Nie lubię wspominać tamtych chwil. Chciałabym wyprzeć je z pamięci. To niemożliwe. Jednak z perspektywy lat dochodzę do wniosku, że tamto gorzkie, bolesne doświadczenie nauczyło mnie czegoś bardzo ważnego. Ale zacznę od początku…
Za swój życiowy sukces i spełnienie zawodowych ambicji uważałam zawsze to, że przez kilkanaście lat byłam dyrektorką powiatowego ośrodka kultury. Miałam mnóstwo wspaniałych pomysłów, doborowe grono pracowników i dostęp do funduszy unijnych, które udawało się zdobywać na nasze projekty. Niestety tak się stało, że rozchorowała się pani Krysia, nasza długoletnia księgowa, która bez problemu ogarniała wszystkie sprawy finansowe. Musiała zrezygnować z pracy i przejść na rentę. Nie było rady! Jeśli cała machina miała nadal sprawnie funkcjonować, należało kogoś znaleźć. Zamieściłam ogłoszenie i czekałam cierpliwie.
Zgłosiło się wiele kandydatek. ale żadna nie miała doświadczenia w rozliczaniu funduszy unijnych. Traf chciał, że wtedy właśnie spotkałam na ulicy dawną szkolną koleżankę, która przyjechała do miasta odwiedzić rodziców. Rozgadałyśmy się i tak jakoś, nie wiem czemu, powiedziałam jej o swoich kłopotach z księgową.
– Mam kogoś dla ciebie! – ucieszyła się Marzena. – Moja szwagierka właśnie szuka pracy, a z tego, co wiem, umie świetnie rozliczać fundusze unijne.
W wyniku tej rozmowy tydzień później pojawiła się w moim gabinecie Jadwiga. Miała właściwe kwalifikacje, duże doświadczenie i znakomite referencje. Z miejsca ją zatrudniłam, szczęśliwa, że wreszcie znalazłam kogoś odpowiedniego. Tym bardziej że przez chorobę pani Krysi cała księgowa robota pozostawała na mojej głowie i byłam tym wykończona. Moim powołaniem jest działalność kulturalna, a wtedy, zamiast organizować festiwal filmów podróżniczych, tkwiłam w papierach.
Jej zeznania mnie pogrążyły
Jadzia szybko zorientowała się w swoich obowiązkach i zaaklimatyzowała w naszym niewielkim, zgranym i przyjacielskim zespole. Życzliwa i zawsze uśmiechnięta, szybko zyskała naszą sympatię. Cieszyłam się, że finanse ośrodka są pod fachowa kontrolą, a ja mogę spokojnie zająć się kulturą powiatu. Jadwiga sumiennie spełniała swoje obowiązki. Współpraca układała nam się świetnie przez blisko dwa lata. Nic nie zapowiadało nadchodzącego kataklizmu.
Był piękny, słoneczny poranek wczesnego lata. Właśnie oglądałam projekty plakatów informujących o naszych kolejnych przedsięwzięciach kulturalnych. I wtedy do drzwi mojego gabinetu zastukał komornik.
– Składki ZUS nieopłacane od ponad roku, a wszystkie ponaglenia zlekceważone! Zaległości w urzędzie skarbowym. Nieregulowane należności za wodę i prąd! – mówił, a ja z przerażeniem słuchałam tej litanii.
– Jak to? Skąd? – wykrztusiłam wreszcie. – Przecież sama podpisywałam wszystkie zgody na przelewy! Zaraz zawołamy księgową, ona wszystko wyjaśni!
Wezwałam Jadwigę, jednak, jak powiedziały mi współpracownice tego dnia nie przyszła do pracy. Kazała mi przekazać, że chyba ma grypę żołądkową i wybiera się do lekarza, bo fatalnie się czuje. Na szczęście wiedziałam, w których segregatorach znajdują się poszczególne dowody wpłat, mogłam więc sama pokazać je komornikowi. Tymczasem okazało się, że segregatory… zniknęły. Przepadły jak kamień w wodę i mimo poszukiwań nie odnalazły się.
Jadwiga nie odbierała moich telefonów. Wkrótce pocztą przyszło jej zwolnienie lekarskie wystawione na miesiąc. Kiedy pojechałam do jej domu, powiedziano mi, że Jadwigi nie ma. Wyjechała na leczenie! Podobno za granicę, ale adresu nie zostawiła…
Ja tymczasem byłam nękana przez kolejne kontrole. Władze miasta zawiesiły mnie w wykonywaniu obowiązków do czasu, aż wyjaśnię tę „śmierdzącą sprawę”, jak się wyrazili urzędnicy. Żyłam w potwornym stresie, bo przecież wiedziałam, że z mojej strony wszystko jest w porządku. Jednak nie byłam w stanie tego udowodnić.
Wreszcie stało się najgorsze. Okazało się, że moja księgowa wcale nie wyjechała za granicę. Policji udało się ją namierzyć w Warszawie i przesłuchać. No i zeznania, które wówczas złożyła, całkowicie mnie pogrążyły!
Byłam na skraju rozpaczy
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zostałam uznana za winną kradzieży ogromnych sum i na dwa lata osadzona w więzieniu. Miałam też zwrócić rzekomo skradzione pieniądze. Byłam zrozpaczona… Nikt nie wierzył w moją niewinność! W dodatku Jadwiga zeznała w sądzie, że nie miała pojęcia o moich matactwach. Teraz już byłam pewna, że to ona okradła nasz ośrodek i mnie w to wplątała. Ale jak miałam to udowodnić? Wszystko świadczyło przeciwko mnie!
Załamałam się. Cała moja rodzina – rodzice, mąż, teściowie, syn i córki – wszyscy starali się mnie wspierać i trwali przy mnie, jednak ja popadłam w skrajną rozpacz. Moja kariera zawodowa legła w gruzach, a ludzie, których kochałam, już na zawsze mieli być postrzegani jako krewni złodziejki!
W okropnej depresji trafiłam do odległego o wiele kilometrów więzienia dla kobiet. Przez pierwsze dni tylko leżałam skulona na pryczy i rozpamiętywałam swoją krzywdę. Tuliłam do siebie misia, którego dała mi najmłodsza córeczka za słowami:
– Będę na ciebie czekała, mamusiu! Bardzo cię kocham!
Ilekroć to wspomniałam, a także czułe słowa męża: „Jestem z tobą całym sercem!”, tylekroć zalewałam się łzami żalu, tęsknoty i bezsilności. Kobiety, z którymi siedziałam, to były recydywistki, wyjadaczki więzienne. Rządziła nimi wytatuowana na całym ciele i niemal bezzębna Tolka. Kiedy na pytanie współwięźniarek, za co garuję, odpowiedziałam, że byłam dyrektorką ośrodka kultury i oskarżono mnie o kradzież, której nie popełniłam, wyśmiały mnie.
– Wszystkie tu siedzimy za niewinność, frajerko!
Starałam się nie wchodzić im w oczy, bo były brutalne i wulgarne. Usuwałam się w kąt; unikałam ich, jak mogłam. Bałam się. Popadłam w odrętwienie. Wyrywały mnie z niego tylko widzenia z bliskimi. Po każdym wyłam godzinami z rozpaczy.
Któregoś dnia podeszła do mnie Tolka. Usiadła obok na pryczy. Zamarłam ze strachu. A ona… poklepała mnie po ramieniu i powiedziała:
– Ja cię rozumiem! Też mam małe dzieci i tęsknię za nimi… No, co tak patrzysz? – prychnęła. – Mam jakiś tam kawałek serca!
Oj, miała! I to całkiem spory! Sama nie wiem, kiedy i jak zbliżyłyśmy się do siebie i opowiedziałyśmy nawzajem o swoich losach. Tolka wyznała, że rodzice alkoholicy zmuszali ją od dziecka do kradzieży i rozbojów. Stało się to jej życiem – innego nie znała. Więzienie to była dla niej normalka, siedziała już czwarty raz. Może to zabrzmi dziwnie, ale… zaprzyjaźniłyśmy się. Tolka wzięła mnie pod swoją opiekę, nauczyła więziennego kodeksu, broniła przed innymi więźniarkami, kiedy te próbowały mi dokuczać, i, o dziwo, uwierzyła w moja niewinność.
– Po mojemu to ta Jadźka kiedyś się sypnie i cała prawda wyjdzie na jaw! – pocieszała mnie.
Nie zapomnę, co dla mnie zrobiła
Kiedy miałam chwile załamania i w rozpaczy mówiłam o odebraniu sobie życia, Tolka stawiała mnie do pionu na swój rubaszny, ale serdeczny sposób, potrząsając mną i burcząc, że jestem „ciućma lelawa” i „torba cielęca”. Te jej połajanki naprawdę dodawały mi otuchy.
– Ty masz dla kogo żyć! Masz do kogo wracać! – powiedziała kiedyś. – Pomyśl o mnie.
Jej dzieci były w domu dziecka, a kolejni partnerzy zostawiali ją, kiedy tylko wpadała w kłopoty. Rzeczywiście miałam lepiej niż ona. Na mnie czekali bliscy, a na nią nie czekał nikt… Polubiłam Tolkę i byłam jej serdecznie wdzięczna za pomoc. To była dobra kobieta, tylko bardzo, bardzo nieszczęśliwa. Miała koszmarne dzieciństwo i znikąd nie otrzymała pomocy. Nie znała innego sposobu na życie niż kradzieże i rozboje. Nikt nigdy nie pokazał jej, że można żyć inaczej…
Ale kochała swoje dwie córeczki i ogromnie cierpiała z tego powodu, że zabrano je do domu dziecka. Całymi dniami zastanawiała się, jak mogłaby im pomóc, wydostać je stamtąd i stworzyć im dom… Ta na pozór pozbawiona uczuć recydywistka była w istocie straszliwie poranioną i nieszczęśliwą istotą. Zrozumiałam to, kiedy ją bliżej poznałam. Odtąd nie umiałam już patrzeć na nią jak na pospolitą przestępczynię. Wiedziałam, że siedzi za brutalny rozbój, ale nie miałam serca jej osądzać…
Któregoś dnia nadeszło moje – zapowiadane przez Tolkę – wyzwolenie. Wynajęty przez moich bliskich detektyw odkrył, że Jadwiga żyje w luksusie na drugim końcu Polski. Gdy wznowiono śledztwo, nieuczciwa księgowa nie potrafiła wytłumaczyć, skąd wzięła pieniądze na to wszystko. W końcu przyznała się do winy. Byłam wolna!
Teraz walczę o odzyskanie dobrego imienia i ludzkiego zaufania. Utraconą pracę już odzyskałam. Odwiedzam też w więzieniu Tolkę. Rozmawiam z nią i wspieram dobrym słowem. Wiele jej zawdzięczam. Gdyby nie jej dobre serce, załamałabym się i może faktycznie targnęła na swoje życie… To dzięki niej przetrwałam za kratami. Teraz wiem, że nie wolno nikogo osądzać. I przysięgłam sobie, że zrobię wszystko, żeby pomóc Tolce po wyjściu z więzienia zacząć nowe życie i odzyskać córeczki. Wiem, że warto.
Czytaj także:
„Moja córka zaszła w ciążę, gdy miała 17 lat. Teraz smarkula ma w nosie dziecko i myśli, że ja będę wychowywała wnuka”
„Całe życie zajmowałam się rodzicami, bo mój brat robił karierę. Gdy zmarli, zostawili nasz dom jemu. Zostałam na bruku”
„Wymarzona synowa ukradła mojej teściowej męża. Uwielbiała tę małpę, a mnie nie tolerowała. Teraz ma za swoje”