Naprawdę jej nie widziałam! Pojawiła się nagle i wyjechała mi rowerem wprost pod koła samochodu.
Mieszkam parę kilometrów od miasteczka. Lubię ciszę i spokój, więc zawsze jakoś potrafiłam się sama ze sobą dogadać. Może dlatego, że nigdy nie miałam nikogo bliskiego. Nie interesowały mnie plotki, więc stroniłam od koleżanek. Miałam swoje gazety, swoje książki i swój telewizor. Uwielbiałam oglądać na nim filmy. Sama je wybierałam.
Taki był mój świadomy wybór – samotne życie na odludziu, bez męża i dzieci
Czasami wpadała jedna z trzech zaprzyjaźnionych pań, czasami ja pojawiałam się w miasteczku, bo ktoś mnie potrzebował.
Jestem pielęgniarką. Na emeryturze, ale tego zawodu się nie zapomina. Miło komuś pomóc i przy okazji parę złotych sobie dorobić. Choć ja się nie skarżę – emeryturę mam nie najgorszą, bo praktycznie całe życie harowałam na dwóch etatach.
Zazwyczaj dwa razy w tygodniu wsiadałam do mojego cinquecento i jeździłam po zakupy do miasteczka.
Tamtego dnia, pamiętam, nie za bardzo chciało mi się wychodzić z domu, ale nie miałam nic do jedzenia. Ani ja, ani moje zwierzaki: kot i suka. Człowiek by się zadowolił byle czym, jednak one nie odpuszczą. Wsiadłam więc do samochodu i pojechałam.
Lubiłam drogę do miasteczka, bo prowadziła przez las. Zrobiło się rześko, akurat przeszła burza. Było lato i drzewa pięknie się zieleniły. Jechałam wolno, bo jezdnia na tym odcinku pozostawiała wiele do życzenia.
W połowie drogi do miasteczka las przecina wąska dróżka. Niewidoczna, ale ponieważ wiem, że tam jest, to zawsze w tym miejscu zwalniam. Tego dnia, gdy się do niej zbliżyłam, nagle z dróżki wprost pod koła… wyjechał mi rowerzysta!
Jakby nie wiedział, że to szosa, po której jeżdżą samochody!
Wszystko trwało ułamki sekund
Gwałtownie nacisnęłam hamulec, waląc głową w szybę mimo pasów ciągnących mnie do tyłu, ale i tak popchnęłam rowerzystę ze dwa metry. Rower odleciał w bok, człowiek przewrócił się na jezdnię i leżał nieruchomo. Wypadłam przerażona z samochodu i podbiegłam do niego.
Cholera! To nie był żaden on, tylko… dziewczynka! Jakieś 11–12 lat. Przytknęłam ucho do jej twarzy. Usłyszałam oddech. Żyła! Całe szczęście, że mam przeszkolenie medyczne, bo mogłam od razu stwierdzić, że nie ma żadnych złamań ani wylewów.
Wzięłam ją na ręce i położyłam do samochodu na tylne siedzenie. Ocknęła się.
– Nie oddawaj mnie tam – szepnęła.
Nie miałam czasu dociekać, o jakie „tam” jej chodziło. Z piskiem opon ruszyłam w kierunku miasteczka do szpitala.
Ręce mi się trzęsły, nogi miałam jak z waty, nie wiedziałam, co dalej robić. Wiedziałam jedno: muszę dostarczyć to dziecko do szpitala, żeby je dokładnie obejrzeli.
W progu krzyknęłam do znajomej w recepcji, żeby biegła po lekarza. Kiedy wyciągałam dziewczynkę z samochodu, wydawała się już całkowicie przytomna.
– Gdzie jestem? – zapytała.
– W szpitalu. Wszystko będzie dobrze.
– Nie oddawaj mnie tam, proszę.
Podjechali z noszami. Lekarz wypytywał mnie, co się stało. Wiem, że to dziecko wyjechało mi z drogi podporządkowanej wprost pod koła i to nie była moja wina, że ją potrąciłam. Ale byłam wystraszona i chyba sama nie wiedziałam, co mówię, więc skłamałam.
– Znalazłam ją na szosie, w lesie. Musiała spaść z roweru... – powiedziałam.
Przysięgłam sobie, że po wszystkim pójdę na policję i się przyznam, bo pewnie nie zniosę wyrzutów sumienia. Czekając pod izbą przyjęć, obiecałam sobie także, że jeśli nic dziewczynce się nie stanie, to o cokolwiek mnie poprosi, spełnię jej prośbę.
Kiedy z sali wyszedł lekarz, natychmiast do niego podbiegłam. Może coś mi powie?
– I jak, panie doktorze, w jakim jest stanie? – zapytałam drżącym głosem.
– Bez obaw – uspokoił mnie szybko.
– Trochę się potłukła, ma parę zadrapań, jest w szoku, ale to nic poważnego. W lesie łatwo o taki upadek.
Wystarczy wystający pień i człowiek leży. Wiem coś o tym, bo sam jestem miłośnikiem rowerowych wycieczek. Teraz śpi. Pani ją zna?
– Nie, pierwszy raz ją widzę – odparłam. – Chyba nie jest miejscowa.
– Jak się obudzi, trzeba ją będzie o to spytać. Jakaś matka pewnie się denerwuje. Jeśli chce ją pani pilotować, proszę przyjść po południu. Chyba że jako dyplomowana pielęgniarka zawiesi pani na dzisiejszy dzień emeryturę.
– Naprawdę mogę? – ucieszyłam się.
– Posiedzę przy niej chwilkę, dobrze?
– Bardzo proszę.
Zmierzch zaglądał już w szpitalne okna, gdy mała się ocknęła. Musiała być bardzo zmęczona, bo spała cały dzień.
Wzięłam ją za rękę. Wzdrygnęła się
– Co się stało? – spytała.
– Dziecko drogie, wyjechałaś w pełnym pędzie na drogę pod mój samochód.
– Jednak im uciekłam – westchnęła z satysfakcją. – Miałam szczęście.
– Komu uciekłaś? – zdziwiłam się
– Nikomu – rzuciła szybko. – Ci lekarze też będą pytać. Ale ja i tak nie powiem.
Teraz dopiero się zdenerwowałam. Skąd to dziecko uciekło? Dlaczego jej nie oddawać? Czyżby była ofiarą jakiegoś pedofila?
Próbowałam ją jeszcze wypytywać, lecz przyszedł lekarz, mała natychmiast zacisnęła usta i nie odpowiedziała na żadne jego pytanie. Tylko kręciła głową.
Nie bardzo było wiadomo, co z nią zrobić, została na razie w szpitalu
Na drugi dzień przyszłam z samego rana. Przyniosłam Marysi trochę słodyczy.
– Jak mnie wypuszczą, zabierzesz mnie do siebie? – spytała błagalnym głosem.
– Kochanie, a co na to twoja mama?
– Nie mam matki – burknęła.
– A ojciec? – dopytywałam.
– Trafił go szlag. Szkoda, że tak późno.
No, cóż... Takiej odpowiedzi się nie spodziewałam. Widać mała miała gadane.
– Gdzie mieszkasz? Kto cię wychowuje?
Zawahała się. Milczała chwile, jakby zastanawiając się, czy ma powiedzieć prawdę, czy nie, po czym rzuciła niechętnie:
– Bidul!
Bidul, dom dziecka... Rany boskie! Czyli uciekła z państwowej placowki… Ale dokąd wtedy jechała? Zapytałam ją o to.
– Przed siebie – odparła. – Byle dalej. Byle się gdzieś przytulić. Do kogoś. Tylko nie mów im o tym, bo mnie zaraz oddadzą.
I nagle przypadła do mnie i objęła mnie swoimi chudymi ramionami.
– Weź mnie! – zawołała błagalnym tonem. – Umiem gotować, szyć, prać. Tylko nie lubię, jak mi się coś każe, zamiast poprosić. Obiecuję, że będę grzeczna...
Przyznaję, sparaliżowało mnie na chwilę. A jednocześnie, kiedy mnie przytuliła, poczułam w sercu dziwne ciepło. Tylko co jej odpowiedzieć? Przecież od zawsze mieszkałam sama, chyba już nie umiałam inaczej.
Poza tym nie byłam już najmłodsza. I ja miałabym się zająć dorastającą dziewczynką? W dodatku taką, o której nic nie wiem?!
Jakoś nie mogłam sobie tego wyobrazić
Całą noc nie spałam. Musiałam ułożyć sobie to wszystko w głowie. Rano podjęłam decyzję i pojechałam do bidula.
Przyjęła mnie dyrektorka. Opowiedziałam jej, jak spotkałam Marysię. Oczywiście nie wspomniałam o tym, że to ja ją potrąciłam, bo na wstępie byłabym spalona.
– Często tak się zdarza, że przypadek przyprowadza do mnie ludzi, którzy zabierają stąd dzieci – powiedziała z uśmiechem. – Jestem wtedy naprawdę szczęśliwa.
Bo chociaż dzieciaki nie mają tu źle, to co z nimi będzie, gdy już dorosną i wyfruną w świat całkiem same?
– Też jestem sama, więc wiem, jak to jest.
– W tym problem – westchnęła. – Jest pani sama, a tu wymaga się, żeby dzieci przyjmowała pełna rodzina. Poza tym, bez urazy, ale w pani wieku... Nie wiem, czy ten warunek da się obejść.
No tak, ma kobieta rację…
– Ale zrobimy, co się da – dodała po chwili, patrząc na moją minę. – Na razie wszczynamy procedurę. Marysia musi do nas wrócić, ale będzie ją pani mogła odwiedzać, zabierać na święta, na weekendy, jako „przyszywana” opiekunka.
Kiedy wyszłam z domu dziecka, natychmiast pojechałam do szpitala, żeby opowiedzieć o wszystkim Marysi. Nie ucieszyła się na wieść, że musi tam wrócić. Jednak buzia się jej rozjaśniła, gdy tylko usłyszała, że została wszczęta procedura adopcyjna, a ja staram się zostać jej mamą.
– Ale na pewno mnie chcesz? – spytała poważnie, kiedy już minęła jej pierwsza euforia.– Każdy chce małe dziecko, najlepiej niemowlaka, a nie taką dużą dziewczynkę. Bo przecież popatrz. Nawet nie jestem ładna.
– Jesteś śliczna i wezmę cię do siebie. Obiecuję, że jeśli mi pomożesz, zrobimy wszystko, żeby cię stamtąd zabrać.
Rzuciła mi się na szyję
Kiedy lekarz wypisał Marysię ze szpitala, odwiozłam ją do domu dziecka. Z początku była markotna. Ale widywałyśmy się bardzo często. Po dwóch miesiącach miała pewność, że jej nie odrzucę i że zyskała już u mnie stałe miejsce w sercu i w domu.
Po roku wspólnej walki: mojej, dyrektorki i Marysi – zamieszkała u mnie na okres próbny.
Na policję w końcu nie poszłam. Córka mi nie pozwoliła. Zresztą to nie miało większego znaczenia, a mogło tylko zaszkodzić.
Wieczorem, gdy przychodzi pocałować mnie na dobranoc, dziękuję Bogu za tamtą kraksę w lesie. Gdyby nie ona, nigdy nie miałabym córki i nie dowiedziałabym się, co znaczy być matką. Nigdy też pewnie nie poczułabym, jak wspaniale jest kochać drugą osobę, i jak to jest, gdy ktoś kocha mnie.
Czytaj także:
„Wujek gwałcił mnie w dzieciństwie. Gdy zaszłam w ciążę, ciotka wyrzuciła mnie z domu. Trauma zniszczyła mi całe życie”
„Janusz był mi jak brat, a teraz go nienawidzę. Po śmierci żony znalazł sobie nową, młodszą pannicę. Moją córkę...”
„Narzeczona eks-męża zabierała moją 14-letnią córkę do klubów i stroiła jak lolitę. Ojciec nie widział w tym problemu”