Należałem do facetów, dla których jedzenie było jedną z przyjemności życiowych. Kanapki z boczkiem do pracy, na obiad golonka albo żeberka. Tak, to od zawsze były moje ulubione przysmaki. Co prawda żona wciąż biadoliła coś o złym cholesterolu, zatkanych tętnicach i zawale przed czterdziestką, ale byłem do tego przyzwyczajony, Marzena zawsze lubiła sobie pomarudzić.
Skończyłem właśnie trzydzieści pięć lat, zawału ani udaru na szczęście jeszcze się nie dorobiłem, ale rzeczywiście spory mięsień piwny czasem nie pozwalał mi dopiąć koszuli czy marynarki. Nie wiadomo więc, czy czarne wizje roztaczane przede mną przez małżonkę nie spełniłyby się, gdyby nasza firma nie obchodziła w zeszłym roku okrągłej rocznicy swojej działalności.
Zarząd postanowił, że całe miasteczko musi dowiedzieć się, że prosperujemy na rynku już dwadzieścia lat, i to z coraz lepszymi efektami. Część oficjalna obchodów, a więc konferencje, przemówienia, rozdawanie nagród i tym podobne miały mieć miejsce w piątek, natomiast sobota była przeznaczona na przyjemności – popołudniowy piknik na świeżym powietrzu uświęcony występem rockowej kapeli, a wieczorem bankiet, czyli tańce, hulanki, swawole – prawdziwa impreza.
Mam biec dziesięć kilometrów?! O nie!
Jednak głównym punktem programu był poranny sobotni bieg pracowników firmy o puchar prezesa. Zaczynał się przy pierwszym moście, kończył przy ostatnim, a więc trzeba było przebiec praktycznie całe miasto, czyli ponad dziesięć kilometrów. Nie zawracałem sobie nim głowy, bo sądziłem, że zostaną wytypowani najmłodsi pracownicy, ewentualnie ci najbardziej wysportowani. Ale okazało się, że muszą biec wszyscy, nieistotne czy zakończą ten sportowy wyczyn w godzinę, czy w pięć. Ważne, aby dobiec do mety.
Z początku miałem nadzieję, że się jakoś wywinę. Z moim brzuchem i nie najlepszą kondycją nie wyobrażałem sobie siebie na trasie. Przecież ja dostawałem zadyszki nawet przy wchodzeniu po schodach, a co dopiero mówić o biegu na dziesięć kilometrów! Jednak kierownik działu szybko rozwiał moje nadzieje.
– Stanowimy młody, zgrany zespół – powiedział na odprawie. – O ile wiem, nikt nie uskarża się na brak zdrowia, więc pobiegniemy wszyscy, może nawet uda się któremuś z nas sięgnąć po puchar prezesa.
– No chyba żartujesz – prychnąłem. – Przecież to jest kawał drogi!
– Ciesz się, że szefostwo nie wymyśliło maratonu – zaśmiał się. – To nawet nie jest jedna czwarta jego dystansu. Z tego, co wiem, nawet nasi emeryci pobiegną. Słyszałem, że pan Staszek, ten z magazynu, już trenuje wieczorami w parku.
– Co ty gadasz, przecież on musi mieć chyba z osiemdziesiąt lat – postukałem się w czoło. – Jak od nas odchodził, to już był z niego zgrzybiały staruszek.
– Głupoty gadacie – wtrąciła się Magda, najmłodsza pracowniczka działu. – Wiek to rzecz względna. Jak ja miałam siedemnaście lat, to podkochiwałam się w nauczycielu historii. Jego żona miała wtedy dwadzieścia sześć lat i wydawała mi się strasznie stara – zaśmiała się. – A teraz nie ma już zgrzybiałych staruszków, nawet ci po siedemdziesiątce na nartach jeszcze jeżdżą.
Gadali o tej imprezie przez pół dnia, martwili się, żeby pogoda na piknik się udała, a na bankiecie nie zabrakło procentów, a ja milczałem. Już wiedziałem, że nie uda mi się wymigać od tego biegu.
– Nie będzie tak źle, poradzisz sobie, przecież jesteś twardy facet – pocieszała mnie Marzena, gdy opowiedziałem jej o planowanym przebiegu uroczystości. – Najważniejsze, żebyś nie biegł zrywami. Zaczniesz powoli, miarowym krokiem, żeby się nie zmęczyć, a potem, we właściwym momencie przyspieszysz.
– A skąd ja będę wiedział, kiedy jest ten właściwy moment? – jęknąłem. – Zresztą, o czym ty gadasz, kobieto, przecież to jest dziesięć kilometrów, polegnę już po dwóch.
– Dasz radę, przecież nie musisz zdobywać od razu pucharu, wystarczy, żebyś ukończył bieg – poklepała mnie po ramieniu. – A swoją drogą, jakbyś jadł trochę zdrowiej i mniej piwska żłopał, to teraz nie miałbyś problemu.
Żona miała rację. Ale co tam, bieg jest raz na dwadzieścia lat, a porządnie zjeść lubię sobie na co dzień. Zresztą, co ja się będę na zapas martwił, jakoś przecież dobiegnę do mety, wolniej czy szybciej, na pewno będą też słabsi, których zostawię w tyle. Na przykład ten pan Staszek, emeryt. Pewnie wytrzyma ze trzy, może cztery kilometry i padnie.
Ledwo dawałem radę złapać oddech
Muszę przyznać, wyglądało to całkiem nieźle. Uczestników biegu, odbierających pakiety startowe była cała chmara, nawet się nie spodziewałem, że przez te dwadzieścia lat przez firmę przewinęło się tyle ludzi. Poczułem się lepiej, widząc, w jakim wieku jest wielu z nich. No przecież ja, młody, zdrowy facet, nawet z tym mięśniem piwnym miałem na pewno większe szanse niż oni.
Przypiąłem do koszulki swój numer. Ucieszyłem się, bo była to moja szczęśliwa liczba – dwie siódemki. Z pewną miną podszedłem na start. Obok mnie stanął kumpel z biura, Edek, przybiliśmy sobie piątkę i czekaliśmy na wystrzał. Huknęło, ruszyliśmy do przodu.
Ja, pomny porad ślubnej, nie spieszyłem się, drobnym kroczkiem, nie za szybkim, z głową uniesioną do góry, przebiegłem pierwszy kilometr. Przed oczami miałem plecy innych biegaczy, oni też się za bardzo nie spieszyli, biegli wolno, miarowo. Co prawda, po jakimś czasie trochę się zadyszałem, czoło mi zwilgotniało, ale nie czułem jeszcze zmęczenia.
Pokonywałem wytrwale kolejne metry. No niestety, właśnie metry, a nie kilometry. Gdy minąłem tabliczkę informująca o czwartym kilometrze, poczułem, że brakuje mi tchu. Zacząłem głęboko oddychać, otarłem kapiące mi spod nosa krople potu, ale niewiele to pomogło. Zwolniłem tempo, już nie patrzyłem na plecy biegnących przede mną, ale wlepiłem wzrok w asfalt, bo nie miałem nawet siły podnieść głowy. Było coraz gorzej, moje nogi i płuca zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa.
– Powodzenia, panie Darku – usłyszałem gdzieś za sobą zadowolony, męski głos. – Dobrze panu idzie, wytrwałości życzę i do zobaczenia na mecie…
Uniosłem głowę i zdębiałem. Drobnym, ale szybkim truchtem mijał mnie właśnie pan Staszek, dawny pracownik magazynów, ten którego nazwałem zgrzybiałym staruszkiem. Drobny, szczupły, w czarnych spodenkach, białej koszulce i tenisówkach, pomimo siwych, krótko przystrzyżonych włosów, sprawiał wrażenie młodego mężczyzny. Puścił do mnie oko, uśmiechem dodał otuchy, pomachał mi i po kilku sekundach mogłem oglądać już tylko jego plecy. A po chwili zniknął w grupie biegnących przede mną.
Jak ja się wtedy wkurzyłem! Nie na tego emeryta po siedemdziesiątce, ale na siebie samego. Żeby taki wiekowy facet minął mnie jak szesnastolatek, niemal w podskokach! Miałem przecież dopiero trzydzieści pięć lat, połowę tego, co on, a przy panu Staszku to ja wyglądałem na zgrzybiałego starca. Złość i zraniona duma dodały mi sił, zacisnąłem zęby i ruszyłem przed siebie.
Tak dłużej być nie może...
Nie wiem, jak dobiegłem do mety, moja percepcja wyłączyła się zupełnie, widziałem tylko plecy tych przede mną i słyszałem własny, coraz bardziej urywany oddech. I wciąż czułem okropną złość. Dziękując Bogu, że jednak udało mi się dotrzeć do mety, chwyciłem kubek z wodą, wypiłem jednym haustem i padłem na trawę. Zresztą nie tylko ja, mój kumpel z pokoju leżał niedaleko, ciężko dysząc. A pan Staszek stał pod drzewem i spokojnie pił swoją wodę. A potem podszedł do mnie, poklepał po ramieniu, uśmiechnął się życzliwie.
– Mówiłem na trasie, że dobrze panu idzie – pokiwał głową. – A będzie jeszcze lepiej, tylko potrenować trochę trzeba – wymownie spojrzał na mój brzuch, wystający spod wilgotnej od potu koszulki. – A teraz trzeba oddech uspokoić, odpocząć, spotkamy się po południu na grillu.
Skinąłem tylko głową, bo nie miałem sił mu odpowiedzieć. Poniosłem sromotną klęskę, przybiegając jako jeden z ostatnich, i pomyślałem, że tak dłużej być nie może. Żeby zgrzybiali staruszkowie mieli lepszą kondycję ode mnie, młodego, zdrowego faceta! Trzeba będzie jednak posłuchać rad Marzenki na temat zdrowego odżywiania, i zamienić te pieczone żeberka i golonkę na chudsze mięso i ryby. No i zamiast browarka przejść się na spacer. Mieszkaliśmy przecież w ładnej, pełnej zieleni dzielnicy, blisko parku. Bo jeśli miałbym jeszcze kiedyś poczuć się tak, jak wtedy, gdy mijał mnie na trasie pan Staszek, moja ambicja chyba by tego nie zniosła.
Minął rok od rocznicowej imprezy firmy. Skończyły się golonki i kanapki z boczkiem do pracy, a zaczęły spacery, poranne bieganie, siłownia. Co prawda, musiałem zmienić większą część garderoby, bo spodnie zaczęły spadać mi z bioder, a w starych koszulach zacząłem wyglądać jak dzieciak w ciuchach starszego brata, ale wyszło mi to na dobre. Gdyby dzisiaj firma urządziła bieg, to nie pozwoliłbym się tak łatwo dać wyminąć panu Staszkowi. Tego byłem pewien.
Czytaj także:
„Mój facet uwielbia sporty ekstremalne. Nie rozumie, że co tydzień, kiedy idzie na trening, boję się o jego życie”
„Narzeczony terroryzował ukochaną treningami. Uważał, że nie ma w życiu niczego ważniejszego niż sport”
„Nie chciałem zardzewieć na starość i wziąłem się za siebie. Męska duma wzięła górę i przypłaciłem to zdrowiem”