„Ludzie gardzili sąsiadką, bo była odludkiem i nie chodziła do kościoła. Opadły im szczęki, gdy okazała się... bohaterką”

kobieta, której sąsiadka jest bohaterką fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk
„Kobiety na dole krzyczały, że zwariowała, że zaraz spadnie i się zabije na betonie. Faceci chowali głowy w rękach i mamrotali, że nie mogą na to patrzeć. Ci, którzy mogli patrzeć, zobaczyli, jak lekko i gibko babcia podciągnęła się na ramie okiennej i wślizgnęła do środka. Właśnie w tej chwili, kiedy z daleka dobiegł nas sygnał syreny strażackiej”.
/ 23.02.2023 17:15
kobieta, której sąsiadka jest bohaterką fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk

Ten Anioł był bardzo stary. Miał białe włosy upięte w mały koczek, nosił ametystowe kolczyki i pierścionek z zielonym oczkiem. Po kryjomu popalał papieroski. Kiedy w kuchni Anioła był otwarty lufcik, od razu się wiedziało, że zgrzeszył! Anioł nie był lubiany, wręcz przeciwnie. Ludzie uważali, że jest marudny, czepialski i ma za ostry język. Dlatego żył samotnie w swoim M-2 ze ślepą kuchnią.

Anioł nie miał nikogo. Podobno w młodości przeżył jakąś wielką miłosną tragedię, ale to wszystko były domysły i przypuszczenia. Ktoś opowiadał, że Anioł pracował wtedy w znanym cyrku. Fruwał tam pod kopułą na kole, a widzom dech zapierało z zachwytu. Narzeczony Anioła pracował jako treser dzikich zwierząt. Niestety, jeden z jego podopiecznych, zdaje się, że lew, kiedyś go zaatakował. Rany były tak ciężkie, że mężczyzna zmarł. Zdruzgotany Anioł rzucił wtedy cyrk i zerwał z tamtym życiem.

W kościele nikt jej nigdy nie widział

Anioł nie lubił dzieci ani zwierząt. Narzekał, że hałasują, brudzą, śmiecą, nie słuchają starszych, że same z nimi kłopoty. Wprawdzie ktoś niby widział, jak w największe mrozy Anioł dokarmia bezpańskie koty na osiedlu, ale sąsiedzi nie uwierzyli…

– Bzdura – mówili. – Taka jędza nie zdobyłaby się na coś takiego. My ją dobrze znamy, i to z jak najgorszej strony!

Anioł był w dobrej fizycznej kondycji – od wczesnej wiosny dziarsko maszerował z kijkami, oszczędzając na biletach komunikacji miejskiej. Jeździł na rowerze, spacerował, pomimo wieku i delikatnej budowy ciał miał krzepę.

Kiedyś na osiedlu pękła rura kanalizacyjna i trzeba było nosić wodę z ulicznego hydrantu. No i wszyscy widzieli, jak lekko i zgrabnie siwiuteńki Anioł targał dwa pełne wiadra, nie wychlapując przy tym ani kropli! Fakt faktem, że nikt mu nie pomagał…

Największe osiłki przyglądały się mocno starszej pani i tylko pomrukiwały jeden do drugiego:

Patrz, jaka ta stara mocna! Może chodzi na siłkę?

Nikt do niej nie przychodził. Nawet księdza po kolędzie nie przyjmowała, ale to oczywiste, bo Anioła nikt nigdy nie spotkał w kościele. Podczas wizyty naszego Papieża jedyna w bloku nie postawiła w oknie świętego obrazu.

– Taka zatwardziała ateistka – plotkowali sąsiedzi. – Nie ma dla niej nic świętego!

Z czasem ludzie przestali interesować się Aniołem. Niektórzy wyprowadzili się stąd, a wprowadzili nowi lokatorzy. Jedni się kłócili, inni mieli chrzciny, wesela, głośne przyjęcia, do jeszcze innych przyjeżdżała policja na interwencje. Było o czym mówić.

Anioł żył na uboczu. Mieszkał na czwartym piętrze, nie korzystał z windy, rano wychodził, wieczorem wracał. Był anonimowy, nieciekawy, mało atrakcyjny.

Wszystko się odwróciło wiosną zeszłego roku, podczas wyjątkowo zimnego weekendu, gdy świeżo rozkwitłe listki i kwiatki na trawniku pokrył mokry śnieg, a temperatura znów spadła do zera. W mieszkaniach zrobiło się lodowato. Wyłączyli ogrzewanie, mury nie były jeszcze nagrzane przez kwietniowe słońce, więc mieszkańcy zaczęli kombinować, jak przetrwać te okropne dni. Poszły w ruch farelki i inne dmuchawy, kuchnie gazowe pracowały na cztery palniki odkręcone na maksa. I to właśnie doprowadziło do nieszczęścia.

W M-3 na siódmym piętrze mieszkała młoda rodzina z niemowlakiem i psem rasy chow-chow. Ten bajeczny, misiowaty psiak był ulubieńcem okolicznych bloków: ludzie zatrzymywali się, żeby na niego popatrzeć i zagadać. Wszyscy ich znali, więc kiedy z okna na tamtym piętrze zaczął się wydobywać dym, od razu wiedzieli, gdzie i u kogo się pali.

Dużo później dowiedzieliśmy się, jak doszło do wypadku… Młoda mama bała się, że ziąb zaszkodzi jej dwumiesięcznemu synkowi, więc postanowiła dogrzać mieszkanie gazem. Odkręciła kurki w kuchence, podpaliła i poszła do dziecka, które właśnie się obudziło i zaczęło płakać. Przewijanie malca zajęło jej trochę czasu. Nie pomyślała, żeby sprawdzić, czy w kuchni wszystko jest w porządku. A na blacie przy kuchence stały plastikowe pojemniki na sól i inne przyprawy.

Niestety, stały zbyt blisko płomienia gazu i zaczęły się topić. Potem zajęła się drewniana deska do krojenia, następnie rolka papierowego ręcznika… Zanim kobieta poczuła dziwny zapach i swąd spalenizny, kuchnia już płonęła jak wielkie ognisko. Nieszczęsna wpadła w panikę. Była sama z dzieckiem i psem, który zaczął skomleć i wyć. Chłopczyk, wyczuwając panikę mamy, też płakał wniebogłosy.

Żaden mężczyzna nie odważył się tam wejść

Zamiast uciekać na klatkę schodową, przerażona kobieta pognała do małego pokoju położonego najdalej od kuchni i zaczęła dzwonić do męża. Nie do straży pożarnej, tylko do męża! No ale w szoku i stresie człowiek zachowuje się nieracjonalnie. Trudno go za to winić...

Nie dodzwoniła się. Mąż był na ważnej naradzie, miał wyłączony telefon. Próbowała raz po raz, ale bez skutku. Otworzyła okno i zaczęła wołać o pomoc… Z dołu ludzie krzyczeli, żeby wytrzymała, że straż już jedzie. Jednak ona nagle zniknęła z tego okna. Nie odpowiadała na wołanie. Domyślili się, że pewnie zemdlała z emocji. Poza tym od dawna wyglądała blado; podobno po porodzie ciężko chorowała, nie miała sił.

A dym był coraz gęstszy, coraz bardziej gryzący. Pod blokiem gromadził się tłum ludzi, lecz nikt nie rzucał się na ratunek. Wszyscy czekali na strażaków… Z klatki schodowej nie można się już było dostać do mieszkania: ogień ogarnął przedpokój cały w boazerii, a potem się przeniósł do drzwi wejściowych obitych blachą antywłamaniową, teraz rozgrzaną do czerwoności. Matka, dziecko i pies byli uwięzieni – jak w coraz bardziej zadymionej i rozgrzanej pułapce!

Ludzie wrzeszczeli, przerzucali się pomysłami, jak ich ratować, ale tak naprawdę nikt nic nie robił. Wtedy na sąsiednim balkonie pojawiła się siwiutka babcia i zaczęła przełazić przez balustradę, żeby się dostać uwięzionej w płomieniach rodziny. Gapie zamarli.

W naszym bloku odległość miedzy barierką balkonową a parapetem sąsiedniego okna nie jest wielka. Mimo wszystko jej pokonanie wymagało siły, zręczności, wygimnastykowania i przede wszystkim wielkiej odwagi. W mieszkaniu z balkonem mieszkali dorośli mężczyźni, jednak żaden z nich nie zaryzykował przejścia z balkonu do okna na wysokości siedmiu pięter…

Po wszystkim opowiadali, że siwa babcia zadzwoniła jak na alarm, odepchnęła tego, co otworzył drzwi, i pognała prosto na balkon. Zanim oprzytomnieli, ona już trzymała jedną nogę po drugiej stronie barierki i szukała zaczepienia dla rąk.

Kobiety na dole krzyczały, że zwariowała, że zaraz spadnie i się zabije na betonie. Faceci chowali głowy w rękach i mamrotali, że nie mogą na to patrzeć. Ci, którzy mogli patrzeć, zobaczyli, jak lekko i gibko babcia podciągnęła się na ramie okiennej i wślizgnęła do środka. Właśnie w tej chwili, kiedy z daleka dobiegł nas sygnał syreny strażackiej. Po paru minutach rozpoczęła się akcja… Jak zahipnotyzowani obserwowaliśmy strażaka wspinającego się po drabinie i odbierającego z rąk babci najpierw mały tobołek w niebieskim kocyku, a potem nieprzytomną, młodą kobietę.

Wyprowadzili się, zabierając ją ze sobą

Na koniec babcia pojawiła się z piszczącym, nieprzytomnym ze strachu psem, który tak wbił pazury w jej ramiona, że je poszarpał do krwi. Schodziła z tym psiakiem po drabinie, podtrzymywana przez potężnego chłopa. Inaczej chyba nie dałaby już rady. Jej białe włosy zawsze zwinięte w koczek rozplotły się pod wpływem wysiłku i nadzwyczajnych okoliczności, a fruwając na wietrze, z dołu przypominały unoszące się nad nią skrzydła.

– Coś niesamowitego – usłyszałam za sobą głos jakiejś pani.

– Jak ona to zrobiła?! Taka stara kobieta, skąd w niej tyle siły?!

– Może to nie kobieta, tylko anioł? – odpowiedziała druga. – Widziała pani, jak ona wyglądała w tym dymie? Jakby fruwała na jakiejś chmurze!

– Głupoty mi pani opowiada! – zdenerwowała się ta pierwsza. – Jaki anioł? Toż ona do kościoła nie chodziła, nawet w święta! Zna pani niewierzące anioły?!

Jakiś czas po wypadku młodzi się wyprowadzili. Spalone mieszkanie wyremontowali inni i powoli wszyscy zapomnieli o tym, co się stało. Anioł też zniknął. W jego lokalu zamieszkał starszy pan, dla odmiany tak lubiany, że go wybrali na przewodniczącego komitetu blokowego. Z plotek wiem, że młodzi rodzice zabrali Anioła ze sobą do nowego domu. Mieszka z nimi jako przyszywana babcia i opiekunka. Jest im dobrze razem.

A niedawno dowiedziałam się, że te opowieści o cyrku to najszczersza prawda. Najdziwniejsze jest to, że siwowłosa dama była wtedy znana jako Angela. Taki miała pseudonim artystyczny…

Czytaj także:
„Sąsiedzi noszą mnie na rękach, bo uratowałam życie sąsiadki. To nie ja jestem bohaterką, tylko oni są żałosnymi tchórzami”
„Ludzie oceniali ją i mieli za dziwaczkę. Okazało się, że jej mąż i syn zginęli w koszmarnym wypadku”
„Sąsiadka doprowadzała mnie do białej gorączki. Pluła jadem dalej niż widziała. Nie sądziłam, że ta jędza uratuje mi życie”

Redakcja poleca

REKLAMA