„Mam 54 lata, a wyglądam na 70. Jestem zmęczona życiem i pracą ponad siły w fabryce. To był horror”

Zmęczona pracą kobieta fot. Adobe sTok, Елена Труфанова
„– Pieluchy sobie nie możesz włożyć? Masz tylko dwie minuty! Darmozjad parszywy… Jak tak dalej się będziesz opier…, to nie dostaniesz ani grosza. Upadłam. Gdy niesiono mnie na tych noszach, poczułam olbrzymią ulgę. Wreszcie mogłam odetchnąć”.
/ 13.07.2021 10:15
Zmęczona pracą kobieta fot. Adobe sTok, Елена Труфанова

Tak, na początku myślałam, że wygrałam los na loterii, dziwiłam się, czemu kobiety w tej fabryce są takie smutne. Dziś wiem, że to był raczej bilet do piekła. I to tylko w jedną stronę.

Patrzę w lustro i widzę staruszkę

Co z tego, że w szpitalu trochę odetchnęłam. A dziś ufarbowałam sobie włosy i położyłam maseczkę. Twarz mam i tak zniszczoną, pooraną zmarszczkami. W dowodzie stoi jak byk, że urodziłam się 54 lata temu, a ja mam wrażenie, że wyglądam na 70. Gdy pomyślę, że jeszcze tak niedawno byłam wesołą, energiczną kobietą, wierzyć mi się nie chce.

Moja chęć życia, entuzjazm, wiara w lepszą przyszłość gdzieś zniknęły. Zastąpiły je stres, zmęczenie, rezygnacja i bezsilność. A wszystko przez pracę… Kiedy rok temu zostałam zatrudniona w fabryce podzespołów elektronicznych, myślałam, że złapałam pana Boga za nogi. Od ponad pięciu lat byłam na bezrobociu i to bez prawa do zasiłku. Oczywiście szukałam pracy, wysyłałam CV, ale bez efektu. \

Zewsząd odsyłano mnie z kwitkiem. Oficjalnie słyszałam, że miejsce jest już zajęte, ale tak naprawdę chodziło o wiek. Dla pracodawców byłam za stara. Nikogo nie interesowało, że jestem silna i zdrowa. PESEL sprawiał, że moje podania o pracę lądowały w koszu lub na dnie szuflady.

Wreszcie ktoś daje szansę starszym

Z pensji męża trudno nam było wyżyć, więc czepiałam się każdego zajęcia, byle tylko zarobić kilka groszy. Sprzątałam u ludzi, zajmowałam się dziećmi, zastępowałam chore pracownice w sklepie, a w sezonie zbierałam owoce i warzywa. Oczywiście na czarno, bo nikt nie chciał podpisać ze mną żadnej umowy.

Pod koniec miesiąca modliłam się, żeby mi obiecane pieniądze wypłacili, bo przecież nie było żadnego dowodu, że coś robiłam. I dalej szukałam stałego zajęcia, wertowałam ogłoszenia. Nie poddawałam się. Gorąco wierzyłam, że moja wytrwałość zostanie nagrodzona. No i została. Właśnie dwa lata temu.

Dokładnie pamiętam, jak to było. Siedziałam przy stole i jak zwykle zamartwiałam się, z czego zapłacimy w przyszłym miesiącu rachunki. I wtedy wpadła do mnie córka. Była bardzo podekscytowana. W ręce trzymała naszą miejscową gazetę.

– Zobacz, mamo, do fabryki szukają kobiet. Piszą, że oferują godziwe warunki pracy, pełny etat. Może spróbujesz? Nie masz przecież nic do stracenia. Najwyżej cię nie przyjmą – pokazała mi ogłoszenie. Przeczytałam je uważnie. Zwłaszcza jedna informacja bardzo mnie ucieszyła. Pisali, że wiek nie ma znaczenia. Podkreślili to nawet grubą kreską.

Pomyślałam, że wreszcie znalazł się mądry pracodawca, który docenia doświadczenie i obowiązkowość ludzi w średnim wieku.

– Jasne, że spróbuję. Może to faktycznie jest jakaś szansa – odparłam.

Jeszcze tego samego dnia pojechałam do fabryki i złożyłam CV. Z bijącym sercem czekałam na odzew. Zadzwonili do mnie po dwóch dniach, zaprosili na rozmowę. Przyjęła mnie młoda kobieta, dyrektor do spraw zarządzania zasobami ludzkimi. Tak było napisane na tabliczce na drzwiach jej gabinetu. Była bardzo miła.

Popytała mnie o różne sprawy, a potem z uśmiechem oświadczyła, że jestem przyjęta. I po trzydniowym szkoleniu mogę zaczynać.

A ty tu co, siedzieć przyszłaś?!

Gdy to usłyszałam, omal nie popłakałam się ze szczęścia. Wreszcie praca! Po tylu latach niepewności, szarpania się, walki o przeżycie! ZUS, ubezpieczenie, urlop, no i stała pensja. Co prawda tylko równa najniższej, ale miła pani dyrektor zapewniła mnie, że to tylko na początek. I jak się już wszystkiego dobrze nauczę, będę starać, to wkrótce dostanę podwyżkę.

I jeszcze na nadgodzinach będę mogła zarobić. Byłam taka szczęśliwa! Pomyślałam, że może nie będziemy żyć z mężem na bogato, ale przynajmniej skończy się wybieranie, czy zapłacić czynsz za mieszkanie, czy kupić coś do jedzenia. A przez ostatnie lata często stawaliśmy przed takim wyborem.

Pierwszego dnia przyszłam do pracy pełna entuzjazmu, dosłownie jak na skrzydłach. Z radością zauważyłam że w hali jest wiele kobiet w moim wieku. A nawet starszych. Pomyślałam, że będzie z kim pogadać. Miałyśmy przecież takie same problemy… Nie rozumiałam tylko, dlaczego są jakieś takie zrezygnowane, przygaszone.

– Kobitki, co tak pospuszczałyście nosy na kwintę? – zagadałam. – Słoneczko świeci, mamy pracę… Będzie co do garnka włożyć. Czegóż jeszcze można chcieć od życia! Nowe koleżanki spojrzały na mnie jak na wariatkę.

– Jesteś tu nowa, więc nie wiesz, co i jak… – odezwała się wreszcie jedna z nich, chyba najstarsza. – Pogadamy, jak zmiana się skończy. Zobaczymy, jaki wtedy będziesz miała humor. Zadzwonił dzwonek oznaczający początek zmiany. Raźno zabrałam się do pracy.

Choć był to mój pierwszy dzień, szło mi całkiem nieźle. Byłam dumna z siebie, że po tak krótkim szkoleniu załapałam tak szybko, o co chodzi… Nagle poczułam na plecach czyjś wzrok. Odwróciłam głowę. Stała za mną brygadzistka. Młoda dziewczyna, niewiele starsza od mojej córki. Uśmiechała się złośliwie.

– A ty tu posiedzieć przyszłaś czy do pracy? – zapytała z przekąsem. Zatkało mnie. – Co się tak gapisz? – fuknęła młoda, marszcząc brwi. – Po polsku nie rozumiesz? Zwijaj się szybciej! O Boże, kogo ci szefowie zatrudniają… Kolejna starucha, która nie może nadążyć! – wzniosła oczy do nieba.

– Proszę liczyć się ze słowami! – wykrztusiłam; nic więcej nie mogłam powiedzieć, bo odjęło mi mowę.

– Nie pyskuj, tylko bierz się do roboty! Mam cię na oku. Wystarczy moje jedno słowo i wylądujesz na zielonej trawce! Na twoje miejsce czeka dziesięć chętnych! – wysyczała mi do ucha, a potem poszła w ten sam sposób mobilizować inne pracownice.

Gdy do nich podchodziła, kuliły się w sobie, spuszczały głowy. Ale milczały, żadna nie odważyła się odezwać.

– Teraz już znasz swoje miejsce. No i co, dalej ci tak wesoło? – zapytała mnie po skończonej zmianie kobieta, która odezwała się do mnie rano. Nie, nie było mi już wesoło, byłam przerażona. Ale łudziłam się jeszcze, że to może wyjątek, że później będzie lepiej.

W głowie mi się nie mieściło, że można tak traktować ludzi. Później nie było lepiej. Wręcz przeciwnie, było coraz gorzej. Brygadzistki wymagały, żebyśmy coraz szybciej pracowały. A jak im się coś nie spodobało, wyzywały nas i poniżały. Nieraz słyszałyśmy, że jesteśmy leniwe, stare, powolne, do niczego się nie nadajemy.

I że firma robi nam wielką łaskę, że nas w ogóle zatrudnia. To były najdelikatniejsze określenia, bo padały też znacznie mocniejsze słowa. Najgorsze, że to znęcanie się nad nami sprawiało im wielką przyjemność. Uważały się za panie naszego życia i śmierci… I tak się zachowywały. Na początku nie chciałam się pogodzić z takim traktowaniem. Zamierzałam się zbuntować. Nawet inne kobiety próbowałam do tego namówić. 

– Dziewczyny, dlaczego my właściwie pozwalamy się tak obrażać? Przecież gdybyśmy wszystkie poszły do dyrekcji, powiedziały, co tu się dzieje, musieliby zareagować. Chyba jest w tym kraju jakieś prawo – zagadnęłam któregoś dnia w szatni.

Koleżanki spojrzały na mnie spłoszone, pospuszczały głowy.

– Ciiicho… Bo jeszcze ktoś usłyszy… – szepnęła ta stojąca najbliżej mnie. – Z choinki się urwałaś? Jakie prawo? Chyba tylko na papierze! Nie łudź się, dyrekcja o wszystkim wie… I nawet je zachęca do takiego zachowania. Więc jak chcesz stracić robotę, to leć na skargę. Kilka tak zrobiło i więcej ich nie zobaczyłyśmy… Na nas nie licz i broń Boże, nas w to nie mieszaj. Mamy rodziny na utrzymaniu. Lepiej zacisnąć zęby i robić swoje – usłyszałam.

Może porządną premię dadzą

Nie poleciałam na skargę. Czułam, że sama nic nie zdziałam. W firmie nie było związków zawodowych, bo podobno pracownicy takowych nie chcieli, więc nie miałam do kogo zwrócić się o pomoc. Poza tym zależało mi na pracy. Przecież przez pięć lat byłam bezrobotna, żyłam z dnia na dzień, niepewna jutra. Na samą myśl, że to miałoby wrócić, robiło mi się słabo.

Zaczynałam rozumieć, dlaczego w tej fabryce tak chętnie przyjmowali kobiety w średnim wieku. Nie chodziło o nasze doświadczenie i sumienność. Po prostu wiedzieli, że innej pracy raczej nie znajdziemy. Byli więc pewni i spokojni, że nie będziemy protestować. I godzić się na wszystko. A jak się nawet któraś postawi, to na jej miejsce znajdzie się inna, podobnie zdesperowana i słaba. Jakieś trzy miesiące temu brygadzistki ogłosiły, że fabryka ma dwukrotnie zwiększyć swoją produkcję. Bo dostała jakieś wielkie, a do tego pilne zamówienie z zagranicy.

Myślałam, że w związku z tym przyjmą jakieś nowe osoby. Ale nie…

– Będziecie zapieprzać po dwanaście godzin dziennie. Piątek, świątek i niedziela. Norma musi być wykonana, choćbyście tu trupem miały paść. Zrozumiano? A jak którejś się nie podoba to zarządzenie, to won! Nikt za wami tu płakać nie będzie, droga wolna! – wrzeszczały.

Harowałam jak wół po kilkanaście godzin dziennie. Nie jadłam, nie piłam, byle tylko wyrobić normę. Było mi bardzo ciężko, ale się nie poddawałam.

Pocieszałam się, że za taką harówkę dostaniemy wysoką premię, godziwą zapłatę za nadgodziny. Zbliżały się przecież święta… Marzyłam, że wreszcie spędzę je przy suto zastawionym stole. I jeszcze coś odłożę na czarną godzinę. Nie mogłam doczekać się wypłaty. Gdy wreszcie pojawiła się na koncie, to aż przetarłam oczy. Z wyliczeń mi wyszło, że za każdą dodatkową godzinę pracy dostałam… niecałą złotówkę. To było takie poniżające i niesprawiedliwe, że aż się rozpłakałam.

Pomyślałam, że pewnie liczbę nadgodzin zafałszowali. Żeby w razie kontroli nie okazało się, że każą nam pracować więcej niż zezwala na to prawo. Następnego dnia przyszłam do fabryki wcześniej niż zwykle. Postanowiłam pogadać z koleżankami. W szatni aż huczało. Oburzenie mieszało się z płaczem. Okazało się, że wszystkie zostałyśmy tak „sowicie” wynagrodzone za swoją harówkę.

Nie rozumiałyśmy, co się dzieje. Przecież obiecano nam 9 złotych do ręki na godzinę. A tu taki policzek, oszustwo. Miałam nadzieję, że chociaż to zmobilizuje kobiety do działania. Że wreszcie będą chciały się postawić, zawalczyć o swoje. Ale nie.

Gdy tylko pojawiły się brygadzistki, od razu zamilkły i cichutko rozeszły się do swoich stanowisk. Poszłam w ich ślady. Choć z bezsilności chciało mi się wyć… Tempo pracy ciągle rosło. Wymagano od nas coraz więcej i więcej. Nie mogłyśmy nawet na chwilę odejść od stanowiska, zlikwidowano wszystkie przerwy. Brygadzistki niczym kapo stały nad nami i nie spuszczały nikogo z oczu.

– Pieluchy sobie nie możesz włożyć? Masz tylko dwie minuty! Darmozjad parszywy… Jak tak dalej się będziesz opier…, to nie dostaniesz ani grosza. Już ja tego przypilnuję! – usłyszałam kiedyś, gdy powiedziałam, że muszę iść do toalety. Byłam tak przerażona i zestresowana, że siedząc w kabinie, patrzyłam na zegarek. Zrobili ze mnie maszynę. Pracowałam po 14–15 godzin dziennie. Byłam wykończona.

Po przyjściu do domu nie miałam na nic siły

Nawet obiadu nie byłam w stanie ugotować. A już o tym, żeby zadbać o siebie, to nawet nie marzyłam. Rozbierałam się i od razu waliłam się do łóżka. Ale ze zmęczenia nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, próbując choć na chwilę przymknąć oczy. Udawało się najwyżej na godzinę, dwie. Wstawałam więc ledwo żywa, wlokłam się do fabryki. I tak w kółko, i w kółko.

– Co oni tam z wami wyprawiają? Wykończysz się! Wyglądasz prawie jak zombi! – denerwował się mąż.

– Wszystko w porządku, nie martw się – odpowiadałam, a tak naprawdę zastanawiałam się, jak długo jeszcze to wytrzymam i przede wszystkim, kiedy to się wreszcie skończy. Skończyło się tydzień temu. Bardzo gwałtownie i niespodziewanie.

Jak zwykle dowlokłam się na szóstą rano do pracy i usiadłam przy swoim stanowisku. Ledwie utrzymywałam się na krześle. Kręciło mi się w głowie, miałam mroczki przed oczami. Nie byłam w stanie zabrać się do roboty. Brałam narzędzie i odkładałam. Znowu brałam i odkładałam.

– Ej, na co czekasz? Chcesz, żebym ci dniówki nie zaliczyła?! – wrzasnęła mi nad uchem brygadzistka. Poczułam, jak mi się robi słabo, świat zawirował. Osunęłam się na podłogę. Ostatnie, co pamiętam, to pochyloną nad sobą wykrzywioną z wściekłości twarz brygadzistki. I jej słowa: „Co ty, kur…, wyprawiasz!?”.

Obudziłam się, gdy kładziono mnie na nosze. Okazało się, że straciłam przytomność. Od koleżanek dowiedziałam się, że brygadzistka próbowała mnie sama docucić, ale jej nie pozwoliły. Narobiły wrzasku i zadzwoniły po pogotowie. Gdy niesiono mnie na tych noszach, poczułam olbrzymią ulgę. Wreszcie mogłam odetchnąć…

Praca nie może niszczyć i upadlać W szpitalu spędziłam trzy dni. Zrobiono mi wiele badań. Ostatecznie okazało się, że przyczyną tak długiego omdlenia był stres i przepracowanie.

– Nie mam pojęcia, gdzie pani pracuje, ale jednego jestem pewien. Jeśli chce pani jeszcze trochę pożyć, powinna się pani zwolnić. A jeszcze wcześniej kłopotów im narobić. Inspekcję pracy zawiadomić, media – powiedział, wypisując mi zwolnienie lekarskie; dostałam aż 14 dni!

Od czterech dni siedzę w domu.

Odpoczęłam już trochę, zadbałam o siebie. Cóż jednak z tego, skoro patrząc na swoje odbicie w lustrze, widzę starą, zrezygnowaną kobietę. I ta kobieta wcale mi się nie podoba… Może więc posłucham lekarza? Praca jest ważna, potrzebna. Ale nie taka, co niszczy i upadla.

Czytaj także:
„Seks z mechanikiem był dziki i namiętny. Popełniłam mezalians, co z tego? Kiedy mi się oświadczył, zaczęłam kalkulować"
„Najdroższa Janinka odeszła dzień przed ślubem. Zostawiła po sobie uśmiech i piękny pierścionek”
„Z siostrą pokłóciłyśmy się o spadek. I nigdy nie zdążyłyśmy pogodzić. Zginęła w wypadku, a ja nie przestanę żałować”

Redakcja poleca

REKLAMA