Lekcja dla dwojga

Lekcja dla dwojga fot. Panthermedia
Mój mąż nie lubił szaleństw na parkiecie. Od tańca wolał pub, piwo i może jakiś koncert rockowy. Tymczasem ja usychałam z tęsknoty za tangiem!
/ 30.12.2011 06:13
Lekcja dla dwojga fot. Panthermedia

Kocham taniec. Przez siedem lat występowałam w zespole tańca nowoczesnego. Miałam wielkie plany, marzyłam o musicalach. Jednak trochę za późno zaczęłam myśleć o tym poważnie jako o swoim przyszłym zawodzie, wybrałam więc rozsądny kierunek studiów – marketing i zarządzanie.

Kiedyś byłam prawdziwą szaloną dancing queen
Jednak moja miłość do tańca nie znikła. Na studiach prowadziłam zajęcia w klubie studenckim. Potem poznałam ludzi zafascynowanych tangiem argentyńskim, którzy chodzili na tzw. milongi, by potańczyć i nasycić się jego atmosferą.

Przy okazji tych wieczorków poznałam mojego przyszłego męża – Piotra, który… nie lubi tańczyć. Był tam tylko dlatego, że siłą go zaciągnęła jego ówczesna dziewczyna. W ich wypadku na niewiele się to zdało, bo wystarczyło, że Piotr zatańczył ze mną trzy razy, by kompletnie stracić dla mnie głowę.

Teraz jesteśmy już małżeństwem z dziesięcioletnim stażem, mamy siedmioletniego syna i skończyło się nasze balowanie. Tańczymy od czasu do czasu na weselach i imprezach karnawałowych. Piotr, fan ostrego rocka, nie przepada za muzyką pop ani tą taneczną. Nie powiedział mi tego nigdy, lecz wiem, co myśli. Mianowicie, że bawią się przy niej żigolaki, a nie prawdziwi mężczyźni. Zna jednak moją miłość do tańca i nie ma mi za złe, gdy na jakiejś imprezie prawie nie schodzę z parkietu, bawiąc się do ostatniego utworu z innymi facetami.
– Lubię patrzeć, jak tańczysz – mówi, ale sam nie chce mi towarzyszyć.
Szanuję jego zdanie. Czasem tylko coś dławi mnie w środku, bo brakuje mi dawnego życia. Tanga, ruchu, tego zgrania się dwóch ciał i odrobiny szaleństwa.
Pewnego razu wybraliśmy się ze znajomymi do klubu, w którym grali muzykę z lat 60. i 70. Marcin występował kiedyś na turniejach, prowadził nawet zajęcia taneczne w swoim domu kultury. Za to Majka nie grzeszyła wyczuciem rytmu.

Wieczór mijał przyjemnie. Piliśmy drinki, trochę „poskakaliśmy” na parkiecie. W pewnym momencie nasi współmałżonkowie byli już zmęczeni i postanowili usiąść. Marcin spytał mnie wtedy, czy również mam dość, a gdy zaprzeczyłam ze śmiechem, wziął mnie za rękę i zaprowadził na środek parkietu.

Muszę przyznać, że świetnie się rozumieliśmy. Nie musieliśmy się umawiać na żadne figury, obroty i tym podobne. On bardzo dobrze prowadził, a ja od razu wyczuwałam jego zamiary i wiedziałam, jak powinnam odpowiedzieć na każdy jego gest. Gdy schodziliśmy z parkietu nachylił się do mojego ucha i wyszeptał:
– Musimy to kiedyś powtórzyć. Świetnie mi się z tobą tańczy.
Uśmiechnęłam się do niego.
– Mnie z tobą też – odparłam.
O mało nie dodałam: „Brakowało mi tego”… Na szczęście w porę ugryzłam się w język. Bo zarówno nasz taniec, jak i jego słowa wypowiedziane konspiracyjnym szeptem, nadały tej propozycji podejrzaną dwuznaczność.


Czułam, że łatwo możemy przekroczyć granice
To „kiedyś” zdarzyło się już wkrótce po naszym klubowym wieczorze. Któregoś razu Piotr powiedział mi przy kolacji, że spotkał się na lunchu z Marcinem. Ten miał dwa podwójne zaproszenia na bal karnawałowy w eleganckiej restauracji i chciał, abyśmy tam też poszli.
– Pomyślałem, że chętnie byś sobie potańczyła – Piotr spojrzał na mnie.
– A ty? Nie masz ochoty tam iść? – spytałam ostrożnie.
W odpowiedzi rozpromienił się.
– Pewnie, że mam ochotę gdzieś wyskoczyć. Tylko nie na karnawałowe błazeństwa. Wolałbym iść do pubu z dobrym rockiem. Ale dla ciebie wszystko! – roześmiał się. – Przecież wiem, jak uwielbiasz tańczyć.
A tam będzie muzyka w stylu retro… Już to widzę, panowie w smokingach, panie w długich sukniach… Marcin mówił, że gdybyś chciała, Majka może się z tobą umówić, bo zna fajną wypożyczalnię kostiumów teatralnych. No wiesz, żebyś mogła sobie coś wybrać.
– Super! – aż klasnęłam w dłonie.
– Czyli mam potwierdzić naszą obecność? – zapytał mój mąż, chociaż doskonale znał odpowiedź.
– A nie sądzisz, że najpierw trzeba zorganizować jakąś opiekunkę do dziecka? – zapytałam rzeczowo, czując narastające zdenerwowanie.
– Coś wymyślimy, kochanie. A gdybyśmy mieli z tym problem, na pewno pomoże moja mama czy twoja.
Też to wiedziałam, lecz chciałam ukryć jakoś niepokój spowodowany perspektywą ponownego spotkania Marcina. „Ależ z niego przebiegły drań” – pomyślałam, sprzątając ze stołu.

Piotr po kolacji rozsiadł się przed telewizorem a ja z podwiniętymi nogami siedziałam w fotelu, czytając książkę. Nie szło mi to za dobrze. Zastanawiałam się nad zaproszeniem i nad tym, co powiedział nasz znajomy. Że jego żona może mi polecić fajną wypożyczalnię sukien.
„Więc założył, że na pewno pójdziemy… I chciał reżyserować to przedstawienie według swojego widzimisię…
I jeszcze to ponaglanie! Już musimy się decydować, bo są inni chętni” – wkurzałam się. Nie spodobało mi się to.

Chociaż, muszę przyznać, że byłam bardzo podekscytowana imprezą. „A może wcale nie ma w tym drugiego dna?” – pocieszałam się, bo ciągle kołatała mi się po głowie myśl, że Marcinowi zależy przede wszystkim na dobrej partnerce w tańcu… Zdecydowałam się w końcu. Poszliśmy.
Impreza była wspaniała. Jedzenie pyszne, szampan wyborny, muzyka na wysokim poziomie, dobre towarzystwo.

Usłyszałam pierwsze takty muzyki i poczułam dreszcz
Siedzieliśmy w czwórkę przy stoliku, rozmawiając o tym i owym, kiedy usłyszałam pierwsze takty „La Cumparsity”. Piotr i Majka, pogrążeni w rozmowie, niczego nie zauważyli, ale między mną a Marcinem jakby przebiegła iskra elektryczna. Nie musiał nawet pytać, chociaż zrobił to mimo wszystko:
– Zatańczy pani ze mną, signora?
Bez słowa i cienia uśmiechu, niczym femme fatale z czarno-białego filmu podałam mu dłoń spowitą od łokcia po koniuszki palców w satynową rękawiczkę.
Mąż jest znacznie wyższy ode mnie, co nie pozwala nam, niestety, zgrać się w tańcu, a już na pewno nie w tangu.
Marcin jest nieco niższy od Piotra, a ponieważ miałam wysokie obcasy, pasowaliśmy do siebie idealnie.
Mówi się, że do tanga trzeba dwojga, i to prawda – jest chyba najbardziej erotycznym tańcem, jaki wymyślił człowiek. W dodatku to nie jest taniec kobiety, tylko mężczyzny – bo w tangu mężczyzna nadaje ton. Co czyni ten taniec jeszcze bardziej mrocznym i niebezpiecznym. Jeśli jesteś feministką, w ogóle się w to nie plącz. Bo tańcząc tango, całkowicie poddajesz swoje ciało woli partnera.
Kobieta powinna je tańczyć w pantoflach na na wysokich obcasach, które – gdy stawia kroki – zmieniają jej środek ciężkości, więc bez oparcia w partnerze może stracić równowagę. I o to właśnie chodzi. Bo kobieta ma tylko podążać za mężczyzną. On zaś wyprowadza figury i decyduje o każdym ruchu obojga.

Wiedziałam, że taniec ten był kiedyś zakazany w przyzwoitych lokalach różnych europejskich miast. Może i słusznie. Może rzeczywiście nie powinno się go tańczyć tylko „towarzysko”, a jedynie wówczas, gdy jesteśmy otwarci na romans i jego konsekwencje…
Tamtej nocy wydawało mi się, że śnię. Nie pamiętam poszczególnych figur, po prostu otworzyłam się na muzykę i ruch.
Kiedy tango się skończyło, wciąż oszołomiona, z Marcinem u boku wracałam z parkietu do stolika. Czułam się jak po dziwnej podróży, a serce biło mi jak oszalałe. Jakbym miała gorączkę, chociaż nic mi nie dolegało. Było mi cudownie,  może nazbyt cudownie…
Moje rozpromienione oczy napotkały wzrok Piotra. Uśmiechał się, prowadząc rozmowę z Majką, ale jednocześnie widziałam, że był blady i zamyślony. Jakby nieobecny.

Sen do południa, kąpiel w pianie, sama rozkosz!
Marcin, nie zajmując miejsca przy stoliku, klepnął go poufale w ramię.
– A co wy tu tak szczebioczecie, gołąbeczki? Oj, bo będę zazdrosny. Majka, zapraszam na parkiet. Dosyć tego siedzenia! Piotrek, uważaj, bo ktoś ci sprzątnie partnerkę sprzed nosa. Może byś jednak wreszcie zatańczył z żoną, co? – zaśmiał się donośnie i już go nie było.
Kiedy zostaliśmy sami przy stoliku, zapadło między nami dziwne milczenie. Musiałam trochę ochłonąć. Piotr sączył drinka. Do końca wieczoru zamienialiśmy tylko zdawkowe uwagi.
Potem też nie rozmawialiśmy o balu. Czułam, że nieumyślnie sprawiłam mu przykrość, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Nie chciał pewnie budzić we mnie poczucia winy za coś, co lubię najbardziej na świecie.

Znów minęło kilka tygodni. Były akurat ferie zimowe. Nasz synek wyjechał na zimowisko, a Piotr w delegację. Miałam więc samotny weekend.
Nawet się z tego cieszyłam. Chciałam pospać sobie do południa, a potem czytać książki, posiedzieć sobie w wannie i zrelaksować się przy zapachowych świecach i muzyce. Nic nie gotować, tylko zamawiać pizzę na telefon. Nie chciało mi się umawiać z żadną koleżanką. Marzyłam o spokojnym leniuchowaniu,.

Tymczasem w piątek wieczorem zadzwonił mój telefon. Oczywiście, to był Marcin. Powiedział, że wybiera się w sobotę na milongę i pomyślał o mnie, bo Majka nie lubi tanga, a poza tym wyjechała z córką na tydzień na narty.
Miałam opory, ale on tylko roześmiał się serdecznie:
– No coś ty, Karina. Chyba Piotrek nie jest zazdrosnym mężem? Zgódź się. Będzie fajnie. Znajomi mówili mi, że to będzie absolutnie wyjątkowa milonga. Przyjechał jakiś świetny akordeonista z Argentyny. Chyba nie przepuścisz takiej okazji? – podpuszczał mnie.
Pokusa była zbyt silna. Zgodziłam się i mój wcześniejszy spokój prysł niczym bańka mydlana. Nie było już nawet mowy o relaksie i leniuchowaniu! Gorączkowo zaczęłam przeglądać garderobę. Zastanawiać się, jaką sukienkę powinnam włożyć, jak się umalować.
Pół soboty zeszło mi na przygotowaniach. Kilka razy złapałam się na myśli, że dawno już się tak nie czułam. Jakbym szła na randkę, a przecież chodziło tylko o taniec. Jeden wieczór na parkiecie.

Marcin po mnie przyjechał.
Milonga rzeczywiście była świetna. Jakbym znowu zanurzyła się w innym świecie. Daleko za mną została moja rodzina, praca, codzienność i Piotr. Czułam jakby świat zawirował, a ja nagle miałam piętnaście lat mniej. Jak na studiach, kiedy marzyłam, by uciec z jakimś latynoskim kochankiem do Buenos Aires. Tańczyłam z zamkniętymi oczami.  Oprzytomniałam, słysząc głos Marcina:
– Chyba znalazłaś się w siódmym niebie – szepnął, jakby nie chciał mnie zbyt szybko obudzić z tego upojnego snu.
– Bo jestem – odarłam nieopatrznie i uśmiechnęłam się w rozmarzeniu.
Marcin najwyraźniej zrozumiał to zbyt dosłownie, bo nagle poczułam jego usta na mojej szyi.
– Niech więc ta chwila trwa…

Za nic na świecie nie wolno mi nikogo skrzywdzić
Wtedy dotarło do mnie, co się właściwie dzieje. Chociaż wciąż czułam oszołomienie, ostatkiem sił odsunęłam się od Marcina i zrobiłam krok do tyłu. Staliśmy naprzeciw siebie na środku parkietu.
– Nie – powiedziałam twardo, patrząc mu prosto w oczy.
I uciekłam. Dosłownie wybiegłam z sali. Dogonił mnie w szatni. Tłumaczył się, że źle to zrozumiałam.
– Być może – stwierdziłam. – Mam nadzieję. Bo za nic w świecie nie chciałabym nikogo skrzywdzić. Nawet za cenę tańca. Marcin, nie powinniśmy już ze sobą tańczyć – rzuciłam wreszcie.
– No coś ty, Karina, nie wygłupiaj się – powiedział. – Przecież to tylko zabawa, i w dodatku tak dobrze nam wychodzi.
– No właśnie, aż za dobrze. I dla mnie nie jest to „tylko zabawa”.
– Zaraz, zaraz, o czym ty mówisz?
O życiu czy o tańcu? – spytał.
– O jednym i drugim. Może za bardzo angażuję się emocjonalnie, kiedy tańczę, lepiej więc abym trzymała się jednego partnera. Czyli Piotra.
– Ale on nie lubi … Sama wiesz – tłumaczył się Marcin.
– Czasem trzeba wybrać – westchnęłam i otuliwszy się płaszczem, wyszłam.
A jednak nie pożegnałam się z tańcem. Udało mi się namówić mojego męża na… kurs tanga argentyńskiego!
– Potraktuj to jako inwestycję w nasz związek oraz zastępstwo za siłownię. Trochę ruchu nieźle ci zrobi – oznajmiłam mu, na co on zauważył przekornie:
– Dobrze, tylko pamiętaj, co się stało, jak moja dziewczyna zaciągnęła mnie na kurs tanga. Zostawiłem ją dla innej!
– Rzeczywiście, dla innej. I z tą inną już zostaniesz na zawsze, kochany

Redakcja poleca

REKLAMA