„Chciałam mieć słodkiego aniołka, a syn wyrósł na nadpobudliwego diabła. Czasami żałowałam, że go urodziłam”

Agresywny chłopak fot. Adobe Stock, nadezhda1906
„Słowa >>nie wolno, zostaw to, nie teraz, nie rób tego<< działały na niego jak płachta na byka. Tupał, walił piąstkami, w co popadnie, lub wił się po podłodze, wrzeszcząc wniebogłosy. To było straszne! Syn był niczym tajfun. Groźny, głośny, niszczycielski”.
/ 12.07.2022 18:30
Agresywny chłopak fot. Adobe Stock, nadezhda1906

Dokładnie pamiętam dzień, w którym urodziłam Jasia. Za oknem lało i grzmiało, a w naszych sercach świeciło słońce. Nasz wymarzony i wytęskniony synek wreszcie pojawił się na świecie.

Był zdrowy, silny i śliczny jak aniołek. Tylko się zachwycać, przytulać i oczywiście kochać do nieprzytomności. Kiedy dwa dni później wieźliśmy go z Piotrem do domu, przez myśl nam nawet nie przeszło, że ta nasza miłość wkrótce zostanie wystawiona na bardzo ciężką próbę.

Miał 100 pomysłów na minutę

Jasiek rósł jak na drożdżach i świetnie się rozwijał. Przynajmniej tak nam się z mężem wydawało. Rozsadzała go energia. Nie chodził, tylko biegał. Nie mówił, tylko gadał jak najęty. Nie można go było spuścić z oka, bo nie wiadomo było, co zrobi.

No i miał naraz milion pomysłów. W jednej minucie bawił się samochodzikami, w drugiej oglądał bajkę, a w trzeciej wyciągał już coś z szafki w kuchni. Gdy pozwalaliśmy mu robić, co chciał, wszystko było w miarę w porządku. Gdy jednak próbowaliśmy go okiełznać, wprowadzać zasady, czegoś zabronić, wpadał w szał.

Słowa „nie wolno, zostaw to, nie teraz, nie rób tego” działały na niego jak płachta na byka. Tupał, walił piąstkami, w co popadnie, lub wił się po podłodze, wrzeszcząc wniebogłosy. To było straszne! Inne maluchy potrafiły spokojnie usiedzieć w jednym miejscu, reagowały na prośby rodziców. A mój syn robił, co chciał.

Gdy wychodziłam z nim z domu, modliłam się tylko o jedno: żeby nie urządził sceny i nie nabroił. Czegoś nie zniszczył, nie porysował, nie przewrócił, komuś czegoś nie zabrał… Syn był niczym tajfun. Groźny, głośny, niszczycielski.

Doszło do tego, że gdy pojawialiśmy się na placu zabaw, inne matki rzucały mi gniewne spojrzenia i natychmiast zabierały swoje dzieci. Gdy ktoś zapraszał nas do siebie, wyraźnie zaznaczał, że mamy przyjść bez Jaśka.

A kiedy mówiliśmy, że to niemożliwe, bo obie babcie mieszkają daleko, radzili wynająć opiekunkę. Nie podobało nam się to, więc przestaliśmy odwiedzać znajomych. Oni też do nas nie przychodzili.

Odsunęła się nawet moja przyjaciółka

Prawie jednocześnie zaszłyśmy w ciążę, więc obiecałyśmy sobie, że razem będziemy wychowywać nasze dzieci. Nic z tego nie wyszło. Któregoś dnia przyznała bez owijania w bawełnę, że woli, by jej Kamil trzymał się od mojego syna z daleka. Bo jeszcze zacznie go naśladować.

– Jak ty w ogóle możesz wytrzymać z Jaśkiem? Wygląda jak aniołek, ale to diabeł wcielony – usłyszałam na koniec.

Byłam coraz bardziej zmęczona, przybita i zniechęcona zachowaniem synka. Mąż oczywiście pomagał mi przy nim, jak mógł, ale dopiero po powrocie z pracy. Przez cały dzień to ja musiałam za nim biegać, znosić jego agresję, pilnować, by nie zrobił sobie krzywdy.

Bywały chwile, że chciałam go po prostu zostawić i uciec. Zapomnieć, że w ogóle istnieje. Zwłaszcza że nie rozumiałam, dlaczego taki jest. Przecież robiłam wszystko, jak należy. Pytałam nawet pediatrę, czy to nie ADHD, ale tylko się roześmiał.

Stwierdził, że to za wcześnie na diagnozę, że więcej będzie można powiedzieć dopiero wtedy, gdy Jasiek pójdzie do szkoły.

– Boję się, że do tego czasu zwariuję i kompletnie osiwieję – westchnęłam.

– Proszę być dobrej myśli i uzbroić się w cierpliwość. Jak syn podrośnie, to się na pewno uspokoi – odparł.

Pojawiały się życzliwe komentarze...

Czekałam na to jak na zbawienie, ale mijały kolejne miesiące i w jego zachowaniu nic się nie zmieniało.

– To nasza wina – powiedziałam do męża któregoś wieczoru.

– Co ty opowiadasz? Przecież oboje bardzo się staramy, robimy, co tylko możliwe… – uspokajał, ale mu przerwałam.

– Widać nie, skoro Jasiek jest, jaki jest. Przestań mnie więc pocieszać. Nie nadajemy się na rodziców i tyle – ucięłam.

Poczucie winy i bezsilność nie opuszczały mnie nawet na sekundę. Nie pozwalały skupić myśli na czymś innym, spokojnie zasnąć, cieszyć się życiem. Zwłaszcza, że gdy syn wybuchał, natychmiast pojawiał się ktoś „życzliwy” z równie życzliwymi komentarzami.

Nieraz usłyszałam, że jestem za mało stanowcza, za bardzo się z nim cackam, na wszystko pozwalam, nie potrafię nad nim zapanować i pokazać, kto tu jest najważniejszy. I dlatego wchodzi mi na głowę.

Początkowo próbowałam się bronić

Tłumaczyłam, że to nieprawda, że robię wszystko, jak należy, ale nic nie pomagało. W końcu więc przestałam się bronić. Uznałam, że zasługuję na słowa krytyki. Bo skoro wszyscy wokół mówili, że sobie nie radzę, to widać tak było.

Gdy Jasiek skończył cztery lata, posłaliśmy go do przedszkola, a ja wróciłam do pracy. Prawdę mówiąc, odetchnęłam wtedy z ulgą. Miałam nadzieję, że tam wreszcie ktoś nad nim zapanuje.  Byli tam przecież doświadczeni pedagodzy przygotowani na pracę także z trudnymi dziećmi. Mąż sprawdził to dokładnie. Bardzo liczyłam na to, że nam pomogą, pokażą, jak mamy postępować z synem.

Srodze się jednak zawiodłam. Dla pań przedszkolanek Jasiek też był tylko jednym wielkim problemem. Wstrętnym bachorem, który tylko biega, rozrabia, złości się, przeszkadza i nie pozwala pracować normalnie z innymi dziećmi.

Każdego dnia musiałam wysłuchać litanii pretensji. Skarżył się nie tylko personel, ale także rodzice. Biegali do dyrektorki i żądali, by natychmiast pozbyła się naszego dziecka. Bo nie wiadomo, co takiemu do głowy strzeli, bo ich dzieci przejmują od Jaśka złe nawyki.

No i dopięli swego. Po roku usłyszałam, że muszę poszukać innego przedszkola dla syna, bo tu już miejsca dla niego nie będzie.

– Tak to już jest, jak dla rodziców ważniejsza jest praca niż dobro własnego dziecka – usłyszałam od dyrektorki.

– Co ma pani na myśli?!

– A to, że zamiast robić karierę, powinna się pani porządnie zająć wychowaniem syna. Tak rozpuszczonego dzieciaka jeszcze nie widziałam – odparła wyniośle.

Zrobiło mi się tak przykro

Gdyby nie mąż, to kompletnie bym się załamała. Nie zrezygnowałam z pracy. Nie, nie dla kariery czy świętego spokoju. Chciałam, żeby mój syn nauczył się funkcjonować w grupie. Nie mógł przecież żyć w izolacji.

Przeniosłam go więc do innego przedszkola, prywatnego. Na szczęście stamtąd nikt go już nie chciał wyrzucić. Jasiek ciągle był ruchliwy, ale wychowawczyni potrafiła go poskromić. Nie wiem, czy dlatego, że dzieci w grupie było mniej, czy może miała lepsze podejście.

Chyba to drugie, bo bez złośliwych komentarzy poświęcała czas Jaśkowi. I to ona namówiła mnie na wizytę z synem w poradni psychologicznej.

– Podejrzewam, że Jasio ma ADHD – powiedziała.

– Naprawdę? Też tak myślałam, ale jego pediatra mnie wyśmiał. Powiedział, że syn jest po prostu ruchliwy i z tego wyrośnie. Poza tym to chyba moja wina, że on się tak zachowuje – westchnęłam.

– Kto pani to powiedział?

– Wszyscy tak mówią. Usłyszałam to nawet od dyrektorki przedszkola, do którego wcześniej chodził Jasiek…

– Nie będę się wypowiadać na temat zachowania tej pani, bo mi słów brakuje. Ja w każdym razie nie czekałabym dłużej. Im później syn zostanie zdiagnozowany, tym gorzej, bo jego trudności adaptacyjne jeszcze się pogłębią – odparła.

Nie udało nam się zdiagnozować syna od razu

Pandemia zamknęła drzwi gabinetów psychologicznych. Jednak w końcu trafiliśmy do poradni. Testy, rozmowy z psychiatrą i psychologiem, i w końcu diagnoza: ADHD. Gdy odbierałam orzeczenie, poczułam wielką ulgę. Po raz pierwszy usłyszałam, że wcale nie jesteśmy złymi rodzicami.

No i wiedziałam już, co mamy robić: leczyć syna, przeczytać o chorobie, co się da, znaleźć grupę wsparcia, a za rok szkołę, w której nauczyciele nie będą go traktować jak balast i chodzące zło. Ogrom zadań wcale mnie nie przeraził. Poczułam się tak, jakbym dostała wiatru w żagle.

Od tamtej pory stosujemy się z mężem do wszystkich zaleceń, które przekazano nam w poradni. Wozimy syna na terapię, pracujemy z nim w domu. Jesteśmy też w stałym kontakcie z rodzicami innych dzieci z ADHD.

Wspieramy się nawzajem, wymieniamy doświadczeniami, opowiadamy, jak radzimy sobie w różnych sytuacjach z naszymi pociechami. I wszyscy wierzymy, że nasze dzieci wiele w przyszłości osiągną. Przecież Einstein też miał ADHD, a był geniuszem…

Czytaj także:
„Ojciec dał nam prezent z okazji narodzin synka. Kiedy okazało się, że jednak mamy córkę, zabrał podarunek i się obraził”
„Wnuczka wpakowała się w kłopoty i szantażuje mnie, by wyłudzić kasę. Muszę wybierać między sumieniem, a miłością”
„Przez >>dobre rady<< ciotek straciłam dziecko. Nie mogę sobie wybaczyć głupoty i tego, że nie powiedziałam >nie<<”

Redakcja poleca

REKLAMA