Jakoś nigdy nie byłam specjalnie religijna. Owszem, czasem chodziłam na mszę, zwłaszcza w niedzielę, ale bardziej na pokaz i dla sąsiadów niż z potrzeby serca. W naszej miejscowości życie od zawsze toczyło się wokół kościoła. Kto w nim nie uczestniczył, ten od razu dostawał się na języki. A ja nie chciałam, żeby ludzie o mnie gadali.
Wszystko zmieniło się, gdy parafię objął nowy proboszcz
Gdy tylko się pojawił, we wsi zawrzało. Tak bardzo różnił się od poprzedniego! Tamten stary, gruby, wiecznie spocony i zasapany. Ledwie na ambonę mógł się wdrapać. A jak już na nią wlazł, to tylko gromy ciskał i ogniem piekielnym straszył.
A ksiądz Robert? Wysportowany trzydziestoparolatek codziennie rano po wsi biegał, chyba z godzinę. Dziewczyny obserwowały go zza firanek, a potem plotkowały pod sklepem, że taki przystojny, ładnie umięśniony i że szkoda go na księdza… Nie ma co ukrywać, miały rację. A jakie kazania głosił! Nie o karach i potępieniu, tylko o miłości bliźniego, wybaczaniu, pojednaniu. Aż się chciało słuchać!
Wycieczki dla mieszkańców organizował, ogniska
Siadał ze wszystkimi jak równy z równym i pił piwo. Grał na gitarze, śpiewał. I to wcale nie religijne pieśni. Starym dewotkom nie bardzo się to podobało, ale inni byli zachwyceni. Wielu młodych ludzi przyciągnął do kościoła. Mnie też. Zaczęłam coraz częściej bywać na plebanii. Zgłaszałam się do pomocy przy organizowaniu różnych imprez albo przychodziłam wraz z innymi pogadać o życiu, problemach. Pożyczaliśmy sobie książki, płyty. Zaprzyjaźniliśmy się.
Nie od razu zakochałam się w Robercie. Nawet nie pomyślałam, że tak może się stać. Owszem, bardzo go lubiłam, imponowało mi, że jest taki nowoczesny, liberalny, blisko ludzi, ale to wszystko. Przecież był księdzem!
Poza tym nie w głowie były mi romanse.
Miałam narzeczonego. Byliśmy parą od szkoły średniej. Planowaliśmy ślub, dzieci… Mój Paweł pracował w Irlandii. Chciał zarobić dla nas pieniądze na start. Początkowo dzwonił codziennie, pisał maile, lecz wkrótce jakby o mnie zapominał. Coraz rzadziej się odzywał.
Nie podejrzewałam niczego złego. Tłumaczyłam sobie, że to przez pracę, że jest zmęczony, nie ma czasu, że to kosztuje. I z niecierpliwością odliczałam dni do jego powrotu. Wreszcie dwa i pół roku temu oświadczył, że wraca! Tak bardzo się cieszyłam… Myślałam, że od teraz będziemy już razem.
Jednak on przyjechał tylko na chwilę – po dokumenty potrzebne do ślubu. Niestety, nie ze mną zamierzał się żenić, tylko z jakąś Irlandką.
Świat zawalił mi się na głowę. Czułam się zdradzona, poniżona. Nie wiedziałam, gdzie szukać oparcia. Z mamą niespecjalnie się dogadywałam, na koleżanki też nie mogłam liczyć. Owszem, niby mi współczuły, mówiły, że Paweł to świnia, że nie powinnam się przejmować, a za plecami obgadywały mnie i wyśmiewały.
Jakby cieszyły się z mojego wstydu i nieszczęścia
W pewnym momencie zrozumiałam, że tylko ksiądz Robert może mi pomóc. Był przecież taki otwarty, serdeczny, postępowy. Zebrałam się na odwagę i poszłam wieczorem na plebanię. No i wypłakałam mu się w rękaw sutanny.
Był wspaniałym pocieszycielem. Nie wyśmiał mnie, nie drwił. Nie kazał też modlić się żarliwie i szukać pocieszenia w Bogu. Spokojnie mnie wysłuchał, dał się wygadać. Widać było, że rozumie kobiety.
Kiedy po kilku godzinach wreszcie zaczęłam zbierać się do domu, mocno mnie objął.
– Pamiętaj, że zawsze możesz do mnie przyjść ze swoimi problemami, chętnie pomogę – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.
Poczułam, że ogarnia mnie jakieś dziwne ciepło, a serce gwałtownie przyspiesza. To chyba wtedy po raz pierwszy ujrzałam w nim mężczyznę, już nie księdza.
Potem było gorzej. Robert coraz bardziej mi się podobał
Nie potrafiłam przestać o nim myśleć. Biegałam codziennie na poranną mszę, żeby sobie chociaż na niego popatrzeć. Szukałam pretekstu, aby częściej odwiedzać plebanię. Marzyłam tylko o jednym: aby mnie przytulił, pocałował i…
Starałam się walczyć z tym uczuciem. Tłumaczyłam sobie, że to tylko chwilowe zauroczenie, że to niemoralne i nieetyczne. Modliłam się nawet przed ołtarzem, aby Bóg mi zesłał opamiętanie. Nic nie pomagało. Myśli wracały i stawały się coraz bardziej natarczywe. Po miesiącu wreszcie zrozumiałam, że jestem w nim zakochana po uszy.
Naturalnie myślałam, że to jednostronne uczucie. Jednak szybko zauważyłam, że z Robertem też dzieje się coś dziwnego. Zaczął inaczej na mnie patrzeć. Jak na kobietę, nie na parafiankę. Kiedy rozmawialiśmy, niby przypadkowo dotykał moich włosów, dłoni…
Wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że jest mną zainteresowany. Napięcie między nami rosło i czułam, że jeśli tylko zrobi pierwszy krok, pójdę z nim do łóżka.
No i zrobił ten krok. Dwa lata temu, tuż przed wakacjami
Zadzwonił i poprosił, żebym przyszła do niego wieczorem. Bo chce zaplanować letnie zajęcia dla dzieci z naszej wsi. W pierwszej chwili zdziwiłam się, bo plan był już dawno gotowy. Chciałam mu o tym przypomnieć, ale ugryzłam się w język. Dotarło do mnie, że to tylko pretekst. Ogarnęły mnie radość i podniecenie.
Bąknęłam, że oczywiście będę, i się rozłączyłam. A potem zrobiłam staranny makijaż, włożyłam seksowną bieliznę i godzinę później wśliznęłam się na plebanię.
Tak jak przypuszczałam, był sam. Nawet nie silił się na żadną rozmowę, wstępy. Gdy tylko stanęłam w drzwiach, podszedł, objął mnie i zaczął całować. Najpierw delikatnie, potem coraz śmielej. Nie broniłam się. No i stało się!
Dręczyły mnie wstyd i wyrzuty sumienia. Nie wiedziałam, jak mu spojrzeć w oczy.
– To nigdy nie powinno się wydarzyć… Więcej się nie spotkamy – mówiłam, gdy pośpiesznie zbierałam swoje ubranie, bo chciałam jak najszybciej wyjść z plebanii.
Robert słuchał w milczeniu. A potem nagle wstał z łóżka i złapał mnie za ramiona.
– Jesteś tego pewna? – zapytał z uśmiechem, jakby doskonale wiedział, że nie będę w stanie dotrzymać słowa.
Zaczęliśmy się spotykać
Czasem u mnie, gdy rodziców nie było w domu, ale głównie u niego. Po każdym spotkaniu miałam wyrzuty sumienia, jakbym popełniała wielki grzech. A on? Jak gdyby nigdy nic wkładał sutannę i mówił, że musi się przygotować do mszy.
Żeby nikt niczego się nie domyślił, głęboko skrywałam swoje uczucia. Zachowywałam się tak jak dawniej. Chodziłam na msze, pomagałam w organizowaniu imprez… Przy innych śmiałam się, żartowałam.
O Boże, jak ja za nim tęskniłam! Gdyby to było możliwe, nie rozstawałabym się z nim nawet na chwilę. Co prawda nigdy nie rozmawialiśmy o przyszłości, ale gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że kiedyś jednak będziemy razem. Wielu księży rezygnowało z kapłaństwa i wybierało miłość.
Myślałam, że z Robertem będzie tak samo. Przecież nieraz powtarzał, że mnie kocha, że jestem najwspanialszą kobietą pod słońcem!
Nie planowałam tego dziecka. Naprawdę
Nawet nie podejrzewałam, że mogę być w ciąży. Gdy nie dostałam okresu, myślałam że to przez stres albo zaburzenia hormonalne. Na wszelki wypadek wybrałam się jednak do miasta, do ginekologa. No i usłyszałam, że jestem w dziesiątym tygodniu ciąży.
Wyszłam z gabinetu oszołomiona. Usiadam na krześle w poczekalni i próbowałam zebrać myśli. Dziecko? Jak to możliwe? Przecież brałam środki antykoncepcyjne! Podobno skuteczne w stu procentach. Czyżbym więc któregoś dnia zapomniała wziąć tabletki? Byłam przerażona. Zastanawiałam się, co teraz będzie, co powie Robert.
Wiadomość o mojej ciąży była przecież ostatnią, której się spodziewał.
Zadzwoniłam do niego jeszcze z miasta i oznajmiłam mu, że musimy pilnie porozmawiać. Chyba coś przeczuwał, bo kiedy zjawiłam się na plebanii, był bardzo zdenerwowany. Gdy usłyszał wiadomość, zdenerwował się jeszcze bardziej. Chodził w kółko po pokoju i coś tam mamrotał do siebie pod nosem.
W pewnym momencie spojrzał na mnie z groźnym wyrazem twarzy.
– Nikt nie może się dowiedzieć o tym, że to moje dziecko. Przynajmniej na razie. Potrzebuję czasu, żeby wszystko sobie spokojnie przemyśleć – oświadczył.
Obiecałam, że będę milczeć
Miałam nadzieję, że wcześniej czy później weźmie odpowiedzialność za mnie i nasze dziecko. Mijały kolejne tygodnie i moja ciąża była coraz bardziej widoczna. We wsi aż huczało od plotek. Ludzi denerwowało, że niczego nie chcę zdradzić. Gdziekolwiek poszłam, wytykali mnie palcami, za moimi plecami nazywali dziwką, puszczalską.
Ojciec to mnie nawet z domu chciał wygnać, ale mama go powstrzymała. Może gdybym powiedziała, że to wpadka z jakimś chłopakiem poznanym na dyskotece, toby mi odpuścili. Jednak ja uparcie milczałam. Nie mogłam skłamać.
Przecież miałam nadzieję na wspólną przyszłość z Robertem! Najgorsze było jednak to, że prawie w ogóle go nie widywałam. Zabronił mi przychodzić na plebanię, nie chciał już, żebym pomagała.
– Po co się ludziom pchać z tym brzuchem przed oczy. Pannie z dzieckiem nie wypada! Najlepiej siedź w domu i czekaj, aż się wszystko uspokoi, a ja podejmę decyzję – stwierdził.
Siedziałam więc, cierpiałam i czekałam
Ciągle mu ufałam. Wierzyłam, że poważnie myśli o zrzuceniu sutanny. Tylko potrzebuje czasu, żeby to wszystko załatwić. I pewnie wierzyłabym w to jeszcze długo, gdyby nie przypadek.
Byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży. Wybrałam się do miasta na wizytę kontrolną do ginekologa. Właśnie stałam na skrzyżowaniu, gdy zobaczyłam Roberta. Był ubrany po cywilnemu. Szedł drugą stroną ulicy z jakąś młodziutką dziewczyną. Co chwila przystawali, całowali się. Jak zakochana para! Wreszcie skręcili do pobliskiego hotelu.
Nogi się pode mną ugięły. To ja znosiłam upokorzenia, chroniłam naszą tajemnicę, a on zabawiał się z inną panienką?!
Byłam okropnie wściekła. W pierwszym odruchu chciałam pobiec za nimi, zrobić karczemną awanturę. Ale jakoś się opanowałam. Postanowiłam, że załatwię to, co miałam do załatwienia, a po wieczornej mszy zaczaję się na Roberta. I ostatecznie się z nim rozmówię. Kochałam go i byłam gotowa wybaczyć mu zdradę, byleby tylko związał się ze mną.
To nie była, delikatnie mówiąc, przyjemna rozmowa
Robert nawet się nie wypierał nowej znajomości, nie próbował tłumaczyć. Stwierdził, że sama jestem sobie winna, bo zaszłam w ciążę i naraziłam go na stres.
– A co będzie z nami, z naszym dzieckiem? – pytałam rozgorączkowana. – Czekałam, aż podejmiesz decyzję, a ty…
– A co ma być, nic – wzruszył ramionami. – Przecież niczego ci nie obiecywałem. Jeśli myślisz, że zrezygnuję dla ciebie z kapłaństwa, albo choćby przyznam się do ojcostwa, to się grubo mylisz. Nie zamierzam przez taką głupią wpadkę marnować sobie życia.
Przeżyłam szok. Nagle uświadomiłam sobie, że dla Roberta byłam tylko zabawką, nic nieznaczącym epizodem!
Nagle wpadłam w szał. Krzyczałam, że nie pozwolę się tak zostawić, że wszystkim we wsi powiem, kto jest ojcem dziecka. A on? Wcale się tym nie przejął.
– A mów sobie, mów, tylko kto ci uwierzy? Wystarczy, że zaprzeczę, a ludzie ze wsi cię wygonią albo jak tę Jagnę z „Chłopów” na taczce z gnojem wywiozą. Za to, że oczerniasz porządnego kapłana. Naprawdę chcesz zaryzykować? – śmiał mi się prosto w nos; był taki okrutny, zimny, pewny swego i swoich racji…
Wybiegłam z plebanii roztrzęsiona
Ledwie do domu dotarłam. Czułam się oszukana, zraniona. Człowiek, którego tak bardzo kochałam, dla którego tyle wycierpiałam, potraktował mnie jak szmatę. A ja nawet nie mogłam się bronić! Zdawałam sobie sprawę z tego, że Robert miał rację – że wieś, a przynajmniej znaczna jej część, stanie po jego stronie.
Tak się tym wszystkim przejęłam, że aż zemdlałam. Przerażona mama wezwała pogotowie. W szpitalu dowiedziałam się, że muszę zostać na oddziale do porodu. Bo mogę nie donosić ciąży… Przyznam szczerze, że wtedy chciałam poronić, a nawet umrzeć. Po co miałam żyć? Moje marzenia na szczęśliwą przyszłość z Robertem rozprysły się przecież jak mydlana bańka. I nie wiem, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie Gabrysia.
Poznałam ją w szpitalu. Leżała ze mną w jednej sali
O Boże, jak ja jej zazdrościłam! Codziennie odwiedzał ją mąż, przychodzili też jej rodzice i teściowie. Wszyscy trzymali kciuki, by donosiła ciążę. Straciła już dwie, a i ta trzecia była zagrożona… Mimo to Gabrysia zawsze była uśmiechnięta, pełna nadziei.
Tymczasem mnie nikt nie odwiedzał, nikt nie trzymał kciuków. Byłam zupełnie sama. Któregoś dnia, gdy jej goście wyszli, nie wytrzymałam i się rozpłakałam. Wstała z łóżka i usiadła obok mnie.
– Powiesz mi, co cię tak trapi? Może wspólnie znajdziemy jakieś rozwiązanie – zaproponowała, głaszcząc mnie po ramieniu.
Opowiedziałam jej o wszystkim
Po kolei. O Robercie, straconych nadziejach, żalu, strachu przed potępieniem, bezsilności. Im dłużej mówiłam, tym ona mocniej zaciskała pięści. Gdy skończyłam, była aż czerwona z emocji.
– Chyba nie zamierzasz darować temu skur...!? Musisz go załatwić. Jak nie chce być z tobą, to nie, bez łaski. Zresztą po co ci taki mąż? Ale na dziecko musi płacić! – wykrzyknęła zdenerwowana.
– No tak, ale jak go do tego zmusić? – westchnęłam, ocierając łzy.
– Jak już urodzisz, zrób badania DNA. Z genetyką to ani ksiądz, ani nawet cały Kościół nie wygrają! – odparła z mocą.
– Ale do tego jest chyba potrzebna zgoda ojca – miałam wątpliwości.
– Nie jestem pewna, chyba już nie. A jeśli nawet, to są firmy, które robią to bez zgody. Na podstawie włosa. O, sama zobacz – otworzyła laptopa i wpisała w przeglądarkę: „badania DNA”. Po sekundzie wyskoczyła długa lista laboratoriów… W tym jedno całkiem niedaleko miasta, w którym byłam.
Z Gabrysią urodziłyśmy prawie jednocześnie
Ona córeczkę, ja synka. Cieszyłam się, że dla niej wszystko skończyło się szczęśliwie. Tyle jej zawdzięczałam! Przez te prawie trzy miesiące pobytu w szpitalu bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. To ona podtrzymywała mnie na duchu, namawiała do walki o swoje, rozwiewała wszystkie moje wątpliwości. To dzięki niej poczułam się silniejsza, pewniejsza siebie.
– Pamiętaj, nie daj się zastraszyć. Racja jest po twojej stronie. I ludzkim gadaniem się nie przejmuj. Myśl o dziecku! A jakby co, dzwoń o każdej porze dnia i nocy – powiedziała, gdy wychodziłyśmy z maluchami ze szpitala. Obiecałam, że będę walczyć.
Wróciłam do domu i prawie od razu poszłam na plebanię. Chciałam załatwić sprawę polubownie. Naiwnie łudziłam się jeszcze, że jak Robert dowie się, że nasz synek jest już na świecie, to zmięknie. I sam zaproponuje jakąś ugodę, pomoc.
Nic z tego. Wyrzucił mnie za drzwi
I jeszcze zapowiedział, że dziecka mi nie ochrzci. Bo z grzechu zrodzone. Wyobrażacie to sobie?!
Gdy wychodziłam, zdjęłam z jego płaszcza kilka włosów i schowałam do plastikowej torebki. Następnego dnia pojechałam z dzieckiem do miasta, sprzedałam w lombardzie pierścionki po babci, żeby zapłacić za badania, i poszłam do laboratorium.
Wyniki odebrałam po tygodniu. Spokojnie otworzyłam kopertę. A tam czarno na białym było napisane, że lekarze mają 99,99999912 procent pewności, iż właściciel włosów, czyli Robert, to tatuś mojego synka.
Na wszelki wypadek upewniłam się jeszcze, czy te niecałe sto procent wystarczy. Pani w recepcji oświadczyła, że absolutnie tak! Aż podskoczyłam z radości.
Zaraz jednak dopadła mnie myśl: co dalej? Postanowiłam zadzwonić do Roberta. Odebrał dopiero za szóstym razem. Powiedziałam mu o badaniach. Wyśmiał mnie. Chyba myślał, że nie odważę się ich wykorzystać.
Ale tu się pomylił. Nie bałam się. Dzięki Gabrysi!
Nie obchodziło mnie, co ludzie powiedzą. I tak już miałam zszarganą opinię. Zrobiłam kilkanaście kserokopii wyników badania i następnego dnia wczesnym rankiem porozwieszałam po całej wsi. Między innymi na drzwiach kościoła. Chyba nie muszę mówić, co się potem działo.
Wieś dosłownie zatrzęsła się od plotek – myślałam, że mury domów popękają! Nawet najstarsi mieszkańcy takiej sensacji nie pamiętali.
Od tamtej pory minął prawie rok. Ciągle jeszcze mieszkam z synkiem w swojej wsi, ale wkrótce pewnie wyjadę. Może do ciotki na drugi koniec Polski? Mały rośnie, niedługo zacznie chodzić, mówić, rozumieć. Nie chcę, żeby dowiedział się od „życzliwych”, że jest dzieckiem księdza.
Bo ludzie podzielili się na dwa obozy. Jedni do dziś spluwają na mój widok i twierdzą, że jestem dziwką, która sprowadziła bezbronnego księdza na manowce. Jednak drudzy, mniej liczni, trzymają moją stronę. Nie jestem więc sama…
Roberta nie ma już w naszej wsi
Został przeniesiony. Nawet nie wiem dokąd. Podobno zamknęli go w jakimś klasztorze. Na początku wszystkiemu zaprzeczał, wyzywał mnie od najróżniejszych, ale niewiele mu to pomogło. Ktoś tam w kurii doszedł do wniosku, że nie warto ze mną walczyć, że lepiej się dogadać. Byłam na rozmowie, mocno się tam starłam z jakimś księdzem.
Wmawiał mi, że nie powinnam była robić tego całego cyrku, że to bezprawne. Ostatecznie jednak zawarliśmy ugodę. Co miesiąc na moje konto wpływają alimenty. Mam z czego utrzymać dziecko. No i Robert dostał za swoje. Może to i wredne z mojej strony, ale chyba z tego najbardziej się cieszę…
Czytaj także:
„Moja siostra miała zająć się naszymi schorowanymi rodzicami. Teraz widzę, że sama potrzebuje opieki”
„Rodzice chcieli zrobić ze mnie frajera pod krawatem. Nie dałem się. Dziś odbieram wypłatę i śmieję im się w twarz”
„Harowałem jak wół spełniając swoje marzenia, aż na górskiej drodze spotkałem tą jedyną. Uratowała mnie”