„Ludzie nam zazdroszczą, choć nie było nam łatwo być małżeństwem na odległość. Były plotki i domysły”

Udane małżeństwo fot. Adobe Stock, pikselstock
Czułam się trochę jak żona marynarza. Nigdy nie wiedziałam, czy wróci na noc, czy będzie nocował w trasie, bo jego wóz często się psuł.
/ 15.06.2021 12:45
Udane małżeństwo fot. Adobe Stock, pikselstock

Ludzie nie bardzo ufali Leszkowi, bo nie pochodził z naszych stron i nic o nim nie było wiadomo. Ale ja już utonęłam w jego oczach!

Zakłady mięsne, największa firma w okolicy, zrobiły na mnie i Mariolce wielkie wrażenie. Na szczęście dostałyśmy tam pracę. Ja w bufecie, siostra w dziale księgowości. Mówią, że nawet najgorętsze uczucie z czasem stygnie, a ludzie żyją ze sobą głównie z przyzwyczajenia. Mówią też, że gdy młodość przeminie, kobiecie starczy obrączka na palcu i pensja oddawana przez męża. Ale gdzie miłość?

Jeśli przez całe życie była, to nie może jej nie być! W końcu jak ktoś codziennie jadł kotlet schabowy, to nie stanie się nagle jaroszem. Prawda? Odkąd pamiętam, u mnie w domu zawsze było mięso. Mieszkaliśmy na wsi i gdy w stolicy brakowało w sklepach towaru na rzeźniczych hakach, u nas wystarczyło umówić się na świniobicie, i już piwnica była zapełniona.

Tata świetnie sprawdzał się w roli pomocnika przy uboju, więc często jeździł po okolicy, żeby pomóc przy tej robocie. Zawsze wracał z wałówką. Marzył o tym, żeby któraś z jego bliźniaczek wyszła za masarza.

– Byłybyście zabezpieczone i mógłbym umierać spokojnie – mówił, a potem, zwracając się do mnie, dodawał: – Aldonko, ładna jesteś, ale nie bądź głupia. Pójdź za najlepszego kawalera. Oczywiście miał na myśli wędliniarza. Ale ja nie znałam wówczas żadnego poza tymi dziadkami, którzy u nas robili kiełbasy, a potem pili z ojcem.

Zresztą wtedy wydawało mi się, że masarz musi być stary, bo młodych nie widywałam. Na zabawach urządzanych po okolicznych wsiach byłam rozchwytywana przez synów rolników, czasem poprosił mnie do tańca pracownik POM-u, a raz nawet syn jednego z najzamożniejszych gospodarzy, który miał maturę z ogólniaka i pracował w gminie.

Żyć mi potem nie dawali, tygodniami śmiali się, że w „enteligienty” idę. Razem z siostrą wyjechałam do pobliskiego miasta powiatowego uczyć się w zasadniczej szkole handlowej. Skończyłyśmy ją równie łatwo, jak dziś młodzież robi te swoje kursy czy licencjaty. Nasza uroda rozkwitła, lecz przyszłość była niejasna.

Nie zamierzałyśmy siedzieć na wsi ani iść za mąż na gospodarkę. Brakowało nam pomysłu, co robić dalej, ale wtedy dowiedziałyśmy się, że nasza koleżanka idzie do pracy w największym przedsiębiorstwie w okolicy, w zakładach mięsnych. Postanowiłyśmy z Mariolą też tam poszukać zajęcia.

Duże miasto (nie chcę wymieniać jego nazwy) znałyśmy wcześniej, ale tylko pobieżnie. Nikt z rodziny tu nie mieszkał, bo ci, co z naszej wsi uciekli, wylądowali w Warszawie albo w Ameryce, a na zakupy i do lekarza jeździło się do powiatowego miasteczka.

Chłopak miał ciemne włosy i zabójcze baczki

Zakłady nas oszołomiły. Pod miastem w lesie leżały tysiące betonowych płyt, po których jeździły małe samochody i wielkie ciężarówki. Huk i ruch były straszne. Stały tam olbrzymie hale i kilka betonowych budynków z wielkiej płyty. Bez trudu przeszłyśmy przez portiernię, skierowano nas do kadr. Tam wypełniłyśmy papiery. Kazali nam napisać podanie i czekać na list, który przyjdzie na nasz adres domowy. Gdy wychodziłyśmy, zagadało do nas kilku młodych mężczyzn w białych fartuchach.

Nagle jeden z nich chwycił mnie za rękę i okręcił jak w tańcu. Żachnęłam się, ale i zaśmiałam, żeby nie wyjść na wyniosłą.

– Zostaw ją, Genek! – krzyknął ktoś. Spojrzałam w bok, a tam, oparty o metalową barierkę, stał ciemnowłosy chłopak z bakami. Ależ był piękny! Kropka w kropkę redaktor Maj z serialu „Życie na gorąco”! Zagapiłam się na niego… I stałabym pewnie tak jak cielę, gdyby nie mocny kuksaniec Mariolki. Siostra zobaczyła, co się ze mną dzieje.

– Idziemy! – syknęła. – Panowie nas przepuszczą – zażądała, unosząc głowę z godnością, i panowie się rozstąpili. W zakładzie mięsnym przyjmowali wszystkich na gwałt, bo ruszali z nową linią produkcyjną i tworzyli nowe miejsca pracy. Zatrudnionych lokowano w hotelach pracowniczych – dużych blokach z małymi mieszkankami. Tam też trafiłyśmy obie z Mariolą.

Pokój dzieliłyśmy z dziewczyną, która tak naprawdę rzadko u nas bywała, bo mieszkała u swojego chłopaka. Mariola pracowała w księgowości, ja dostałam gorszy przydział – do bufetu. Kiedy się okazało, że siostra będzie pracownikiem umysłowym, a ja fizycznym, strasznie się popłakałam. Szlochałam i szlochałam.

– Nie płacz, głupia – powtarzał mi ojciec. – Ty masz lepszą robotę. W bufecie jest wszystko. Ona będzie cię jeszcze prosić o mięso, zobaczysz. Ale o nic mnie prosić nie musiała, bo obie dostawałyśmy deputaty w towarze, i to takie nie do przejedzenia: całe siaty z mięsem rozdawałyśmy bliższej i dalszej rodzinie, a nawet sąsiadom.

Poderwałam go na… tatara

Po czasie okazało się jednak, że moje stanowisko bardzo mi odpowiada. Lubiłam kontakt z ludźmi, a przez bufet przewijali się wszyscy, więc wszyscy mnie znali. W zakładzie pracowali w większości młodzi ludzie, więc zza lady wypatrywałam tego masarza z bajki, o którym mój ojciec tak marzył. Aż wreszcie pewnego dnia się zjawił… Był spokojny poranek. Właśnie widelcem mieszałam dwie porcje świeżutkiego tatara z surowym jajkiem i marynowanymi grzybkami. Posypałam całość pieprzem i zaczęłam smarować kromki bułki masłem. Chciałam coś zjeść, zanim zacznie się ruch.

– Smacznego – usłyszałam. To był ten młody brunet, który wcześniej wpadł mi w oko. Wiele już wiedziałam na jego temat: że ma na imię Leszek, że pracuje tu od roku, i że chce wyjechać do Ameryki. Kilka razy już był w bufecie, więc widziałam, że lubi bułki z kiełbasą. Teraz jednak pierwszy raz byliśmy sami (nie licząc tatara).

– Co dla pana? Bułkę z kiełbasą jak zawsze? – spytałam profesjonalnie.

– No, sam nie wiem… – zawahał się. – Ten pani tatar tak apetycznie wygląda, że chyba zmienię zdanie.

– Mój tatar jest z dwóch porcji mięsa – zastrzegłam. – Drożej wyjdzie.

– Ależ z pani drapieżnik – zażartował, a ja aż zamruczałam. Podobała mi się rozmowa z nim. I on mi się podobał. Bardzo. Zrobiłam mu tatara, podałam z pięknie pokrojonym ogóreczkiem kiszonym, a potem, gdy zapytał, czy nie poszłabym z nim w sobotę na dyskotekę, zgodziłam się.

Tańczyliśmy razem, nic nie robiąc sobie z żartów

Anna Jantar śpiewała: „Nic nie może przecież wiecznie trwać…”, ale ja czułam, że nasza miłość dopiero się zaczyna. Zaszłam w ciążę i postanowiłam, że wyjdę za Leszka za mąż. Siostra mnie przestrzegała, żebym się zastanowiła, bo może lepiej mieć panieńskie dziecko, niż żyć z bałamutem. Marioli bowiem ktoś nakładł do głowy, że Leszek to babiarz. To były plotki, które wzięły się stąd, że był przystojny i wszystkie na niego leciały.

Druga sprawa: ludzie nie ufali mu, bo on nie był z naszych stron, i nic o nim nie było wiadomo. Rodzinę miał aż pod Ełkiem, i to dalszą, bo jego bliscy pracowali na czarno w Ameryce. Gdy powiedziałam Leszkowi o ciąży, i że musi się ze mną natychmiast ożenić, zgodził się bez gadania. Potem przez chwilę marudził, że koledzy coś mówią, że to dziecko nie jego, ale jak go przycisnęłam, od razu przeprosił.

Ślub miałam tradycyjny. Wesele huczne. Stoły się uginały. Leszek był w chabrowym garniturze, pod kolor oczu, ja w bieli i w welonie długim na trzy metry. Zdjęcia z kościoła wyszły trochę niekorzystnie, bo już brzuch miałam wielki i jakoś tak niezręcznie przysłaniałam go bukietem z różowych różyczek.

Urodziłam Darusia, rok później Arletkę i Basię, śliczne bliźniaczki. Potem była przerwa i znów na świat wydałam bliźniaki – Patryka i Arka. Nasz dom przepojony był miłością, ale były też troski. Zrobiło się nas dużo, więc choć rodzina z Ameryki nam pomagała, Leszek musiał zacząć dorabiać. Lepsze zarobki były w transporcie niż w masarni, więc przeniósł się przez to.

Ciągle był w drodze. Ledwo go widziałam. Czułam się trochę jak żona marynarza. Nigdy nie wiedziałam, czy wróci na noc, czy będzie nocował w trasie, bo jego wóz często się psuł. Wtedy Leszek musiał czekać na skraju szosy, aż go będzie mijał jakiś kolega, powiedzieć mu, że utknął, i czekać, aż zakład wyśle po niego pomoc. Za to, jak już trafiał do domu, to był bardzo dobry dla dzieci, dla mnie, niemniej zaczął trochę popijać.

– To ze stresu – tłumaczył. – Nawet nie wiesz, jaki to strach te polskie drogi. Przytuliłam go mocno, tak bardzo go kochałam… Głaskałam go po głowie. Co mogłam zrobić? Poszłam do kuchni i nasmażyłam schabowych na pociechę. Zjedliśmy je, patrząc sobie w oczy, nie zwracając uwagi na szalejące wokół dzieci, które biły się o jakąś zabawkę.

Leszek wciąż mówił o wyjeździe za granicę

Moja siostra znowu zaczęła wygadywać, że Leszek w podróży ma kochanki. Wkurzała mnie, ale nie chciałam nic mówić, bo jej się w życiu słabiej powiodło. Za mąż nie wyszła. Zostawała po godzinach, siedząc nad papierami, i wdała się w romans z jednym z wicedyrektorów. Wszystko się wydało, gdy w przedsiębiorstwie pojawiła się milicja. Faceta wsadzili do więzienia za jakieś przekręty finansowe. Mariolę zostawili w spokoju, choć wcześniej mocno węszyli.

Moja siostra bardzo to przeżyła. Wyschła na wiór, ale nie umiała zerwać z przeszłością. Odwiedzała byłego kochanka w pace na drugim końcu Polski, a ten, ledwo wyszedł, od razu się zakręcił i – uciekł za granicę. Zostawił ją, taką podstarzałą i całkiem zgorzkniałą. „I ona mi tutaj próbuje udzielać porad małżeńskich” – myślałam.

Nie chciałam jednak biedaczce robić przykrości, więc tylko powiedziałam, żeby przestała głupoty gadać i zaczęła jeść. Podałam polędwiczki wieprzowe w sosie musztardowym. Były pyszne. Czasy się pogorszyły. Zakład stał coraz gorzej, bo próbowano go modernizować. Zaczęły się zwolnienia. Na szczęście dzieci były większe, a ja już pracowałam w bufecie w jednym z urzędów.

Za to Leszek bardzo źle znosił upadek potężnego przedsiębiorstwa, z którym był związany przez lata. Wrócił do dawnych pomysłów, wciąż powtarzał, że musi wyjechać do Stanów. Nie byłam tym zachwycona, bo w naszej okolicy rozpadło się wiele małżeństw na odległość. On się jednak upierał, jeździł do ambasady amerykańskiej w Warszawie, składał podania o wizę turystyczną, płacił i po pewnym czasie dostawał odmowę. Wszyscy wiedzieli, nawet Amerykanie, że chce pojechać do pracy, więc nic z tego nie wychodziło.

Leszek był przygnębiony. Opędzał się przed moimi czułościami. Oddalał się ode mnie. Bolało to bardzo, ale nie wiedziałam, co mam robić. Kiedy kolejny, ostatni już (jak twierdził) raz pojechał do stolicy, przed moim domem pojawiła się elegancka kobieta. Zadzwoniła do furtki, a gdy wyjrzałam, przytrzymując podomkę pod szyją, zapytała o Leszka. Nagle wszystkie ostrzeżenia Mariolki stanęły mi przed oczami.

„To pewno jego kochanica, może była żona, a może on jest bigamistą!” – wszystkie scenariusze z oglądanych seriali przemknęły mi przez głowę.

– Mój brat prosił, żebym to przekazała panu Leszkowi, jak będę w okolicy – powiedziała nieznajoma i podała mi niewielką płaską paczkę. Odetchnęłam. Przez grzeczność zaproponowałam jej kawę, a ona – przez grzeczność – odmówiła.

– Że też musiałaś akurat ty odebrać przesyłkę – skomentował wieczorem Leszek. – To dla ciebie na naszą piętnastą rocznicę ślubu – wyjaśnił.

– Kryształowe gody! – łzy wzruszenia przesłoniły mi oczy. W rękach trzymałam piękny naszyjnik z perełek. Jak mogłam myśleć, że Leszek ma drugie życie? Wizy nigdy nie dostał.

Dosyć tej tęsknoty, tego czekania!

Wyjechał wiele lat później, gdy z zakładu zostały żałosne resztki. Wcześniej tułał się po różnych firmach, wykonywał różne prace. Jednak o zatrudnienie było coraz gorzej i w końcu został na lodzie. Ja nie stałam już za bufetem. Przyszły nowe czasy, młodzi ludzie. Siedziałam w domu, gotowałam, sprzątałam, uprawiałam ogródek. Dzieci po kolei odchodziły z domu. Daruś i bliźniaczki trafili do Irlandii, a stamtąd do Kanady. W ten sposób chociaż oni zrealizowali marzenie ojca o wyjeździe.

Młodsi chłopcy poszli do Warszawy. Gdy zostaliśmy sami, zrobiło się jakoś dziwnie. Myślałam, że czeka nas druga młodość, ale okazało się, że to raczej pierwsza starość. Wiele razy próbowałam rozmawiać z Leszkiem o nas, ale on albo mnie nie rozumiał, albo nie chciał rozumieć. Tylko ciągle się martwił i podejmował prace dorywcze.

W końcu kolega zaproponował mu wspólny wyjazd do Niemiec. Do pracy w rzeźni. Od dwóch lat sama siedzę w domu. Czasem chłopaki wpadną, czasem jakaś koleżanka. Moi Kanadyjczycy zapraszają, piszą: „Mamo, przyjedź”. Ale gdzie ja tam? Po co? Siostra mnie nie odwiedza, bo wyjechała. Ten jej przestępca nagle się odezwał z Nowego Jorku. Zaproponował jej, żeby przyleciała, to się pobiorą. Wysłał jej jakieś dokumenty, podpisała i fruu!, chociaż ją ostrzegałam, że to ladaco, i że już miała przez niego kłopoty.

Nie posłuchała mnie i teraz przysyła mi listy opisujące swoje nowe życie.

Mieszkam w ogromnym domu, po prostu w pałacu. Mój mąż ma swój biznes i nie uwierzyłabyś, jak na śmieciach można zarobić. Bierze graty i sprzedaje po odnowieniu jako zabytki. Tutaj ludzie biorą to jak świeże bułki… Pamiętasz te kajzerki u nas w bufecie, z wędzonką i kapką majonezu? Czasem tak bardzo tęsknię. Mariolka.

Ja też tęsknię. Za dziećmi, za mężem, za całym moim życiem. Przecież nie jestem samotna, to dlaczego żyję tak, jakbym była? Dlaczego Leszek przyjeżdża tak rzadko? Niby wiem, że chodzi o koszty, i że nie ma wiele wolnego. Ale może ma tam jakąś Niemrę? Siedzę tak w fotelu, Kizia na kolanach i czuję się jak własna babka. I nagle myślę: dosyć tego. Nie będę tęsknić ani czekać! Biorę za telefon i dzwonię do żony tego kolegi, co pojechał z moim mężem.

– Jedziemy do Niemiec? – pytam. Ona zadziwiona, ale chętna. Też jest ciekawa, czy jeszcze ma męża, czy już nie.

– Ja tam swojego nie oddam żadnej rudej wydrze – mówię. I tak bierzemy samochód jej brata i jedziemy. Po drodze zatrzymujemy się na siku na stacji benzynowej. Babcia klozetowa – mniej więcej w naszym wieku – klaszcze w ręce, kiedy mówimy, że jedziemy w odwiedziny do mężów, którzy tyrają w rzeźni, całe dnie i noce wieszają tusze na hakach, rozbierają mięso, stoją godzinami w zimnie.

– Dzielne dziewczyny! A wiecie, że ja coś czytałam takiego… – szpera w stosie gazet leżących na stoliku obok talerzyka z pieniędzmi za toaletę. W końcu wyciąga jakiś dziennik, a tam napisano, że polskim rzeźnikom Niemcy będą więcej płacić, że dostaną prawa pracownicze. Będą urlopy, ubezpieczenie!

- Kupuję tę gazetę – mówię, ale babcia tylko się śmieje i życzy szerokiej drogi. Pędzimy dalej. Potem czekam przed zakładem mięsnym podniecona jak kiedyś na myśl, że zobaczę mego Leszka. A gdy on wychodzi i staje jak wmurowany na mój widok, macham do niego gazetą. 

– Mam dobrą nowinę! – wołam. Ściskamy się, całujemy. Wszyscy patrzą. I wiem, że zazdroszczą, tak jak się zazdrości ludziom, którzy się kochają.

Czytaj także:
„Starzy ludzie ciągle tylko narzekają. Obiecałam sobie, że taka nie będę. I słowa dotrzymam!”
„Wstydzę się pokazywać ze swoimi wnukami. Moja córka źle je wychowała”
„Przez pracę kuratora straciłem wiarę w młodzież. Nie chcę mieć własnych dzieci, bo boję się, że wyrosną na przestępców”

Redakcja poleca

REKLAMA