– Daleko jeszcze? – Piotruś, nasz młodszy syn powtarzał te pytania z męczącą częstotliwością.
Siedmiolatkiem kierowała niecierpliwość i chęć opuszczenia wypchanego po dach samochodu. Rozumiałam to, ale i tak po dwóch godzinach jazdy marzyłam o zatyczkach do uszu.
– Ten przynajmniej się odzywa – mruknął mąż, obserwując w lusterku zaciętą minę Jarka wpatrzonego w smartfona.
Nasz pierworodny stoczył przed wyjazdem zacięty bój o samodzielność.
– W tym roku jadę z kumplami pod namiot – oznajmił nam nonszalancko. – Wakacje z rodzicami to obciach, mam już 14 lat, nie jestem dzieckiem – dodał.
– Akurat! – prychnął niepedagogicznie mąż i rozpętało się piekło.
Jarek przekrzykiwał każdy argument
Sypał przykładami samodzielnych kolegów, dojrzałych, odpowiedzialnych i obdarzonych zaufaniem rodziny. Wytykał nam nadopiekuńczość, podcinanie mu skrzydeł i chęć złamania życia. Zrozumiałam z tego, że wakacje pod namiotem miały dla syna ogromne znaczenie. Jak inicjacja, pasowanie chłopca na mężczyznę. Byłam jednak zdania, że męskie przygody należy przeżywać nieco później, a czternastolatki powinny przebywać pod opieką rodziców. Koniec kropka.
– Dobrze mu powiedziałaś – pochwalił mnie Andrzej, zadowolony, że to nie on odegrał rolę złego policjanta. – Raz się przydał twój instynkt kwoki.
– Słucham? – czułam, że zaraz zaleje mnie krew.
Jeszcze nie ochłonęłam po zmaganiach z Jarkiem, a tu proszę, następny prowokator. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Niańczysz ich, a przecież chłopcy muszą się nauczyć samodzielności, inaczej wyrosną z nich mięczaki. Ja w wieku Jarka miałem całkowitą swobodę. Nikt się mną nie przejmował, a wakacje spędzałem u babci na wsi. Spaliśmy z chłopakami w stodole lub pod namiotem, skakaliśmy z urwiska do rzeki, chodziliśmy do lasu. Nikt nas za rączkę nie trzymał.
– To były inne czasy – uświadomiłam mężowi. – Na przykład kupienie piwa graniczyło z cudem. Nie było tylu pokus.
– Jakoś sobie radziliśmy – uśmiechnął się Andrzej do wspomnień.
Zabranie siłą zbuntowanego nastolatka na wakacje nie jest najlepszym pomysłem, ale innego nie mieliśmy. Jarek uparł się jak osioł, stwierdził nawet, że skoro nie może jechać z kumplami, to zostanie w domu. Sam. Dopiero wizja babci, która zadeklarowała chęć przeprowadzenia się do wnuka i zadbania o niego, pokonała Jarka. Nabzdyczony wsiadł do auta, karząc rodzinę milczeniem. Dwa tygodnie urlopu mieliśmy spędzić w ośrodku wypoczynkowym należącym dawniej do Funduszu Wczasów Pracowniczych. Urocze domki wyposażone w aneks kuchenny rozsiane po lesie tuż nad brzegiem jeziora. Ośrodek nie oferował wyżywienia, ale pomyśleliśmy, że to nawet lepiej.
Stołówkowe menu źle nam się kojarzyło
Postanowiliśmy, że śniadania i kolacje będziemy przygotowywać sami, a obiady jadać w okolicznych knajpkach, których nie brakuje na Mazurach.
– Muszę do łazienki! – Piotruś podskakiwał nerwowo.
– To leć chłopie, na co czekasz – udzielił mu rady ojciec.
Piotrek wpadł do domku i jeszcze szybciej wypadł na zewnątrz.
– Gdzie tu się sika? – spytał dramatycznym tonem.
Zaniepokoiłam się. Albo nasz syn ma problemy ze wzrokiem, albo…
– Andrzej, w domku nie ma łazienki! – krzyknęłam.
– To możliwe – zgodził się nieuważnie mąż zajęty rozpakowywaniem bagażu. – Sanitariaty są pewnie trochę dalej.
– Masakra – Jarek odezwał się po raz pierwszy od wyjazdu z Warszawy.
W pełni zgodziłam się z synem.
– Jesteście mięczaki. Zamiast myśleć o wygodach, popatrzcie, jak pięknie jest wokół. I nie ma tłumu! Idealne miejsce.
– Nic dziwnego, mało kto chce spędzić urlop bez łazienki – spojrzałam na męża ze złością.
– Chłopaki, jutro skoro świt idziemy na ryby – zmienił temat Andrzej. – Mama usmaży je na chrupko, jeszcze takich delicji nie jedliście.
– Czy rybkę boli jak się nadzieje na haczyk? – chciał wiedzieć Piotruś.
Otworzył ojcowską saszetkę z wyborem śmiercionośnych narzędzi wędkarskich i patrzył na nie oniemiały.
– Zabierz mu to, porani sobie palce! – krzyknął do mnie Andrzej.
– Ludzie, tu nie ma zasięgu! – wrzasnął jednocześnie Jarek.
Chodził dookoła z komórką uniesioną nad głową, w końcu przystanął w sporej odległości od domku. Patrzył na ekran.
Wstrzymałam oddech
Miałam nadzieję, że złapał sygnał i nie zatruje nam życia. Jestem odważna, ale nigdy nie zamknęłabym się na dwa tygodnie w małym domku z nastolatkiem pozbawionym telefonu. Jarek wcisnął klawisz szybkiego wybierania i rozpoczął rozmowę. Poczułam ulgę.
– Słaby ten sygnał – rzucił w przestrzeń oskarżycielsko syn. – No i nie ma wi-fi. Będziemy żyli jak zwierzęta.
Następnego dnia obudził mnie o świcie kręcący się między łóżkami mąż. Wybierał się na ryby. Sam, bo chłopców nie mógł dobudzić.
– Mówiłem, że to mięczaki – mruknął Andrzej, wychodząc z domku.
Kilka godzin później zrobiłam śniadanie i wygoniłam opornego Jarka na dwór.
– Idziemy na spacer dookoła jeziora – zarządziłam, budząc zachwyt Piotrusia.
Starszy syn nadal patrzył na mnie jak na wroga. Ścieżka wiła się malowniczo tuż przy brzegu jeziora, pod sosnami, a każdy zakręt odsłaniał nowe widoki. Byłabym zachwycona, gdyby nie zacięta mina Jarka, która psuła mi całą przyjemność. Z jednej strony byłam wściekła na syna, ale z drugiej, zaczynało mi być go żal. Nudził się, czekał na wakacyjne przygody, a wylądował z rodzicami i młodszym bratem na, jak to wdzięcznie określił, zadupiu.
– Czy na Mazurach są dziki? – spytał Piotruś, nasłuchując dalekich odgłosów.
– Tak – odparłam i też zaczęłam słuchać.
Przez trzciny przedzierało się coś dużego. Ogromnego. Takiego hałasu nie mogło robić żadne znane mi zwierzę. Przystanęłam, ogarniając chłopców ramionami. Jarek wyrwał się z moich objęć i podniósł duży kij.
– Schowajcie się za krzakiem i nie ruszajcie – syknął. – Może was nie zauważy.
– Chodź do nas natychmiast – ciągnęłam go za ramię w kierunku jałowców.
Szarpaliśmy się o kilka minut za długo
Trzciny rozchyliły się i naszym oczom ukazała się dziwna postać maszerująca w wodzie po pas. Mężczyzna miał twarz usmarowaną maskującym błotem, trzymał linę, do której przywiązani byli inni, podobni do niego.
– Rambo! – krzyknął Piotruś.
Jarek wpatrywał się w przybyszów zachwyconym wzrokiem.
– Skąd jesteście? – zawołał.
– Letnia szkoła survivalu się kłania – odkrzyknął lider. – Przepraszamy, jeżeli was przestraszyliśmy.
Grupka, która uczyła się, jak przetrwać w przybrzeżnych trzcinach, zniknęła za zakrętem, maszerując w stronę kąpieliska. Chciało mi się śmiać. Szkoła survivalu dla mieszczuchów! Chwilę później radosny nastrój przeszedł mi jak ręką odjął. Dwieście metrów dalej odnaleźliśmy w krzakach Andrzeja. Konferował nerwowo z dwoma panami, ze straży wodnej. Dojrzałam ich oznakowaną motorówkę przycumowaną przy zwalonym pniu starej sosny.
– Nie wolno wędkować bez pozwolenia – mówił surowo jeden ze strażników. – Tym razem nie dostanie pan mandatu, ale będę miał na oku tę okolicę. Proszę wykupić zezwolenie i nie dawać złego przykładu synom. Musi się pan zapoznać z rozmiarami ryb, które wolno łowić. Narybek wypuszczamy do wody, panie wędkarzu.
– Drogo wyjdą te ekologiczne ryby z patelni – zauważyłam z troską, po czym postanowiłam zamilknąć, żeby nie drażnić bliskiego wybuchu męża.
– Tato, skoro nie możesz łowić, to może poszukamy obozu survivalowców? – spytał Jarek. – Też chciałbym robić to co oni, to prawdziwa męska przygoda, a nie głupie wczasy.
Wyjaśniłam Andrzejowi, że szkoła przetrwania w wersji serwowanej lokalnie nie zagraża zdrowiu, ani życiu naszego syna i może być dobrym rozwiązaniem dla wszystkich. Zadowolony Jarek, to szczęśliwa rodzina, czekają nas dwa tygodnie wczasów, po co mamy uprzykrzać sobie nawzajem życie.
Gdy każdy robi to, co lubi, wszyscy są zadowoleni
To był jeden z fajniejszych urlopów, chociaż na początku wcale się tak nie zapowiadał. Jarek pod przewodnictwem zamaskowanego mistrza survivalu zdobywał okoliczne kąpieliska i przedzierał się przez jałowce, mąż znikał z wędką na całe przedpołudnia, Piotruś bawił się grzecznie z dziewczynką, która zamieszkała w domku obok. Miałam święty spokój i naprawdę udało mi się wypocząć. Nawet nie musiałam smażyć ryb, bo Andrzejowi nie udawało się nic złowić. Dopiero dzień przed wyjazdem wrócił dumny z połowu i położył przede mną siatkę z płotkami. Dziwnie małymi.
– Biedne maleństwa – użaliłam się. – Naprawdę będziesz je jadł? Strażnik mówił…
– W przyszłym roku złowię większe – zapowiedział Andrzej. – Bo myślę, że znowu tu przyjedziemy.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”