„Mam 8 braci i siostrę. Mimo iż zawsze byliśmy zadbani i kochani, ludzie wyzywali moich rodziców od dzieciorobów”

Jesteśmy rodziną wielodzietną fot. Adobe Stock, Allison
„Ludzie mówią, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Nas to nie dotyczy. Może gdybyśmy od zawsze byli zamożni i mieli łatwe, przyjemne dzieciństwo, tobyśmy się teraz żarli i żyli w nienawiści. Ale nam zawsze było pod górkę, bo ludzie od dziecka wyśmiewali się z naszej dużej rodziny, dlatego trzymaliśmy się razem”.
/ 16.02.2023 20:30
Jesteśmy rodziną wielodzietną fot. Adobe Stock, Allison

Ludzie mówią: „Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu”. Nas to nie dotyczy. Może gdybyśmy od zawsze byli zamożni i mieli łatwe, przyjemne dzieciństwo, tobyśmy się teraz żarli i żyli w nienawiści. Ale nam zawsze było pod górkę. Po pierwsze, dużo nas było.

Ośmiu braci i dwie siostry

Rodzice harowali jak bure osły, ale i tak ledwie wiązali koniec z końcem. Nauczyliśmy się, że jak się chce coś mieć, to trzeba na to ciężko zapracować. Po drugie: mama nam zawsze powtarzała, że mamy się trzymać razem. „W rodzinie jeden za drugim stać. To grunt!”. Tak mówiła. Po trzecie, kochaliśmy się bardzo i wszystko robiliśmy razem, zresztą nie mieliśmy wyjścia. Choć zawsze chodziliśmy czysto ubrani, byliśmy grzeczni i uczyliśmy się dobrze, to i tak słyszeliśmy nieraz wiele złośliwości od rówieśników i od dorosłych. Normą było nazywanie naszej rodziny „patologiczną”, a taty określanie pogardliwym mianem „dziecioroba”. No to trzymaliśmy się w kupie, bo tak nam było łatwiej mierzyć się z nieprzyjaznym światem…

Szybko musieliśmy dorosnąć, zdobyć zawód i zacząć zarabiać na siebie. Ja jestem księgową i kadrową, Alinka, młodsza siostra, fryzjerką, a chłopcy wybrali zawody, do których mieli największy pociąg. Bogdan i Tomek zostali budowlańcami, a Romek, Jurek, Krzysiek, Grzesiek, Karol i Bartek zajęli się mechaniką samochodową i pokrewnymi profesjami. Dość szybko udało nam się dostać pracę, bo nie mieliśmy zbyt wielkich wymagań. Bardzo nam zależało, żeby ulżyć rodzicom, którzy byli już niemłodzi i zmęczeni ciężką pracą. Sprawy sercowe też nam się na szczęście dobrze ułożyły. Nasze drugie połówki nie były bogaczami ani żadnymi szychami, ale trafiliśmy na dobre, pracowite i porządne osoby. Pomału rodzina się rozrastała, rodzicom przybywało wnuków. Nadal jednak trzymaliśmy się razem i wspieraliśmy. Zawsze mogliśmy liczyć na siebie, co było ważne, zwłaszcza gdy trzeba się było zająć dziećmi albo przygotować rodzinne spotkanie. Lata mijały, a my jakoś sobie w życiu radziliśmy, i choć nam się niejednokrotnie nie przelewało, to byliśmy szczęśliwi i nadal bardzo zżyci. Kiedy nastały czasy ustrojowych przemian, Grzesiek i Jurek zapragnęli spróbować sił we własnym biznesie. Po rodzinnej naradzie postanowiliśmy im pomóc. Tak więc za własne oszczędności i pożyczone od rodzeństwa pieniądze kupili dwa używane tiry i zajęli się przewozem towarów. Byli solidni i rzetelni, a poza tym nie windowali cen, dlatego też ich mała firemka dość szybko zdobyła sobie uznanie i stałych klientów. Po jakimś czasie dokupili jeszcze dwie ciężarówki i dołączyli do nich Romek z Krzyśkiem, a potem jeszcze Karol z Bartkiem, bo przedsiębiorstwo zaczęło się rozrastać. Kiedy ogłoszono upadłość naszego miejscowego pekaesu, moi bracia postanowili skorzystać z okazji. Namówili Bogdana i Tomka, którzy też byli dobrymi kierowcami i mieli odpowiednie uprawnienia, i poszerzyli działalność o przewóz osób. Kolejno wygrywali przetargi na podmiejskie linie.

Ja już wtedy byłam księgową w rodzinnej firmie

Braciom potrzebna była moja pomoc. Nie było nam łatwo, bo pod naszym bokiem zaczęła wyrastać konkurencja stosująca nie zawsze uczciwe metody.

Musimy się trzymać razem, a wtedy nam rady nie dadzą! – powiedział Romek, najstarszy z nas, przed jednym z przetargów.

– Oni wszyscy prędzej czy później zaczną się kłócić o zyski i wpływy w firmie, bo już tak bywa między wspólnikami, ale nam tego nie wolno robić! – dodałam.

– Masz rację, Krysiu! – poparł mnie Jurek. – Tylko zgoda jest naszą siłą!

W myśl tej zasady podzieliliśmy się obowiązkami według tego, co każde z nas robiło najlepiej. Jurek zawiadywał przewozami towarów, Romek autobusami, a ogólny nadzór nad wszystkim miał Grzesiek, bo to od jego pomysłu zaczął się biznes i on najlepiej orientował się w branży. Ale myliłby się ten, kto pomyślałby, że moi bracia siedzieli z biurkiem i wydawali polecenia. O, nie! Sami ciężko pracowali, prowadząc ciężarówki i busy, usuwali usterki, negocjowali z klientami. W biurze, małym pokoiku wynajętym w budynku dworca autobusowego, przez cały czas urzędowałam tylko ja i żona Bogdana, Asia, która też znała się na księgowości i kadrach. I to cały nasz „urzędniczy” personel.

Bracia zaglądali do naszego niewielkiego biura tylko wtedy, kiedy trzeba się było naradzić, podpisać papiery, sprawdzić rachunki. Nasza jedność szybko stała się solą w oku konkurencji. Próbowano nas skłócić, oczerniać, nawet szantażować, byle nas osłabić. My jednak wiedzieliśmy, że w zgodzie tkwi nasza siła i nie daliśmy się pokonać. Któregoś dnia przyszedł do mnie bardzo przejęty Karol.

– Miasto chce zorganizować przetarg dla prywatnych przewoźników na obsługę linii podmiejskich! Rozmawiałem z Grześkiem i chciałby w to wejść. Potrzeba by nam było jednak paru autobusów miejskiego typu i kilku kierowców. Nie wiem tylko, czy znajdą się na to pieniądze.

– A może byśmy skorzystali z unijnych funduszy? – podsunęłam.

Pomysł spodobał się i przy najbliższej okazji usiedliśmy niemal wszyscy, bo Jurek i Bartek byli w trasie tirami, aby zastanowić się nad planem działania. Mieliśmy zaledwie blade pojęcie, jak napisać pierwszy wniosek, ale Alinka wiedziała sporo na ten temat, bo udało jej się uzyskać fundusze na własny zakład fryzjerski, więc nam pomogła.

Powiodło się!

Najpierw wygraliśmy przetarg na jedną linię, a potem na następne. Konkurencja pieniła się ze złości, ale była bez szans. My mieliśmy już wyrobioną markę, a poza tym współdziałaliśmy zgodnie dla dobra firmy, nie zastanawiając się zawczasu, jak podzielimy zysk.

Pieniądze należy dzielić, jak się je już ma w ręce! – uznawaliśmy jednogłośnie.

Nie żądaliśmy też dla siebie Bóg wie jakich wielkich korzyści, bo wiedzieliśmy dobrze, że jeśli chcemy rozwijać nasze przedsiębiorstwo i utrzymać się na rynku, musimy inwestować i ciężko pracować. Przecież firma to podstawa naszego bytu! Zadowalaliśmy się więc dochodami pozwalającymi utrzymać nasze rodziny na przyzwoitym poziomie, bez jakichś szalonych wydatków. Tymczasem konkurencja lubiła pokazać, że ma pieniądze i kiedy przychodziło do zapłaty rachunków czy wypłaty pensji pracownikom, okazywało się, że w kasie mają pustki. Wkrótce zasłynęliśmy też jako dobrzy pracodawcy, którzy wymagają rzetelnej pracy, ale płacą uczciwie, na czas. No i sami się nie obijają. Słyszałam, jak jeden z mechaników mówił przez telefon do kolegi:

– Nie uwierzysz, stary! Kiedy nam się zwaliło roboty, to szef wlazł do kanału i tyrał jak my! On tam z teczuszką nie lata i nie wydaje rozkazów, tylko sam na równi z nami pracuje!

Nasza firma przechodzi lepsze i gorsze dni, ale zawsze udaje nam się pokonać kryzysy i trudności. To dlatego, że trzymamy się razem, całą rodziną i wspieramy się. Dzięki temu staliśmy się największą firmą przewozową w regionie, a budynek dworcowy jest teraz naszą własnością. Mamy w nim administrację, kilka sklepów, a ostatnio małe biuro podróży, które prowadzą żony Bartka i Karola. Wszyscy dziwą się, jak udało nam się do tego dojść. Kiedyś Grzesiek został poproszony o wywiad dla lokalnej gazety. Dziennikarz zapytał:

– Jak wam się udało tyle osiągnąć, mimo trudności i silnej konkurencji?

– W rodzinie siła! – odparł brat.

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA