– Wyłącz to, proszę cię – rzuciłam od progu, widząc, co ogląda Kamila, moja córka.
Nie protestowała, przełączyła kanał. Jeszcze rok temu przewracałaby oczami i wzdychała, że inne matki mają problem z dziećmi oglądającymi pornosy albo filmy pełne przemocy, a mnie przeszkadza National Geographic. Ale chyba w ciągu tych kilkunastu miesięcy dojrzała i zrozumiała, dlaczego nie chcę patrzeć na programy o górach. Może sama przeżyła swoją żałobę i przestała zaprzeczać mojej.
Cztery lata temu w Alpach zginął jej ojciec. Kamila miała wtedy dziesięć lat i jak zawsze, kiedy Mundo i ja wyjeżdżaliśmy na wyprawę, została u dziadków. Wszyscy spodziewali się, że wrócimy po dwóch tygodniach. To była wyprawa na Mont Blanc, wcale nie nasza pierwsza, ale z górami jest jak z seksem: można to robić wiele razy z tą samą osobą, a za każdym razem jest jakby inaczej.
Ta wyprawa kosztowała nas szansę
Edmund i ja poznaliśmy się w Alpach, razem zdobyliśmy Aconcaguę i cztery szczyty Himalajów. Oświadczył mi się właśnie na Mont Blanc w obecności przyjaciół z ekipy. Podróż poślubną także spędziliśmy z nimi, zdobywając Annapurnę.
Góry były naszą wspólną miłością, potrafiliśmy zrezygnować dla nich niemal ze wszystkiego innego. Nie chodziliśmy do restauracji, kina czy na koncerty, wszystkie pieniądze zawsze przeznaczaliśmy na wyjazdy i sprzęt. Tamta wyprawa kosztowała nas szansę na mieszkanie, bo opłaty za nią wyniosły tyle, co równowartość wkładu własnego, ale nie żałowaliśmy.
– Kocham cię prawie tak jak góry – zażartował kiedyś Mundo, a ja się roześmiałam, mając świadomość tego, że każda inna dziewczyna na moim miejscu pewnie by się obraziła.
Ale ja nie miałam żalu. Doskonale rozumiałam, o co mu chodziło. W końcu też bardzo kochałam góry. A potem one zabiły mi męża. Edmund nie popełnił żadnego błędu. Był świetnym himalaistą, doskonale przygotowanym, wyposażonym w odpowiedni sprzęt, dobrze znającym swoje możliwości. Ale góry zabijają nawet najlepszych.
W jego wypadku był to kamień, który oderwał się od skały i uderzył go w potylicę, kiedy Edmund wbijał kolejny hak. Byłam wtedy kilkadziesiąt metrów niżej i ten sam kamień mnie minął. Przez wiele lat odtwarzałam w pamięci to krótkie wzdrygnięcie, kiedy przeciął powietrze metr ode mnie, a ja odetchnęłam z ulgą, że mnie nie trafił.
Nienawidziłam siebie za to, bo pomyślałam tylko o tym, że mnie ominął. To była moja pierwsza myśl. O to, czy u Mundo wszystko w porządku, zatroszczyłam się dopiero, kiedy spojrzałam w górę. Nie było w porządku…
– Musimy po niego iść – powiedziała wtedy Lila, jedyna oprócz mnie kobieta w ekipie. – Wygląda na to, że stracił przytomność, wisi jakoś tak bezwładnie. Ty zostań tu, na półce, tylko byś przeszkadzała. Damy ci znać, kiedy do niego podejdziemy.
To dlatego nie mogłam oglądać programów o górach. Bo kiedy patrzyłam na skalne ściany, widziałam tylko bezwładne ciało mojego męża. Widziałam, jak zwisa w uprzęży nad przepaścią, i słyszałam świst kamienia, który oszczędził moje życie, a zabrał jego. Nie mogłam tego znieść! Góry zamordowały mojego męża. Kochał je, a one go zabiły. Ja je kochałam – i tak mnie skrzywdziły…
– Mamo, mogę iść do Konstancji jutro po lekcjach? – głos córki wyrwał mnie z tego szczególnego stanu, w jaki zawsze wpadałam, gdy przypadkiem zobaczyłam górski krajobraz.
Otrząsnęłam się, żeby odpędzić rozpacz, lęk i dojmujące poczucie straty. To było cztery lata temu, a Kamila potrzebowała mnie tu i teraz. Odpowiedziałam jej, że może iść.
– Aha, dzwoniła ciocia Lila – przypomniała sobie. – Zadzwoń do niej.
Chociaż po tamtej wyprawie rozdałam cały swój sprzęt wysokogórski i powiedziałam, że nie wolno przy mnie mówić o górach, przyjaciele z ekipy zostali w moim życiu. Lila, jej rosyjski mąż Oleg, Słoń i Chochlik – cała czwórka wspierała mnie nie tylko na pogrzebie, ale właściwie przez cały czas. Oleg zajmował się moim autem; przyjeżdżał nawet, żeby jechać nim na wymianę opon.
Lila była moją najlepszą przyjaciółką
Chochlik, doktorant fizyki na politechnice, pomagał w lekcjach Kamili, kiedy była zagrożona pięcioma jedynkami na koniec roku, a Słonia wzywałam, kiedy wylała mi pralka albo wysiadł telewizor.
– Dzwoniłaś – odezwałam się do Lilki, gdy Kama poszła spać. – Co tam?
– Nic, stęskniłam się tylko – wyczułam w jej głosie jednocześnie uśmiech i smutek. – Idziesz jutro na kawę?
Obiecałam jej to i zajęłam się pracą. Tworzę strony internetowe i najczęściej pracuję nocami. Dzięki temu mam więcej czasu w dzień dla Kamili, za to jestem wiecznie niewyspana. Kiedy więc spotkałam się na późnym śniadaniu z Lilą, byłam zmęczona i nieco rozdrażniona. Przez półtorej godziny narzekałam na nauczycieli Kamili, którzy chyba się na nią uwzięli, klientów, którzy wiecznie marudzą, i firmę, która ukradła mój projekt.
Dopiero gdy wróciłam do domu, uświadomiłam sobie, że przez cały czas mówiłam ja. A przecież to Lila prosiła o spotkanie. Wyglądało na to, że chciała mi coś powiedzieć, ale nie dałam jej dojść do głosu. Postanowiłam, że naprawię to następnym razem.
To był jednak gorący okres
Kamila miała test za testem, znowu jeździła na korepetycje do Chochlika. Świetnie potrafił wytłumaczyć jej matematykę i fizykę. Ja z kolei użerałam się z tą firmą, która przywłaszczyła sobie moją pracę, i jakoś nie miałam czasu, żeby zadzwonić do Lilki. Wymieniałam z nią tylko SMS-y na błahe tematy.
Któregoś wieczoru Chochlik i Kamila bardzo późno skończyli lekcje, więc pojechałam po córkę do jego domu. Przy swojej uczennicy zachowywał się swobodnie, żartował i mówił o jej postępach, ale kiedy córka poszła do samochodu, nagle spoważniał.
– Rozmawiałaś z Lilą? – zapytał i poczułam, że nie chodzi mu o pogaduszki przy kawie. – Oleg jest załamany, wszyscy jesteśmy…
I tak okrężną drogą dowiedziałam się, że moja najlepsza przyjaciółka ma nowotwór. Pojechałam do niej, kiedy tylko odwiozłam Kamilę, ale Oleg powiedział, że ona już śpi. Dwa dni wcześniej zaczęła chemioterapię, dostawała dość agresywne leki i ledwie trzymała się na nogach.
Usiedliśmy w kuchni i nagle przyszło mi do głowy, że to jest moment, w którym role się odwracają. Teraz to Oleg potrzebował wsparcia, a ja miałam być tą silną. Znałam go od wielu lat, podziwiałam jego hart ducha i wytrzymałość fizyczną. Oleg był chyba najsilniejszym facetem, jakiego znałam; prawdziwym mocarzem, który zawsze pomagał słabszym uczestnikom wyprawy, nosił za kogoś sprzęt i ciągnął, kiedy ktoś opadał z sił.
A teraz siedział skurczony naprzeciwko mnie ze wzrokiem utkwionym w ścianie, kręcił uparcie głową i mówił, że to nie może być prawda. To po prostu nie może być prawda…
– Z rakiem można wygrać. Wiem, że ona da radę – pocieszałam go,
z całego serca pragnąc, żeby było to prawdą. – Jest silna, a jak się na coś uprze, to nie ma na nią mocnych.
– Sam nie wiem… – pokręcił głową.
– Pamiętasz wyprawę na Kilimandżaro? Miała złamaną stopę, a i tak weszła! Ludzie ze Srebrnego Gonu nie mogli uwierzyć! Ona zawsze wygrywa, teraz też da radę! – przekonywałam.
Srebrny Gon to międzynarodowa grupa himalaistów, zrzeszająca wspinaczy z kilkunastu krajów. Akurat tam, w drodze na najwyższy szczyt Afryki, spotkaliśmy jej część. Efraim z Izraela i Michael ze Stanów Zjednoczonych wspinali się później z nami w Ameryce Południowej.
Opowiedzieli naszym indiańskim przewodnikom historię o wejściu Lilki na szczyt ze złamaną kością śródstopia i Indianie nazywali ją potem Kobietą Wykutą ze Skały. Przypomniałam o tym Olegowi, ale odpowiedziało mi tylko pełne bólu i strachu spojrzenie.
Następnego dnia pojechałam do szpitala, na oddział onkologii. Lila miała kolejną sesję chemioterapii. Wyglądała i czuła się strasznie. Chciałam ją przeprosić, że wtedy jej nie wysłuchałam, ale tylko machnęła ręką.
– Jak Kama? Dostała tę czwórkę z polskiego? – zapytała słabo.
Poczułam, że chce mi się płakać
Moja przyjaciółka cierpiała, w jej żyły wlewano wyniszczający środek, który pozbawiał ją włosów, rzęs i sił, a ona troszczyła się tylko o to, co u mnie… Jeździłam do niej codziennie, bo Oleg musiał pracować. Usiłowałam odwracać jej uwagę od tego, co się dzieje wokół. Od sterylnego zapachu szpitala, zimna sączącego się przez wenflon w jej przedramię i wychudzonych, bladych, ledwie trzymających się na nogach pacjentów, którzy nas mijali.
Zrobiłabym wszystko, żeby jakoś jej ulżyć w tym cierpieniu. Przynosiłam gazety, tablet, nawet szachy, bo kiedyś uwielbiała w nie grać. Ale ona tylko uśmiechała się z wdzięcznością, a potem odchylała głowę, zamykała oczy i trwała w pełnym cierpienia bezruchu. To było okropne!
Ona wspierała mnie przez tyle lat… Teraz moja kolej Któregoś dnia spóźniłam się i zastałam ją dziwnie ożywioną. Trzymała na kolanach tablet i coś w nim oglądała.
– Widzę, że dzisiaj trochę lepiej? – podeszłam uszczęśliwiona poprawą jej samopoczucia. – Co tam masz?
Przełknęłam ślinę i nagle poczułam się, jakby to mnie wlewano w żyły truciznę. Bo Lila oglądała zdjęcia z wypraw. Wszędzie były góry. Góry i my. Ona, Oleg, Srebrny Gon, Chochlik i Słoń. Oraz ja i Mundo. Mundo to po hiszpańsku „świat”.
Nieważne, że ta ksywa pochodziła od imienia Edmund. On naprawdę był dla mnie całym światem, a kiedy zginął, czułam się tak, jakby cały świat przestał istnieć. Przynajmniej tamten świat, ten w albumie Lili…
– O, przepraszam, zapomniałam… – zmitygowała się na widok mojej miny. Musiałam wyglądać jak upiór. Góry, wszędzie góry… – Siadaj, już to zamknęłam. Kama zaliczyła test?
Potrząsnęłam głową. Nie, tak nie mogło być! To ja byłam tam dla niej, a nie ona dla mnie. Ona wspierała mnie przez cztery lata, inni także. Teraz moja kolej. Ona bardziej potrzebowała gór niż ja unikania ich.
– Wszystko w porządku – wycharczałam, próbując odzyskać panowanie nad swoim głosem. – Pokaż to. To Annapurna, prawda? Pamiętam tych dwóch, Efraima i Michaela! Fajni goście. A to skąd? A, Mont Blanc…
O dziwo, kiedy przestałam się tak strasznie koncentrować na swoich odczuciach, patrzenie na góry przyszło mi nawet łatwo. Zerkałam na zmianę na ekran tabletu i na twarz Lili. Już nie malowała się na niej udręka. Teraz była niemal… szczęśliwa.
Od tamtej pory podczas moich wizyt robiłyśmy praktycznie tylko to: oglądałyśmy filmiki i zdjęcia z wypraw, wchodziłyśmy na strony poświęcone himalaizmowi, komentowałyśmy zdjęcia wspinaczy ze Srebrnego Gonu, które wrzucali na Facebooka. Kiedy Lila patrzyła na te pejzaże, wydawała się zapominać, że ma nowotwór, a tylko to się liczyło.
W końcu moja przyjaciółka zakończyła chemioterapię. Onkolog zapowiedział jej, że teraz muszą zaczekać, aż okaże się, czy terapia była skuteczna. Wszyscy czekaliśmy w napięciu, ale wieści były dobre: stan zdrowia Lili się poprawił.
– To te leki tak mnie wykańczały – wytłumaczyła nam. – Doktor mówi, że teraz będę się czuła lepiej, prawie normalnie. Zachęca mnie, żebym uprawiała sport, pojechała na jakiś urlop… Chcę zabrać gdzieś Olega. Zauważyłaś, że on teraz bardziej przypomina zombie niż ja?
Zażartowała, żeby oswoić sytuację i rozładować napięcie, ale te słowa były okrutnie prawdziwe. Oleg rzeczywiście wyglądał jak chodzący trup. Patrząc na niego, przypominałam sobie, jak ja sama wyglądałam po śmierci Edmunda. Pamiętam swoją bladą, wiecznie zimną skórę, nieprzytomne oczy, wyraz bólu i niedowierzania zastygły w kącikach oczu i ust. I tę fobię związaną z górami. Niemal histerię, kiedy tylko zobaczyłam pejzaż ze szczytami w tle. Potworny strach i rozpacz chwytające za gardło, ilekroć przypomniałam sobie tę scenę rozgrywającą się na ścianie Mont Blanc…
– Powinnaś gdzieś wyjechać – przytaknęłam, mimowolnie przeglądając kalendarz wiszący w jej pokoju.
Zawierał zdjęcia Himalajów, a ja oglądałam je jak gdyby nigdy nic. Jakiś czas później Oleg zadzwonił, że Lila jedzie odebrać wyniki badań. Lekarz miał ją poinformować, czy chemia zadziałała i komórki rakowe zostały zniszczone. Głos mu drżał, kiedy prosił, żebym pojechała z nimi. Nie weszłam do gabinetu. Czekałam na korytarzu, ściskając kluczyki do ich samochodu. Kwadrans później okazało się, że jestem jedyną osobą zdolną usiąść za kierownicą.
Bo lekarz powiedział, że terapia mojej przyjaciółki się nie powiodła. Oleg szedł do samochodu jak automat, z takim wyrazem twarzy, jakby zaraz miał zacząć wyć z rozpaczy. Lila wyglądała na bardziej pogodzoną z wyrokiem. Jak zwykle troszczyła się o innych: o męża, o mnie, o to, jak damy sobie z tym wszystkim radę. Onkolog powiedział wprost: Lilce zostało do roku życia. Nie więcej.
– Ale za jakieś trzy, cztery miesiące to nie będzie już to życie co teraz – powiedziała z dziwnym spokojem. – Będę musiała brać morfinę, coraz większe dawki… To mnie ogłupi, otępi… Będę tylko leżeć, wymiotować i czekać na śmierć… To moje ostatnie miesiące prawdziwego życia.
– Nie mów tak, proszę… – zaczęłam, ale szybko mnie uciszyła.
– Posłuchaj mnie! Pogodziłam się ze śmiercią. Jestem gotowa na ból
i powolne umieranie. Ale nie chcę stąd odchodzić bez pożegnania. Z górami – zrobiła pauzę, patrząc gdzieś w dal. – Chcę wyjechać na swoją ostatnią wyprawę. Zróbcie to dla mnie… Zabierzcie mnie w Alpy.
Wszyscy organizowaliśmy wyprawę
Tym razem nie pozwoliłam, żeby słowo „Alpy” owinęło się wokół mojej szyi i zaczęło mnie dusić. Byłam winna Lili tę jedną rzecz: spełnienie ostatniego życzenia. Jeśli chciała, żebym zorganizowała jej wyprawę w góry, to byłam gotowa jechać po sprzęt, zwołać ekipę i wszystko zaplanować.
– Les Droites – powiedziałam i zobaczyłam błysk w jej oczach. – Twój pierwszy czterotysięcznik, klasyczna trasa, wszelkie środki bezpieczeństwa i lekarz w ekipie. Efraim jest internistą, skontaktuję się z nim.
Efraim, Michael i czwórka innych wspinaczy ze Srebrnego Gonu natychmiast zadeklarowała gotowość do ruszenia na tę szczególną wyprawę, kiedy tylko wyjaśniłam, w czym rzecz. Wszyscy byli poruszeni. Oleg odzyskał kolory na twarzy, kiedy zaczął kompletować sprzęt dla siebie i żony. Chochlik i Słoń zajęli się biletami, noclegami i załatwianiem wszystkiego, co konieczne. Trasa została zaplanowana, wszystko dogadane. Lila czuła się dużo lepiej. Wyczerpany chemią organizm zaczął powoli wracać do formy, do tego ożywiała
ją perspektywa bliskiej podróży.
– Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy – powiedziała, kiedy relacjonowałam jej, gdzie będą mieli bazy, a gdzie podejścia. – Nie sama wyprawa, ale to, że ty to dla mnie robisz…
– Daj spokój – machnęłam ręką.
– Patrz, podejdziecie tędy. Słoń załatwił sanie i uprzęże dla ekipy – jeśli będziesz zbyt słaba, żeby iść, to po prostu cię wciągną. A jak zajdzie taka konieczność, to nawet zaniosą. No, wszystko mamy załatwione. Co? O czymś zapomniałam? Chcesz, żebym zrobiła dla ciebie coś jeszcze?
Przez długą chwilę patrzyła mi prosto w oczy, a potem usłyszałam:
– Chcę, żebyś poszła ze mną. Nie mogę sobie wyobrazić, że ciebie tam nie będzie. Proszę. Zrób to dla mnie.
– Nie! – zareagowałam odruchowo. – Nie mogę! Ja… ja nienawidzę gór…
Nie prosiła dwa razy. Uszanowała moją odmowę. Ale widziałam, że to ją boli. A nie chciałam, żeby cokolwiek ją bolało. Nie zasługiwała na to. Zdecydowałam się dwa dni później. Dotarło do mnie, że po prostu nie mogę z nią nie iść na ostatnią wyprawę. Tak, w górach zginął mój mąż, ale za to najlepsza przyjaciółka żyła i mnie potrzebowała. Jeszcze żyła…
Wbrew pozorom to nie była smutna wyprawa. Na Les Droites patrzyliśmy, jak Lila obejmuje wzrokiem swoje ukochane Alpy, i byliśmy w jakiś przedziwny sposób szczęśliwi. Każde z nas rozumiało, że góry są częścią jej i nas samych. To nie my byliśmy w górach, tylko one były w nas. We mnie też. Od zawsze, niezależnie od wszystkiego.
Odeszła...
Lila nie spełniła oczekiwań lekarzy. Nie umierała przez kilka miesięcy i nigdy nie dostała ani jednego zastrzyku z morfiny. Odeszła na skutek infekcji płuc kilkanaście tygodni po powrocie z tamtej wyprawy. Zdążyła się ze mną pożegnać. Spojrzenie miała jasne, twarz gładką, bez śladu grymasu cierpienia. Nie chciała, żebym po niej rozpaczała. Cieszyła się, że towarzyszyłam jej na Les Droites.
– Wrócisz do wspinaczki, prawda? – zapytała łagodnie, a ja nie umiałam zaprzeczyć. – Kochasz góry, wiem o tym. Widziałam jak nimi oddychasz… Wiesz co? Umówmy się tam, dobrze? Za każdym razem, kiedy będziesz się wspinać, ja będę przy tobie.
– Dobrze – wyszeptałam, walcząc ze łzami. – Tylko zabieraj ze sobą Mundo. Jego też chcę tam spotykać.
Na jej grobie posadziliśmy szarotki. Pół roku później weszliśmy na Elbrus.
Po śmierci żony Oleg wrócił do Rosji. Mieszka w kaukaskiej wiosce, jest przewodnikiem i ratownikiem górskim. Słoń, Chochlik i ja dołączyliśmy do Srebrnego Gonu, weszliśmy razem na Matterhorn, planujemy kolejne wyprawy. Ja przestałam czegokolwiek się obawiać. Wyzbyłam się żalu. Lila dotrzymała słowa. Zawsze, kiedy jestem w górach, śni mi się ona i mój ukochany Mundo. Zawsze.
Czytaj także:
„Zakochałam się samotnym ojcu, którego żona odeszła do kochanka. Jestem macochą dla trójki dzieci, których nienawidzę”
„Zakochałem się w Karolinie od pierwszego wejrzenia. Gdy czar prysł, wylazła z niej wredna i ordynarna baba z bazaru”
„Żeby zarobić na moje studia, mama wyjechała do Włoch usługiwać bogatym staruszkom. Zakochała się i zapomniała o córce”