„Krzysiek pracował na budowie i świetnie zarabiał. Mogłam zrezygnować z pracy i zajmować się 3 dzieci”

mężczyzna który pracuje na budowie fot. Adobe Stock, H_Ko
Świetnie nam się wiodło. A potem nadszedł kryzys... Krzysiek musiał zawiesić działalność i wrócić do pracy na etacie. Ja musiałam wrócić do pracy na kasie. Mój mąż stał się sfrustrowany, twierdził że załamuje go fakt, że musimy klepać biedę.
/ 11.05.2021 09:17
mężczyzna który pracuje na budowie fot. Adobe Stock, H_Ko

W 2003 roku Krzysiek pracował na budowie, a ja w sklepie spożywczym. Jak każdy budowlaniec, codziennie kupował u nas bułki, mleko, ser topiony albo kiełbasę i czekoladowego batona. Zapytałam go więc któregoś razu, czy nie chciałby do tego jakiegoś pomidora albo ogórka, ale on spojrzał na mnie niechętnie i burknął tylko, że to jego sprawa. Zrobiło mu się jednak głupio, bo następnego dnia przyszedł z przeprosinami.

Zaprosił mnie na kawę i tak to się zaczęło

Krzysiek okazał się fantastycznym mężem. Trochę nieśmiałym, ale dobrodusznym, kochającym i pracowitym. Rok po ślubie założył firmę budowlaną i sumiennie ją rozwijał. Szukał nowych zleceń, zatrudniał ludzi, kupował sprzęt, a na nasze konto trafiały coraz większe sumy. Wtedy właśnie uznaliśmy, że to dobry czas na dziecko. Długo nie musieliśmy się starać, bo już po trzech miesiącach zaszłam w ciążę. Po trzecim czy czwartym USG nasza lekarka zapowiedziała, że na świat przyjdą bliźniaki. I to był prawdziwy szok.

– Najważniejsze, że pieniądze nie są problemem – pocieszał mnie mąż.
– A wiesz, ile to jest roboty?
– Agata, przecież damy sobie radę. Interes idzie tak dobrze, że nie musisz wracać do pracy po macierzyńskim. Możesz zostać w domu. Jeśli, oczywiście, chcesz…
– Sama nie wiem….
– Nie musimy podejmować decyzji teraz. W każdym razie ja na nas zarobię. Po to założyłem firmę, żebyśmy mogli spokojnie żyć.

Wróciłam do pracy, żeby zaraz znowu odejść

Krzysio taki właśnie jest. Ma silne poczucie obowiązku. Od początku naszej znajomości podkreślał, że zrobi wszystko, by jego rodzinie niczego nie brakowało. No i muszę powiedzieć, że wywiązywał się z tego zobowiązania z nawiązką. Kupiliśmy nowe mieszkanie, samochód, a i jeszcze udawało nam się sporo odłożyć. Nie wróciłam do pracy, zajęłam się bliźniakami, a gdy one trochę podrosły, namówiłam Krzyśka na trzecie dziecko. Zawsze chciałam mieć taką gromadkę, a warunki, w jakich żyliśmy, bardzo temu sprzyjały.

Niestety, w 2008 roku wraz z załamaniem gospodarki popsuła się też sytuacja w branży budowlanej. Krzysiek z coraz większym trudem znajdował zlecenia. Walczył o przetrwanie przez dwa długie lata, aż w końcu się poddał. Rozwiązał działalność i poszedł do dużej firmy na etat, a ja musiałam wrócić do pracy na sklepowej kasie. Mąż bardzo ciężko to zniósł. Zrobił się nerwowy, sposępniał i nie chciał rozmawiać. Tylko od czasu do czasu otwierał się przede mną i zwierzał, jak bardzo boli go utrata firmy. Jak przygnębia go fakt, że musimy liczyć każdą złotówkę i nie możemy pozwolić dzieciakom na wszystko, czego by chciały. Tłumaczyłam mu, że wiele polskich rodzin tak żyje, ale nie chciał mnie słuchać.

– Obiecałem sobie, że nie będziemy klepać biedy. A teraz co? – złościł się.
– Nie klepiemy biedy. Nie przesadzaj!
– Jak nie?! Musiałaś wrócić do sklepu, a i tak liczymy się z każdym groszem!
– No i co z tego, Krzysiu?

W końcu jakoś się jednak ogarnął i przestał ciskać

Może nie był już tak radosny jak w czasach, gdy prowadził firmę, ale przynajmniej nie wpadał już w wisielcze nastroje. Niestety, wtedy właśnie przyszedł kolejny cios. Nasze najmłodsze dziecko dostało tak silnej alergii, że nie było mowy o powrocie do przedszkola. Znów musiałam zostać w domu. Na koncie leżały już tylko resztki dawnych oszczędności, a z domowego budżetu wypadła jedna pensja. To był najtrudniejszy moment naszego małżeństwa.

Myśleliśmy, że szczęście nas opuściło, ale właśnie wtedy wydarzyło się coś, co znów odmieniło nasz los. Co postawiło na nogi nasze finanse i pokazało, że jesteśmy z mężem jak dobry zespół, w którym jedno zmienia u steru drugie. Historia zaczęła się od tego, że moja mama, emerytowana przedszkolanka, dorabiała akurat jako opiekunka do dzieci w domu majętnych ludzi.

Przychodziła do nich na całe dnie i od czasu do czasu zabierała ze sobą moje wypieki. Przynosiła je w plastikowych pudełkach i częstowała swoich pracodawców. Robiła to z dumą, bo piekłam od dwunastego roku życia i cała rodzina zachwycała się moimi ciastami. Na pracodawcach mamy również zrobiły wrażenie, co skończyło się zaskakującą propozycją z ich strony.

– Agata, posłuchaj – zagadnęła mnie któregoś dnia mama. – Jest poważna sprawa do obgadania.
– A co się stało? – zapytałam, parząc dla nas herbatę.
– Pani Iwona, ta, u której pracuję, niedługo szykuje spore przyjęcie urodzinowe dla synka. Dla tego najstarszego Mateuszka. Opowiadałam ci …
– Tak, pamiętam. No i co?
– I pyta, czy nie napiekłabyś jej na te urodziny ciast! – powiedziała mama, a ja zamarłam z czajnikiem w ręce.
– Co?
– Bardzo jej smakują twoje wypieki. Mówi, że woli zamówić u ciebie niż w jakiejś niepewnej cukierni. Chce sześć blach. Za wszystko zapłaci, tylko musiałyby być gotowe za dwa tygodnie. Na weekend siedemnastego czerwca…
– Zaraz, zaraz, jeszcze raz…

Poprosiłam, żeby powtórzyła, bo nie do końca zrozumiałam, o co tak naprawdę chodzi. Kiedy mi wszystko dokładnie wytłumaczyła, odparłam, że chyba nie dam rady. Mama jednak nie odpuściła i namawiała mnie tak długo, aż się zgodziłam. Muszę jednak przyznać, że zrobiłam to z duszą na ramieniu. Piekłam te sześć blach stremowana jak nigdy dotąd, ale włożyłam w robotę całe swoje serce. Do samego końca zastanawiałam się też, ile za te ciasta policzyć.

W końcu podałam tak niską cenę, że gdy przywiozłam z mężem wypieki na miejsce, szefowa mamy ze śmiechem na ustach zapłaciła mi o jedną czwartą więcej, niż sobie zażyczyłam.

– Pani Agato – dodała z ustami pełnymi mojego skubańca. – Pani nie zdaje sobie sprawy, jaki ma talent i jak go wycenić. To jest przepyszne!

Ja piekłam, on ogarniał całą papierologię…

Poczułam się doceniona i dumna ze swoich umiejętności, ale wyszłam stamtąd w przekonaniu, że to jednorazowa przygoda i na tych kilkuset złotych sprawa się skończy. Nie miałam pojęcia, że w następnych dniach zadzwoni do mnie kilka koleżanek pani Iwony. Telefonowały z kolejnymi zamówieniami! Przyjęcia urodzinowe, imieniny męża, a w dalszej perspektywie nawet jeden ślub.

Przez następne dwa miesiące piekłam więc jak oszalała. Piekarnik pracował non stop, a ja w pewnym momencie harowałam już na dwa domy, bo mama mieszka po sąsiedzku i udostępniła mi swoją kuchnię. Po dwóch miesiącach zaskoczył mnie z kolei mąż. Późnym wieczorem, gdy padłam do łóżka wykończona, odwrócił się w moją stronę i powiedział:

– Agata, trzeba coś z tym zrobić.
– Ale z czym?
– Z tym twoim pieczeniem… – wyjaśnił, a ja wystraszyłam się, że ma już dość tego wariactwa.
– Ja wiem, że ci to przeszkadza, ale dodatkowe pieniądze się nam przydadzą… Nie chcę z tego rezygnować – odparłam ostrożnie.
– A kto mówi o rezygnowaniu? – zdziwił się Krzysiek.
– No, ty!
– A gdzie! Dziewczyno! Ja od dwóch tygodni kombinuję, jak zrobić z tego rodzinny interes!
– Co?
– No tak. Już nawet wszystko mam obliczone.

Tak jest. Mój kochany Krzysiek w zupełnej tajemnicy dowiedział się, jakie wymogi musielibyśmy spełnić, żeby założyć firmę cateringową. Znalazł lokal, sprawdził, jak należałoby go przygotować i wyposażyć. Nawet dogadał się z rodzicami w sprawie pożyczki na start.

– Dorzucimy resztkę naszych oszczędności i powinno wystarczyć. Zaczniemy skromnie, bez wielkich luksusów, ale na pewno się uda!
– Jezus, a jak utopimy te pieniądze?
– O czym ty mówisz? Z twoim talentem?! Przecież ty jesteś geniuszem cukiernictwa. Samorodkiem! Wszyscy twoje ciasta uwielbiają…

Nie dałam się od razu przekonać, więc przegadaliśmy pół nocy, ale już od następnego dnia zaczęliśmy wdrażać plan Krzyśka. A właściwie to on zaczął, bo ja ciągle piekłam. Na szczęście mąż miał doświadczenie w prowadzeniu firmy i całe to zamieszanie z dokumentami, pozwoleniami i fakturami go nie przerażało. Jedyne, czego musieliśmy się oboje nauczyć, to kwestie gastronomicznych obostrzeń i tajniki profesjonalnej kuchni. Ale wszystko się udało.

Po dwóch miesiącach piekłam w wynajętym lokalu, a Krzysiek rozwoził ciasta i ogarniał papiery. Gdy minęło pół roku, zwolnił się z budowy i zajmował tylko naszą firmą. Dzisiaj zatrudniam trzy dziewczyny, prowadzę stronę internetową na Facebooku i mam mnóstwo stałych klientów. Okazało się też, że jesteśmy z mężem wspaniałymi partnerami biznesowymi. Tworzymy spółkę idealną. Czasem się spieramy, niekiedy kłócimy, ale zawsze dochodzimy do porozumienia. Bo jest z nas świetny zespół, który nie potrzebuje lidera.

Czytaj także:
Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna
Przyznaję - jestem alkoholikiem. Ja wypiję, to jestem zaczepny
Z żoną dzieliliśmy się obowiązkami po połowie. Moja mama była załamana

Redakcja poleca

REKLAMA