Samolot miał przylecieć za kwadrans szósta, a my już o piątej byliśmy na lotnisku. Bojąc się, że będą korki, wyruszyliśmy z domu wcześniej i w efekcie już od godziny przestępowaliśmy z nogi na nogę. Niecierpliwie wpatrywaliśmy się w szklane drzwi, przez które co jakiś czas przechodzili kolejni pasażerowie.
Ze wzruszeniem patrzyłam, jak stęsknione rodziny witały swoich bliskich powracających do domu albo przyjeżdżających tylko z wizytą. Niektórzy mężczyźni mieli kwiaty, którymi wymachiwali ponad głowami niczym barwnymi flagami. Stojąca obok dziewczynka, na oko czteroletnia, ściskała w ręku rysunek, na którym kolorowymi kredkami namalowała ukwieconą łąkę. W pewnej chwili, z radosnym krzykiem „tatuś!”, rzuciła się przed siebie. Mężczyzna, który właśnie wychodził z hali przylotów, postawił na ziemi walizki i śmiejąc się głośno, chwycił małą w objęcia.
Łzy zakręciły mi się w oczach
Przypomniało mi się, jak Ola była taka malutka. Też malowała dla swojego taty laurki i za każdym razem, gdy przychodził do domu, cieszyła się, jakby wracał z dalekiej podróży.
– Myślisz, że bardzo się zmieniła? – spytałam Tadka.
– Mam nadzieję – mruknął.
Wiedziałam, że pod pozornym chłodem próbuje ukryć niepokój, jaki nim targa. Ja też czułam lęk, ale wierzyłam, że ten wyjazd dobrze zrobił naszej córce.
– Na pewno dojrzała – powiedziałam, starając się uspokoić i jego, i siebie.
Wysłaliśmy Olę do Anglii, aby nauczyła się tam odpowiedzialności za siebie i za podejmowane przez siebie decyzje. Wcześniej nie potrafiła, a może nie chciała dorosnąć na tyle, by spróbować żyć na własny rachunek. Po skończeniu liceum zaczęła studiować ekonomię, ale już po pierwszym semestrze uznała, że to nie dla niej. Przeniosła się na pedagogikę, która równie szybko okazała się kolejną pomyłką. Potem była policealna szkoła kosmetyczna, rzucona na półmetku, i prywatne studium reklamy, w którym wytrwała zaledwie dwa miesiące.
Kiedy zrezygnowała z opłaconego przez nas kursu florystycznego, uznaliśmy z Tadeuszem, że najwyższa pora wysłać córkę do pracy. Załatwiłam jej staż u siebie w kwiaciarni, ale się nie sprawdziła. Podobnie było w pizzerii, szkole językowej, gdzie była recepcjonistką, w sklepie spożywczym, punkcie ksero… Już nawet nie pamiętam, ile tych prób było, wszystkie jednak kończyły się podobnie – albo Ola stwierdzała, że to nie dla niej i więcej do pracy nie pójdzie, albo jej dziękowano za współpracę.
Tym sposobem w wieku dwudziestu pięciu lat mieliśmy na głowie niepracującą i nieuczącą się córkę. Brak ambicji i pracowitości Ola nadrabiała towarzyskością. Uwielbiała się bawić, chodzić do klubów i szaleć do białego rana. A że nie miała własnych pieniędzy, swoje zachcianki finansowała z kieszonkowego, na które naciągała raz jedną, raz drugą babcię. Od kiedy całkiem przestała pracować, od nas nie dostawała ani grosza, ale, chcąc nie chcąc, musieliśmy ją utrzymywać. Nie mogliśmy przecież zamykać przed córką lodówki na kłódkę.
Czara goryczy się przelała
Było to w dniu, kiedy Ola, by mieć za co wyjechać na weekend nad morze, sprzedała zegarek, który dostała od chrzestnej na bierzmowanie. Postanowiliśmy wtedy z Tadeuszem, że musimy coś zrobić, żeby nasza córka zaczęła w końcu żyć odpowiedzialnie. Długo się zastanawialiśmy, co mogłoby ją zmusić do zmiany zachowania.
– Może po prostu spakujemy jej walizki i wystawimy za drzwi? – zaproponował mąż.
Popatrzyłam na niego z politowaniem.
– Nie wiem, jak ty, ale ja nie będę mogła spokojnie spać, wiedząc, że moje dziecko tuła się po przytułkach dla bezdomnych.
– A masz lepszy pomysł? – westchnął.
– Może wyślemy ją do ciotki Heleny? – rzuciłam bez przekonania.
Siostra mojej mamy mieszkała praktycznie w lesie, w miejscu oddalonym od najbliższej wsi o osiem kilometrów. Jej mąż był emerytowanym leśniczym, dzieci nie mieli i na pewno przydałaby im się pomoc. Pytanie: czy Ola zgodziłaby się na takie zesłanie?
– Kiedy była mała, lubiła tam jeździć na wakacje – przypomniałam.
– Karmienie sarenek czy szukanie z wujem wnyków może być atrakcją dla dziesięciolatki – prychnął Tadek. – Nie dla dziewczyny… hm, kobiety – poprawił się. – I to takiej, która lubi się bawić.
Wydawało się, że jesteśmy w kropce. Los nam jednak sprzyjał. Kilka tygodni później siostra Tadka, wiedząc, jaki mamy problem, zadzwoniła z propozycją.
– Moja koleżanka mieszka w Anglii. Ma dwuletniego synka i szuka Polki, która by u niej zamieszkała i pomogła w opiece nad małym. Zapewnia pokój z utrzymaniem i skromne kieszonkowe. Mogę polecić Olę…
Myślałam, że śnię. Lepsza okazja nie mogła nam się trafić. Namówienie Oli na wyjazd nie było dużym problemem. Wprawdzie wizja zajmowania się dzieckiem nie wzbudziła w niej entuzjazmu, ale perspektywa wyrwania się z Polski już tak.
– Będziesz miała wolne wszystkie weekendy, zwiedzisz okolicę, podszkolisz język – mówiłam jej.
– Czasem podeślemy ci parę groszy – zachęcał Tadeusz. – Będzie super, zobaczysz!
Gotowi byliśmy obiecać jej złote góry, byle się tylko zgodziła. Dwa tygodnie później odwieźliśmy Olę na lotnisko. Patrząc, jak stoi w kolejce do odprawy, z nadzieją, że oto zaczyna nowe, dorosłe życie, machaliśmy jej na pożegnanie. Nadzieja zgasła już po miesiącu, gdy córka zadzwoniła, że straciła pracę.
– Ale nie martwcie się, poradzę sobie – uspokajała nas, niezrażona niepowodzeniem.
Trudno było się nie martwić
Zwłaszcza, gdy wyszło na jaw, że Ola, zamiast bawić się z dzieckiem, które miała pod opieką, sadzała je przed telewizorem i włączała bajki, a sama w tym czasie serfowała po internecie. Nic dziwnego, że mama chłopca nie miała ochoty dłużej jej u siebie trzymać. Na szczęście okazała się na tyle życzliwa, że pomogła jej znaleźć pracę w restauracji i tani pokój do wynajęcia.
Wydawało się, że Ola wreszcie zaczęła żyć jak pan Bóg przykazał. Dzwoniła do nas raz w tygodniu i opowiadała, jak świetnie sobie radzi, dobrze zarabia i, kto wie, może zostanie w Anglii na dłużej. Szaleliśmy z Tadkiem ze szczęścia. Oczywiście wolelibyśmy mieć córkę na miejscu, ale świadomość, że wyciągnęła nauczkę z tej lekcji życia osładzała nam tęsknotę. Tylko raz, mniej więcej w połowie kwietnia obudził się w nas znajomy niepokój. Do siostry Tadka zadzwoniła była chlebodawczyni Oli, by powiedzieć, że spotkała ją na ulicy. Podobno była z jakimś facetem.
– Anglia to duży kraj, nic dziwnego, że szuka sobie znajomych – skwitowałam rewelację szwagierki.
W czerwcu córka zadzwoniła, że jednak wraca.
– Mam już dość tego kraju. Chcę zacząć wszystko od nowa, ale u siebie – powiedziała dziwnie smutnym głosem. – Mam nadzieję, że mój pokój na mnie czeka? – spytała niepewnie.
– Oczywiście – zapewniłam ją. – Wracaj, jeśli uważasz, że tu ci będzie lepiej…
– Czy to nie Ola? – głos Tadeusza wyrwał mnie ze wspomnień.
Zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć postać, która mignęła za szklaną szybą hali przylotów.
– Czy ja wiem? – zawahałam się.
– Podobna, ale jakaś taka... większa?
Drzwi się rozsunęły i stanęła w nich nasza córka.
– Może przybrała na wadze – mruknął Tadek.
– Głupi jesteś – warknęłam, chwytając go za rękaw. – Olka wcale nie utyła. Ona jest w ciąży!
I tak oto nasza jedynaczka nauczyła się życia. Teraz zacznie się uczyć odpowiedzialności. I to nie tylko za siebie.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”