Dagmara czasem mi się śni. Nie widuję jej inaczej, chyba że na fotografiach. To one napędzają moją wyobraźnię – gdy tylko opublikuje na fejsie nowe zdjęcia, uważnie je oglądam, a właściwie studiuję: powiększam, przybliżam, porównuję. Nic się nie zmienia, skubana. Pewnie przybyło jej zmarszczek, ale te, w przeciwieństwie do moich kilogramów, łatwo ukryć. Przynajmniej na fotach.
Wczoraj na przykład zmieniła zdjęcie profilowe. Czarny kapelusz, chusta wokół szyi i złote włosy na jakimś kolorowym swetrze. Co za traf – właśnie taką zapamiętałam ją z dzieciństwa, miała wtedy dwadzieścia parę lat, a ja… parę.
Może pięć, może sześć, na pewno jeszcze nie chodziłam do szkoły. Przyjechała na Wszystkich Świętych, żeby odwiedzić grób dziadków, i została przez kilka dni, z miejsca rozjaśniła listopadowy mrok.
Ach, jak się chciałam przed nią popisać!
Zawsze trzymam w pogotowiu, pod powiekami, jej obraz z tego czasu: kapelusz, spod którego wylewają się dwie długie miodowe fale i okalają najśliczniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widziałam. Mama i Alka twierdzą, że przesadzam z tą jej urodą, ale ja swoje wiem.
Miała wtedy na sobie grubą beżową pelerynę, a pod nią zwiewną sukienkę w kwiaty, letnią – późną jesienią! Połączoną z ciężkimi sznurowanymi kozakami do kolan, u nas nikt się tak nie ubierał. Patrzyłam na nią jak na zjawisko. Moja cioteczna siostra z Warszawy, Dagmara. Nawet imię miała takie wyjątkowe. Pękałam z dumy.
Rysunki, które powyciągałam z szuflad, nie zrobiły większego wrażenia, co prawda chwaliła je, promiennie się uśmiechając, ale wyczułam fałsz. Fakt, nie było w nich niczego nadzwyczajnego. Cóż mogłam pokazać jej więcej? Wtedy usłyszałam w radiu „Małgośkę”.
Nie była to wcale nowa piosenka, ale wciąż popularna, więc znałam trochę słowa, no i sama mam na imię Małgosia. Coś we mnie wstąpiło, chyba pierwszy i ostatni raz w życiu, bo byłam dzieckiem nieśmiałym, zalęknionym, taka zresztą pozostałam do dziś. Szybko ściągnęłam gumkę z włosów, chwyciłam leżącą w pobliżu skakankę i przytknęłam ją do ust jak mikrofon.
Nagle oszalałam: śpiewałam, wirowałam po całym mieszkaniu, wymachiwałam bezwładnie rękami, nogami, miotałam się, wiłam w obłąkanym tańcu.
Co tam Warszawa, ja przyjechałam dla Dagi
Wszyscy płakali ze śmiechu: Dagmara, moja starsza siostra Ala, i mama, i tata, więc jeszcze bardziej mnie to nakręciło. Gdy umilkły dźwięki „Małgośki”, padłam z wyczerpania na podłogę, ale zaraz podskoczyłam niczym wańka wstańka. Miałam wielką ochotę kontynuować swój spektakl, w radiu zaczęli jednak coś gadać.
Dagmara patrzyła na mnie z niekłamanym zachwytem, wciąż głośno się śmiała i gdy wreszcie ponownie zabrzmiała muzyka, chwyciła mnie za ręce i zaczęłyśmy tańczyć we dwie. Nie pamiętam już tej drugiej piosenki, cała moja uwaga skupiła się na niej. Poruszała się tak lekko, zgrabnie, idealnie w rytm muzyki, prowadziła mnie, obracała w kółko. Zakochałam się do reszty.
– Dosyć tego – orzekła mama i wyłączyła radio. – Czy myśmy wszyscy powariowali? To dzień zaduszny, sąsiedzi nas wyklną.
Dagmara natychmiast spoważniała, ale w kącikach oczu i ust wciąż czaił się uśmiech, mrugnęła do mnie porozumiewawczo. To wtedy postanowiłam – będę taka jak ona. Żadna inna. Będę się tak ubierać, tak śmiać i tak tańczyć. Cieszyć życiem, każdą jego chwilą.
Nasze małe miasteczko dzieli od Warszawy czterysta kilometrów, to niemało, ale dla mnie zawsze oznaczało to przepaść. Żyjemy z Dagmarą w innych światach, innych galaktykach. Przez trzydzieści kolejnych lat widziałam ją zaledwie dwa razy.
Kilka lat po naszym pierwszym spotkaniu pojechałyśmy z mamą w odwiedziny do cioci, czyli do mamy Dagmary, byłam już świeżo upieczoną nastolatką i nie marzyłam o niczym innym, jak o spotkaniu z kuzynką. Nie interesowały mnie pałac kultury, kolumna Zygmunta ani żadne sklepy.
Kochałam ją, tęskniłam i co? Tylko tyle?
Czekałam z utęsknieniem na jej przyjście na zapowiadany rodzinny obiad. Ale ona nie miała wiele czasu. Właśnie dostała pracę w poczytnym tygodniku, była dziennikarką! Ciocia, nakrywając do stołu, opowiedziała mi, co to oznacza: nazwisko wydrukowane pod samodzielnie napisanym artykułem, spotkania ze znanymi ludźmi, bywanie w „wielkim świecie”.
„Wiesz, Małgosiu, na festiwalach filmowych i na premierach w teatrze”. Słuchałam oszołomiona i sparaliżowana nieśmiałością. Gdy Dagmara wpadła wreszcie („dziękuję za obiad, już jadłam lancz, nie jestem głodna”), wbiłam w nią rozogniony wzrok.
– Małgosia! – wykrzyknęła na mój widok i zanuciła głośno. – „Małgośka mówią mi, on nie wart jednej łzy, ej, głupia ty, głupia ty”.
Nie mogłam oderwać od niej wzroku, ale zanim odważyłam się cokolwiek powiedzieć (nie miałam pojęcia, co), Dagmara oświadczyła kategorycznie:
– Kolegium w redakcji – słowa jak magiczne zaklęcie. – Musicie mi wybaczyć. Lecę.
Następnym razem zobaczyłam Dagmarę dopiero wiele, wiele lat później. Nie była już dziennikarką, w ogóle nie pracowała nigdzie, bo poznała jakiegoś Włocha i razem zamieszkali w Neapolu.
Nie udało mi się zostać „jak ona”
Bywała w Polsce, ale poza własnymi rodzicami nikogo nie odwiedzała. Przestała przyjeżdżać na grób dziadków. Przestała utrzymywać z nami kontakty. Wpadli raz, przejazdem, na kawę. Pech chciał, że właśnie wtedy zepsuła mi się jedynka. Usiłowałam się nie uśmiechać i to mi się nawet udało, ale nie szło w ogóle się nie odezwać. Przecież specjalnie zwolniłam się z roboty, by wpaść do starych na tę nieszczęsną kawę.
Może trochę się nas wstydziła przed swoim cudzoziemskim mężem? Nie zdziwiłabym się, bo przecież ja sama odczuwałam rodzaj wstydu. Za mamę, za ojca, który nazbyt się starał być miłym i mówił bardzo głośno i bardzo wyraźnie, oczekując, że makaroniarz go zrozumie. Za ich skromne mieszkanko umeblowane jeszcze w czasach babci, co Dagmara musiała pamiętać. A przede wszystkim za samą siebie.
Pracuję na kasie w supermarkecie i cieszę się, że w ogóle. Nie zdobyłam wykształcenia, nie wyprowadziłam się z naszej pipidówy. Mam dwoje dzieci, męża, który lubi zajrzeć do kieliszka, i zero czasu dla siebie. Wszystko na mojej głowie. Tyję od siedzenia, ale też od genów i śmieciowego żarcia.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tańczyłam, chyba lata temu na własnym weselu, ale czy to się liczy? Co gorsza, nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałam. Jedynkę mam już dawno nową, wstawioną, ale jakoś i tak mi nie jest do śmiechu. Nic mnie nie cieszy. Mariusz pyta czasem, czemu ze mnie taka ponuraczka. Po prostu jestem zmęczona – odpowiadam dla świętego spokoju.
Nie wiem dlaczego, ale zachciało mi się płakać
Na szczęście jest coś takiego jak Facebook i dzięki niemu zawsze mogę być blisko niej. A ona jak kwiat. Czy raczej ptak – egzotyczny, przefruwający z drzewka na drzewko, ledwie poruszając barwnymi skrzydełkami.
Już nie jest z Włochem, teraz jest z polskim pisarzem. Nie mieszka w Neapolu, tylko na wsi nad Bugiem. Sama ponoć coś pisze, wysyła z fejsa sygnały. Daj jej, Panie Boże. Na zdjęciach zawsze promienna, z tym swoim ślicznym uśmiechem i falami miodowych, wciąż długich, choć już na pewno ufarbowanych włosów. Może zresztą wtedy też były farbowane?
Ostatnio moja córeczka Julka, patrząc mi przez ramię, spytała, kto to jest.
– To twoja ciotka Dagmara.
– Ale ja nie mam takiej cioci… Mam tylko ciocię Alę…
– Ach, nie znasz jej, bo ona mieszka bardzo daleko. Ładna, prawda? I milutka, kochana.
Julcia objęła mnie za szyję.
– Ty jesteś ładniejsza, mamusiu. I najbardziej kochana na świecie.
Wzruszyłam się. A potem coś mnie napadło, najpierw ściągnęłam „Małgośkę” i wysłałam jej link, a następnie napisałam list na mesendżerze.
„Kochana moja. Nigdy nie zapomnę, jak śpiewałam tę piosenkę i tańczyłam przed tobą. Chyba jedyny raz w życiu dałam wtedy z siebie wszystko (jeśli nie liczyć rodzenia dzieci, oczywiście). Tylko po to, by cię oczarować. By zjednać twoją miłość”.
Nie zastanawiając się wiele, wysłałam. Za chwilę zobaczyłam, że odpisuje. Czekałam niecierpliwie.
Dagmara nie jest szczęśliwa? Niemożliwe
„Naprawdę? Nie miałam pojęcia”.
„Od tego czasu zawsze chciałam być taka jak ty. Szkoda, że mi się nie udało”.
„Ależ wręcz przeciwnie. Twój fart!”.
„Dlaczego tak uważasz?”.
„Bo ja wiem… Nie jestem zbyt szczęśliwa”.
„TY?”.
„Tak, ja. Myślę, że tobie lepiej się powiodło. Uwierz mi, Małgosiu. Obserwuję cię jedynie przez internet, ale to się czuje. Masz rodzinę, dzieci, jesteś zadomowiona w swoim świecie. A ja? Wieczna przybłęda. Kaleka powsinoga. Ptak z urwanymi skrzydłami, stół z powyłamywanymi nogami. Powinnyśmy się spotkać i pogadać”.
„O niczym innym nie marzę”.
„Więc co za problem?”.
„Nie wiem, nie sądziłam, że byś chciała”.
„Ależ chcę, bardzo chcę. Nie sądziłam, że ty byś chciała”.
„No to do zobaczenia. Może latem, jak będę miała urlop?”.
„Może latem. Pa!”.
Rozłączyłyśmy się, a ja jeszcze raz popatrzyłam na to cudne profilowe zdjęcie. „Małgośka…” zanuciłam cicho. Nie wiem dlaczego, ale zachciało mi się płakać.
Czytaj także:
„Facet na parkingu wyglądał na takiego, co mógłby mnie okraść. Nie podejrzewałam, że wyświadczy mi wielką przysługę...”
„Uważałam siostrę za frajerkę. Zamiast robić karierę i żyć na poziomie, narodziła sobie dzieci i wyszła za budowlańca”
„Chciałam mieć słodkiego aniołka, a syn wyrósł na nadpobudliwego diabła. Czasami żałowałam, że go urodziłam”