Wierzyłam mojej pani doktor. Nawet słowem nie zdradziła, że coś z moją ciążą jest nie w porządku. Do końca czułam, jak nasza nienarodzona córeczka uderza piąstkami w mój brzuch i zmieniając pozycję, zawadza o niego główką.
– Dotknij – mówiłam w takich chwilach do Andrzeja. – Czujesz, jak się rusza?
Podobnie jak ja przysiągłby, że tak.
Dopiero w czasie porodu przeżyliśmy szok. Mąż zemdlał, kiedy na widok niewyraźnej miny położnej wychylił się, żeby przyjrzeć się córeczce.
– Co ci jest? Co się stało? Czemu mi jej nie dajecie?! – zaczęłam krzyczeć.
Położna wymieniła z ginekologiem porozumiewawcze spojrzenie. Lekarz długo chrząkał nerwowo, zanim odważył się zapytać, czy ktoś uprzedził nas, że dziecko będzie poważnie chore.
– Moje dziecko?! – ryknęłam i zażądałam kategorycznie, żeby mi je pokazano.
– Proszę wybaczyć – jęknął lekarz, podnosząc małą nieco wyżej. – Musimy natychmiast przewieźć ją na oddział, chyba że… – zawahał się, ale wpatrzona w to, co trzymał w rękach, już go nie słuchałam.
To coś zamiast rąk miało ledwie wystające kikuty, w połowie wklęśniętą, nienaturalnych rozmiarów główkę i dziwne, rybie oczy.
Zanim zdążyłam zadać jakiekolwiek dodatkowe pytanie, to coś wydało skrzek, na co położna natychmiast zabrała je z rąk lekarza i ułożyła na metalowej tacce. Specjalista nadal patrzył na mnie w taki sposób, jakby oczekiwał, że mu wyjaśnię, dlaczego urodziłam takie kuriozum.
– To nie może być prawda! To nie jest moje dziecko! – zachrypiałam.
Czułam, że i ja za chwilę zemdleję
– Dorota? – po jakimś czasie do sali zajrzał Andrzej, który zdążył już dojść do siebie na szpitalnym korytarzu.
– Powiedz mu, że to nie jest nasze dziecko! Nie mogłam urodzić czegoś takiego, nie mogłam! – zaczęłam rozpaczliwie płakać.
„To mi się tylko śni! Zaraz się obudzę” – ta jedna myśl kołatała mi w głowie.
Mrugałam nerwowo powiekami, próbując wyrwać się z koszmaru, jednak wciąż byłam w tej sali. Wciąż stali w niej mąż, lekarz, pielęgniarka – i skrzeczało to coś.
– Możemy je tu zostawić. Zobaczyć, czy przeżyje. Tak czasami się robi… – usłyszałam ściszony szept lekarza. – Zabierzmy stąd panią – powtórzył już decydowanym głosem do pielęgniarki. – I dajmy jej coś na uspokojenie.
– Dlaczego nikt nam nie powiedział? – zwrócił się do niego Andrzej.
– Nie wiem, sam nie rozumiem, przecież takie rzeczy widać na USG. Macie je państwo przy sobie? Może gdzieś w domu? Nie dostaliście? Zepsuł się sprzęt? A za trzecim razem? Dziecko się odwróciło? To powiedział wam lekarz?! No, nie wiem…
Młody ginekolog zatrzasnął za sobą drzwi. Mąż nawet na mnie nie spojrzał. Ja także, gdy wywożono mnie z sali porodowej, starałam się nie napotkać jego wzroku. Nie chciałam też spojrzeć na to coś, co teraz litościwie zamilkło.
– Umrze i będzie po sprawie, a pani szybko zapomni – usłyszałam jak przez mgłę głos położnej.
„Zapomnę? – pomyślałam, odpływając. – Dziewięć miesięcy nosiłam je pod sercem, a teraz zapomnę…?”.
– Zapomnisz – powtórzył Andrzej, stając przy moim łóżku. – Wszyscy zapomnimy.
Zamknęłam powieki, a gdy znowu je otworzyłam, jego już nie było. Nikogo nie było. Nawet pielęgniarki.
Za oknem panowała ciemność, za drzwiami raziła biel jarzeniówek. Próbowałam się podnieść, ale ciało odmówiło posłuszeństwa.
„Zapomnisz… Zapomnisz…” – zaszumiało mi w głowie i padłam na poduszkę
Cuchnęłam potem i krwią, ale nikogo to nie obchodziło. Mnie także, bo znów odlatywałam.
„Nie obudzić się. Nie przeżywać na nowo tego wszystkiego” – przebiegło mi jeszcze przez głowę, a potem na nowo zanurzyłam się w ciemność.
Andrzej nie przyszedł do mnie następnego dnia. Zamiast niego zajrzała zmienniczka położnej. Skrzywiła się na mój widok i zapytała, czy mam z kim pójść do łazienki.
– Musi się pani ruszać – dodała, jakbym miała po co wstawać.
– A co z… – zawahałam się.
Czy na pewno chciałam wiedzieć?
Pielęgniarka uniosła brwi. Czekała, aż wybiorę odpowiednią opcję – zapytam albo przemilczę wczorajsze wydarzenia.
Nie była litościwa, nie wyręczyła mnie, ale ja nie ułatwiłam jej zadania. Nie byłam w stanie zadać tego pytania. Nie chciało mi przejść przez gardło.
Zniecierpliwiona odwróciła się i wyszła, zostawiając mnie na chwilę samą. Wkrótce zajrzała do mnie młoda, wystraszona dziewczyna w białym fartuchu i powoli zaprowadziła mnie do łazienki.
– Będę za drzwiami – uśmiechnęła się.
Z trudem odkleiłam od ciała szpitalną koszulę i rzuciłam ją w kąt. Zapragnęłam jak najszybciej zmyć z siebie całą tę historię. Wyszorować się, przebrać i wyjść do domu. Udać, że nic się nie stało.
„Może nawet nie pozostanie żaden ślad w szpitalnych dokumentach?” – przyszło mi do głowy, ale zmienione ciało, rozsadzony brzuch, wielkie piersi i rozstępy nie dały zapomnieć, że powinnam być matką.
Znów się rozpłakałam. Wyłam pod strumieniem lodowatej wody w nadziei, że wraz z nią spłynie cała moja rozpacz.
– Dobrze się pani czuje? – przez łzy ujrzałam twarz przerażonej dziewczyny.
– Wspaniale! – wycharczałam. – Cu… do… wnie! Cudownie!!!
– Dlaczego? – zapytałam kilka dni później ginekolożkę, która prowadziła moją ciążę.
– Nie można było inaczej. To dziecię boże i trzeba było dać mu szansę. Przecież nie usunęłaby pani? Zresztą na taką decyzję było już za późno. Chciałam oszczędzić państwu bólu… Przepraszam, ale mam pacjentów – zakończyła rozmowę.
Po południu przyprowadzono do mojej sali dwie kobiety w ciąży. Nieustannie trajkotały na temat czekających je przeżyć. Cieszyły się, że wkrótce spojrzą na swoje nowo narodzone dzieci.
– A ty kiedy masz termin? – zwróciła się do mnie jedna z nich.
Odwróciłam się plecami, żeby nie musieć odpowiadać.
– Pani Doroto, jutro pani wychodzi – przerwała ciszę położna.
„Andrzej, gdzie jesteś?!” – z trudem powstrzymywałam napływające do oczu łzy.
Przyszedł o świcie. Pocałował mnie w policzek, pomógł mi się ubrać.
– Dorotko, chcesz ją zobaczyć? – zapytał, gdy szliśmy po wypis.
Zatrzymałam się gwałtownie i spojrzałam zdziwiona na męża.
– Nikt ci nie powiedział? – wyglądał na zaskoczonego. – Ona żyje… Jeszcze żyje… – poprawił się.
Poczułam, jak nogi uginają się pode mną. Niemożliwe, że przeżyła. Nie w tym stanie! Przecież mieliśmy już przygotowaną zgrabną, łzawą historyjkę dla rodziny! O ślicznym biedactwie, które nie przeżyło trudów porodu.
– Chodźmy stąd – poprosiłam, ale w drodze do domu zapytałam, czy u niej był.
Odparł, że tak. Widział ją dwa razy
Za drugim odważył się ją dotknąć.
– Westchnęła. Chyba czekała na mnie. Podobno to cud, że jeszcze jest. Ma refluks, poważną wadę serca, wodogłowie i… Sama widziałaś… – mówił spokojnie. – Poszedłem do niej, bo pomyślałem, że może czeka na jakiś gest, żeby odejść… Wiesz, chce się pożegnać.
Z domu Andrzej zadzwonił na oddział. Wciąż żyła. Całą noc krążyłam po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
„Żyje. Na co czeka?” – zastanawiałam się.
O świcie zbudziłam Andrzeja.
– Jedziemy do szpitala! – oznajmiłam.
Ubrał się w pięć minut. Bez kawy i typowego dla siebie porannego marudzenia. Przyglądając mu się, pomyślałam, że czekał na ten gest z mojej strony.
Byliśmy u niej jeszcze przed obchodem. Podłączona do dziesiątek rurek wyglądała niczym jedno wielkie nieszczęście.
Andrzej pogłaskał jej brzuszek. W odpowiedzi poruszyła się delikatnie.
– Tak chyba lubi – wyszeptał, więc ostrożnie dotknęłam jej maleńkiej stópki.
Cmoknęła, czym nas rozśmieszyła.
Żyła jeszcze przez pięć dni. Odeszła kochana i chciana. Byliśmy przy niej do samego końca i nie żałujemy ani jednej spędzonej z nią chwili. Ale mamy wielki żal do lekarki, że zadecydowała o naszym dziecku i moim ciele za nas. Naraziła to biedne stworzenie na cierpienie, mnie i męża na niewyobrażalny ból. Nie przygotowała nas na to, co miało nastąpić, przez co nasze dziecko poczuło się odtrącone. A takie zachowanie niełatwo wybaczyć.
Czytaj także:
„Przez błąd szpitalnego systemu myślałam, że jestem chora i umieram. Kompletnie się załamałam. Powinnam pozwać szpital?"
„Rozstałam się z mężem, bo nie chciałam mieć dzieci. Gdy okazało się, że jestem chora i umieram, zaczęłam żałować”
„>>Lubię dziewuchy, ale dopiero pełnoletnie<< - oznajmił ojciec mojej córki zostawiając mnie 3 tygodnie po porodzie”