„Lucynę pokochałem od razu. Nie wiedziałem jednak, że pochodzenie mojej rodziny może zrujnować nasz związek”

Z życia wzięte fot. Fotolia
„– Niedobrze mi! – krzyknęła moja przyszła teściowa i pobiegła do łazienki. Wróciła po kilku minutach, była spokojna i opanowana, a głos miała stanowczy, gdy powiedziała: – To musi pozostać między nami. To musi być nasza tajemnica”.
/ 05.01.2022 06:52
Z życia wzięte fot. Fotolia

Kochamy się z Lucynką i planujemy wspólną przyszłość. Świetnie się rozumiemy, ale na drodze do naszego szczęścia staje... brak tolerancji. A raczej przywiązanie do stereotypów, którego ja kompletnie nie rozumiem.

Są w mojej rodzinie sprawy, które wydają mi się naturalne, jednak wśród wielu budzą nie tylko zdziwienie, ale i kontrowersje. Dlatego raczej o nich nie wspominamy, czasami jednak wymykają się same, bez naszej kontroli. Zdarzyło się to niestety także w wypadku Lucyny. Trudno było jednak oczekiwać, że uda się to ukryć przed nią i przed jej rodziną, skoro miałem się z nią ożenić.

Różnice klasowe

Pewnie byłoby łatwiej, gdybyśmy pochodzili z podobnych środowisk. Ja mieszkam w małej miejscowości pod Opolem, mój ojciec jest rolnikiem i hodowcą, a matka nauczycielką. Natomiast Lucyna jest córką bogatego biznesmena z centralnej Polski. Jej ojciec ma małą hutę pod miastem oraz zakład metalurgiczny.

Żyje z produkcji siatki ogrodzeniowej, ale hobbystycznie zajmuje się też produkcją replik starych mieczy, tarcz i tego całego żelastwa, które nosili kiedyś rycerze. Jak w Polsce nie było jeszcze biznesmenów, to o takich ludziach mówiło się, że to rzemieślnicy, ale nie byli tak bogaci jak teraz, gdy jeżdżą mercedesami i noszą wizytówki z napisem „businessman”.

Spotkałem Lucynę na targach produktów regionalnych. Stałem przy stoisku z owczymi serami, które produkuje mój tato. Miałem na sobie biały fartuch i czepek. Wyglądałem wprost idiotycznie. Ona, po drugiej stronie hali, prowadziła stoisko swojego ojca. Stała w otoczeniu średniowiecznych zbroi, ubrana w długą, zieloną suknię z aksamitu i wyglądała jak księżniczka wśród swoich rycerzy.

Podszedłem, żeby przyjrzeć się z bliska. Cudna. Bardzo pasowała do tego stoiska. Jasny warkocz, pełne usta, słowiańska uroda. Dama dworu w otoczeniu zbroi, hełmów i halabard. Oczywiście, zauważyła mój cielęcy wzrok i lekko się uśmiechnęła. To wystarczyło, bym nogi miał jak z waty.
– Wygląda pani jak Danusia z „Krzyżaków” – wyszeptałem.
– Mam nadzieję, że nie skończę tak jak ona – roześmiała się wesoło.

Gdybym był poetą, tobym powiedział, że nie mam pojęcia, jak to się dzieje i nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego cudu, zaklęcia i magii, jaką niosą w sobie te kobiety, które los stawia na naszej drodze w odpowiedniej porze. Chociaż nie zawsze w odpowiednim miejscu. Stałem oniemiały na miękkich nogach i czułem, jak drży we mnie wszystko i drżenie to przenosi się z mojej piersi jak z pudła rezonansowego na ściany hali, która zaczyna drgać razem ze mną.

Miałem wrażenie, że widzę, jak od tego drgania faluje powietrze, powiewają zasłony w oknach i miękko kołyszą się włosy dziewczyny. A że poetą nie jestem, to powiem wprost i po swojemu – od razu się w Lucynie zakochałem.

Nie twierdzę, że była to natychmiast wielka miłość do grobowej deski. To raczej zauroczenie i zachwyt, a także pewna ciekawość ciała. W każdym razie, w sam raz na początek. Trzy dni później poszliśmy do kina, potem na spacer, po tygodniu pojechaliśmy razem na wycieczkę, a po miesiącu po raz pierwszy się pocałowaliśmy. W dzisiejszych czasach trudno w to uwierzyć, ale do łóżka poszliśmy dopiero po roku. Lucyna miała pod tym względem wyraziste zasady, które przełamywałem z wielkim trudem.

Dom i teściowie jak z bajki

Była, podobnie jak jej cała rodzina, niezwykle konserwatywna. To pewnie z powodu jej ojca, który żył cały czas jak w średniowieczu. Gdy po raz pierwszy pojechałem do ich domu, miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie. Wielka willa, zbudowana jak mały zamek warowny, dół miała z kamieni polnych i piaskowca, w oknach kute kraty. Zamiast przedpokoju – wielka sala z kominkiem, owalna, a dookoła zbroje.
– To produkcja taty, czasami wypożycza filmowcom – wyjaśniła Lucynka.

Szczerze mówiąc, w ich domu nie czułem się najlepiej. Onieśmielały mnie portrety wiszące na ścianach, kolekcja halabard i mieczy oraz flag, skierowanych ku wchodzącym niczym bojowe proporce. Zupełnie jak w jakimś muzeum. Przez to miałem wrażenie, że ojciec Lucyny jest wielkim patriotą i dlatego bałem się rozmawiać z nim o mojej rodzinie. On oczywiście wypytywał o wszystko, jak to przyszły teść. A ja za każdym razem zmieniałem temat.

Pewnego razu wspomniał o swoim ojcu, który był więźniem obozu koncentracyjnego. Poczułem, że się czerwienię. Moja babcia urodziła się pod Opolem. Niby nic kłopotliwego, ale przed wojną tam były tereny niemieckie. A zatem moja babcia była Niemką, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla mojej rodziny. Ale o nich za chwilę.

Niemieckie korzenie

Przed pierwszą wizytą rodziców Lucyny w naszym mieszkaniu, uprzedziłem matkę, żeby się nie wygadała. Wzruszyła ramionami, trochę dotknięta.
– No, to niezłych teściów sobie wybrałeś – powiedziała z przekąsem.
Ale przecież ja nie teściów sobie wybierałem, tylko narzeczoną! Przyszli punktualnie o dwudziestej, bardzo eleganccy, z szampanem i kwiatami. Widać było, że trochę są zaskoczeni małym rozmiarem naszego małego mieszkanka, ale zatuszowali to uśmiechem. Z czasem moje obawy zaczęły się oddalać. Nie było rozmów ani o pieniądzach, ani o polityce. W pewnym momencie zrobiło się nawet sympatycznie.

Minęły dwie godziny. Siedzieliśmy w dobrych humorach, rozweseleni alkoholem, gdy przyszła teściowa zaczęła wypytywać moją matkę o najdawniejsze wspomnienia. Matka radośnie zaczęła je sobie przypominać i z niewiadomego powodu rozgadała się o słodkiej tycie.

W Opolskiem, podobnie jak w wielu innych regionach Śląska, dzieciom idącym po raz pierwszy do szkoły wręczało się wielki rożek z tektury, który był wypełniony słodyczami. Ale taki naprawdę wielki, często ponad półmetrowy, żeby po latach było co wspominać. Ten rożek to właśnie tyta. Tak się dziwacznie od dziesiątków lat nazywa.

Matka Lucyny zrobiła wielkie oczy i przyznała, że to cudowny zwyczaj, chociaż do tej pory o nim nie słyszała i dodała, że takiej tyty nigdy nie widziała. Na to moja matka powiedziała:
– Ach, to chodź, pokażę ci zdjęcia!
Biorąc matkę Lucyny za rękę, poprowadziła do swojego pokoju. A za nią ja narzeczoną, bo ona też chciała tytę zobaczyć. Matka odsunęła dolną szufladę ciężkiej komody i wyciągnęła albumy z fotografiami z czasów jej młodości.
– O, to jestem ja z tytą – powiedziała po chwili, pokazując stronę albumu, na której były powojenne zdjęcia w sepii.
– Jakie to ciekawe! – wykrzyknęła matka Justyny, porywając album i przyglądając się małej dziewczynce z warkoczykami, która trzymała oburącz wielki róg z kartonu, wypełniony słodyczami.

Mama uśmiechnęła się zadowolona i wyciągnęła następny album, by swojej synowej pokazać mnie, gdy miałem roczek i leżałem goły na kocyku. Lucyna się roześmiała, bo w domu ma album z podobnymi zdjęciami i zrobiło się bardzo wesoło. Śmialiśmy się z tego dziwnego zwyczaju, który kazał rodzicom kłaść swoje nagie dzieci na kocykach z wełny i robić im zdjęcia . Śmialiśmy się we troje.

Tymczasem mama Lucyny obróciła następne karty albumu i nagle wydała zduszony jęk, poczerwieniała, krzyknęła „o mój Boże przenajświętszy” i opadła na kanapę.
– Co ci się stało, kochanie? – zapytała z niepokojem moja matka.
– Tam… w tym albumie… co to są za ludzie? – wyjąkała przerażona teściowa.

Matka podniosła album z podłogi, a jej twarz rozjaśnił czuły uśmiech.
– Och, kochanie, to mój dziadek i jego bracia: Richard, Joseph i Werner.
– Dziadek? Bracia? Jak to bracia? Przecież oni są w niemieckich mundurach.
Matka spojrzała na moją przyszłą teściową jak na kosmitkę.
– A niby w jakich mieli być? Przecież przed wojną tu byli Niemcy. Opole było niemieckie, Wrocław był niemiecki, władza była niemiecka, to i wojsko było niemieckie. Chłop też był niemiecki. Jak przyszedł czas i chłopa brano do wojska, to przecież do niemieckiego.
– Niedobrze mi! – krzyknęła moja przyszła teściowa i pobiegła do łazienki.

Wróciła po kilku minutach, była spokojna i opanowana, a głos miała stanowczy, gdy powiedziała:
– To musi pozostać między nami. To musi być nasza tajemnica.
– Co musi być naszą tajemnicą? – zdziwiła się moja matka.
– Wasze hitlerowskie pochodzenie.
– Hitlerowskie? – uniosłem się z fotela.
– Mama chciała powiedzieć, że niemieckie – próbowała łagodzić Lucyna.

Przez parę minut w pokoju panowała cisza ciężka jak wór kamieni. Potem na spokojnie ustaliliśmy priorytety. Historia historią, ale dziś moja rodzina powodu do dumy nie ma. Ojcu Lucyny nikt nie będzie więc o niej wspominać.
Gdy wróciliśmy do pokoju, mój przyszły teść wertował jakąś książkę.
– Piękna książka – pochwalił.
– To przedwojenne wydanie, niemieckie – ostrożnie powiedziała mama.
– Widzę, pisane szwabachą. Wasza rodzina jest przecież stąd.
– My nie mówimy „szwabacha”, tylko niemiecki gotyk – poprawiła go matka.
– Przepraszam – uśmiechnął się. – Paru rzeczy musimy nauczyć się od nowa, prawda? – zwrócił się do żony.
Matka Lucyny odetchnęła z ulgą. Moja też. Tak, wszyscy będziemy musieli od nowa nauczyć się naszej historii.

Więcej prawdziwych historii: „Za miesiąc mój ślub, ale ja kocham innego. Żeby uprawiać seks z narzeczonym, muszę wcześniej się napić wina”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”„Wychowuję nie swoje dziecko. Żona mnie zdradziła i zaszła w ciążę z... moim bratem”

Redakcja poleca

REKLAMA