„Ubezwłasnowolniłam chorego psychicznie męża. Zrobiłam to z miłości. Na przekór wszystkim będę przy nim trwać..."

Małżeństwo w kryzysie fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY
„Znajomi powtarzają mi, żebym cieszyła się życiem, ale ja bez mojego męża nie istnieję. Po prostu go kocham. Takim, jaki jest. Chorym, zdrowym, zalęknionym, wycofanym. I nie potrafię inaczej. Marzę tylko o jednym – żeby mój mąż miał coraz mniej tych dni w szpitalu, a coraz więcej z nami".
/ 12.07.2021 13:19
Małżeństwo w kryzysie fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY

Czy trauma z dzieciństwa może po latach przerodzić się w poważną chorobę? Może. Najlepszym na to dowodem jest stan mojego męża. A ja wciąż przy nim trwam. Zapewne powinnam go zostawić. Posłuchać rad znajomych i dalszej rodziny, zabrać dzieci, a potem po prostu odejść i poszukać szczęścia w ramionach innego mężczyzny, zbudować swoje życie na nowo.

Może i powinnam, ale nie potrafię. Poza tym nie chcę tego robić. Nawet dla moich dzieci. Być może kiedyś wypomną mi tę decyzję, będą miały pretensje. Jednak i tak zaryzykuję.

Chciałam oszukać przeznaczenie, którego tak bardzo bał się mój mąż

Czasem, gdy patrzę, jak leży nieruchomo ze wzrokiem wbitym w sufit, ogrania mnie żal i tęsknota za człowiekiem, którego kiedyś znałam, który został moim mężem i ojcem naszych dzieci. Mam wtedy ochotę go przytulić, przygarnąć do siebie, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze – jak dawniej, kiedy byliśmy tylko we dwoje. Marzę o dniu, w którym wybudzi się wreszcie z tego odrętwienia, lecz nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi.

Czy gdybym mogła i wiedziała, cofnęłabym czas? Nie zachodziłabym w ciążę? Nie ignorowałabym jego pełnych obawy wyznań? Nie wiem. Być może niczego bym nie zmieniła. W końcu nasz pierwszy syn był nieplanowany, a gdy minęły trzy lata i Krystian nadal czuł się dobrze, postanowiłam zaryzykować i przekonałam go do drugiego dziecka. Chciałam oszukać przeznaczenie, którego tak bardzo bał się mój mąż. I nie udało się.

A przecież Krystian mnie ostrzegał, że może nie udźwignąć ciężaru rodzicielstwa. Obawiał się swoich „złych genów”, jak to określał. Błagał, żebyśmy się zabezpieczali. Robiliśmy to przez pierwsze lata naszego małżeństwa, lecz w któregoś sylwestra upiliśmy się, zapomnieliśmy o lęku, prezerwatywach – i stało się.

Przypominał bohaterów romantycznych powieści

Krystian był moją miłością od pierwszego wejrzenia. Wysoki, szczupły, z burzą rudych włosów i białą jak papier cerą. Sprawiał wrażenie ciągle zamyślonego, jakby nieobecnego. Przypominał bohaterów romantycznych powieści. To bardzo na mnie działało. Jego małomówność onieśmielała mnie, a zarazem fascynowała. Przyznaję – był dla mnie wyzwaniem.

Postanowiłam go zdobyć, chociaż kręcił się już wokół mnie pewien całkiem sensowny chłopak, bardzo zaradny i poukładany. Przy nim zapewne wiodłabym ciekawe i dostatnie życie, ale zamknięty w sobie Krystian był dla mnie ważniejszy. To ja zaprosiłam go na pierwszą randkę i pierwsza go pocałowałam, to ja wyrecytowałam tekst jego oświadczyn, gdy jemu ze wzruszenia głos uwiązł w gardle.

Sama zaplanowałam także ślub i wspólne życie. Wiedziałam, że Krystian również go pragnął, lecz paraliżował go strach przed przyszłością i jej wyzwaniami. I chociaż szalenie mnie pociągał, nie rozumiałam jego dystansu, lęku przed związkiem, bliskością. Nie wyjaśnił mi tego. Jego bliscy także milczeli jak zaklęci. Krystiana wychowywali dziadkowie.

O jego rodzicach mówili niewiele. Jeśli już się to zdarzało, zawsze kończyło się tak samo – otwartym albumem ze zdjęciami radosnej trójki i łzami babci Krystiana. By jej nie męczyć i nie narażać na niepotrzebny ból, przestałam pytać. Uznałam, że oboje zginęli w jakimś wypadku. Nikt temu nie zaprzeczył, więc przyjęłam moją interpretację za prawdę.

– Muszę ci coś powiedzieć, coś co może zmienić twoje nastawienie do mnie

Dopiero w dniu, kiedy zapytałam Krystiana, czy nie powinniśmy pomyśleć o ślubie, dowiedziałam się całej prawdy. – Muszę ci coś powiedzieć – zaczął mój ukochany i zbladł jeszcze bardziej niż zazwyczaj. – Coś, co może całkowicie zmienić twoje nastawienie do mnie. Po tych słowach podszedł do okna, spojrzał gdzieś w dal i dopiero wtedy zaczął opowiadać o swoim życiu.

Miał wspaniałych, zakochanych w sobie rodziców, ale ich szczęście przerwała tragedia. Mama Krystiana zginęła w wypadku samochodowym, kiedy miał trzy latka. Jakiś kierowca TIR-a zagapił się i najechał na jej samochód, miażdżąc go niemal doszczętnie. Zmarła na miejscu. Krystianowi zostali dziadkowie i zdruzgotany ojciec. Przez dwa lata nieudolnie próbował zajmować się synem, lecz mimo upływu czasu nie umiał poradzić sobie ze stratą żony.

Jego synek rósł, a on tymczasem coraz bardziej zamykał się w sobie. Odsuwał się od Krystiana, uciekał w swój własny świat. W końcu w ogóle przestał wstawać z łóżka. W tamtych czasach nie mówiło się o depresji. Dziadkowie twierdzili, że ojciec jest chory. A jednak wszyscy wokół doskonale wiedzieli, że po prostu nie chce już żyć. Przestał wychodzić z domu, dbać o syna i siebie.

Pewnie wreszcie ktoś z rodziny ubezwłasnowolniłby go, odbierając mu Krystiana, ale on był szybszy. W noc po pięciu latach od śmierci żony zszedł do garażu, zatkał rurę wydechową auta, wsiadł do niego, zamknął drzwi, włączył silnik i udusił się spalinami. Martwego ojca znalazł o świcie właśnie Krystian. Z szoku i przerażenia przestał mówić. Przez rok dziadkowie z ogromnym poświęceniem jeździli z nim do różnych specjalistów. Udało się.

Po pewnym czasie Krystian wrócił do swoich bliskich i poprzedniego życia. I był niemal taki sam jak przedtem. Tyle że bardziej zamknięty.

– Teraz już rozumiesz, czemu tak bardzo boję się zbliżyć do ludzi – powiedział na zakończenie swojej opowieści. – Nie chcę ich stracić. Nie chcę stracić ciebie, a ślub może wszystko zepsuć.

– Nic podobnego! Twoja historia jest straszna i smutna, ale spójrz na swoich dziadków. Oni są razem szczęśliwi. Ślub nie zakończy naszego życia, tylko je rozpocznie – przekonywałam go żarliwie. Chyba byłam skuteczna, bo po kilku miesiącach ukochany uległ moim namowom i stanęliśmy na ślubny kobiercu.

Krystian rozpłakał się jak dziecko. I tak wyglądała nasza noc poślubna

Jego bliscy szaleli ze szczęścia, chociaż on pół wesela przechorował w toalecie. Tłumaczył wszystkim, że się zatruł. Wiedziałam, że to nieprawda. Niczego nie tknął podczas całego przyjęcia, więc nic nie mogło mu zaszkodzić.

– Jeszcze nauczysz się pić, chłopie – poklepywali go plecach rozbawieni wujkowie. A ja widziałam w oczach mojego męża rosnący strach. Gdy zostaliśmy sami, przytuliłam go do siebie mocno, a wtedy rozpłakał się jak dziecko. I tak wyglądała nasza noc poślubna. Krystian zmęczony szlochem zasnął w moich objęciach gdzieś na kanapie. Nie przejmowałam się tym. Byłam pewna, że moja miłość go wyleczy.

I przez jakiś czas rzeczywiście byliśmy szczęśliwi. Nawet teraz, kiedy czasem mąż wyrwie się z odrętwienia – wspomina te krótkie lata wspólnego szczęścia, a ja cieszę się, że mogłam mu dać choć tyle. Szybko jednak wpadliśmy i zostaliśmy rodzicami Łukaszka. Nasz synek był dzielnym, dużym i szczęśliwym dzieckiem, które spało jak na zawołanie i śmiało się zaraz po przebudzeniu. Lepszego dzidziusia nie mogliśmy sobie wymarzyć.

Zapomniałam, że zamiast jednego dziecka, mam w domu dwoje

Zajęta małym nie zauważyłam pierwszych oznak wycofania ze strony męża. Owszem, Krystian bawił się z Łukaszem i pomagał przy nim, cieszył się bardzo na jego widok i wyglądało na to, że gorąco kocha syna. Coraz częściej jednak uciekał do swojego świata i zamykał się w nim jak w warowni. Kupił samochód i coraz więcej czasu spędzał w garażu. Dziś widzę jak na dłoni, ku czemu zmierzały jego zachowania.

Ale wtedy najważniejszy był dla mnie Łukasz. Zapomniałam, że zamiast jednego dziecka mam w domu dwoje. Potem urodziła się Agnieszka. Krystian starał się dobrze odgrywać rolę ojca. Do czasu. Pewnej nocy znowu, jak dawniej, zaczął płakać w moich ramionach.

– Tak się boję.... Co będzie, jeśli przekazałem dzieciom złe geny? – powtarzał.

– Mówiłam ci, że nie masz czego się bać. Złe geny nie istnieją! – przekonywałam chyba bardziej samą siebie niż jego. – Czy nie cieszą cię nasze maluchy? Każdy dzień spędzony z nimi? Każdy poranek? Byłam młodą matką, buzowały we mnie hormony i zlekceważyłam jego wahania, choć znałam przyczynę.

Uważałam, że wszystko, co najgorsze, mamy już za sobą. Ślub, który okazał się nie końcem, a początkiem naszego szczęścia, dzieci – zdrowe, fajne, radosne, i my – szczęśliwi, zakochani. Nawet jeśli ja chwilowo przeniosłam się spać do dzieci. Trzy dni później z codziennej porannej krzątaniny wyrwał mnie dzwonek telefonu.

 – Nie ma powodu, żeby nie chciał żyć! 

– Pani mąż jest w szpitalu, proszę przyjechać – powiedziała kobieta. Rzuciłam wszystko i pobiegłam do niego. Jak się okazało, późną nocą wyszedł, zamknął się w garażu i odpalił auto. Tak jak kiedyś jego ojciec. Miał jednak szczęście. Sąsiad, przechodząc obok, usłyszał pracę silnika. Zapukał w drzwi, potem zaczął w nie walić, aż wreszcie wezwał strażaków. Uratowali go w ostatniej chwili.

– Czy pani mąż ma jakieś kłopoty? Problemy w pracy? Kłócicie się? Rozwodzicie? – policjant w szpitalu zarzucił mnie pytaniami, a ja na żadne z nich nie mogłam przecież odpowiedzieć „tak”.

– Nie ma powodu, żeby nie chciał żyć! – krzyknęłam w końcu, chcąc przerwać jego potok słów. – Nie ma, rozumie pan?! – wrzeszczałam coraz głośniej. Podano mi leki uspokajające. Wylądowałam w sali obok mojego męża, ale po kilku godzinach mogłam już rozmawiać normalnie.

Funkcjonariusz przyjął moje wyjaśnienia z niedowierzaniem. Potem przepytał jeszcze całą naszą rodzinę i sąsiadów, nim zamknął sprawę. A ja zostałam sama. Z załamanym, bezradnym mężem i pękniętym małżeństwem. Teraz wreszcie oprzytomniałam, wyrwana brutalnie z mojego błogiego snu o kochającej rodzinie.

Błagał mnie, żebym odeszła, zostawiła go w spokoju i spróbowała ułożyć sobie życie

Zrozumiałam, że Krystian naprawdę ma duży problem. Mimo wszystko nie umiałam z męża zrezygnować. Wiele razy błagał mnie, żebym odeszła, zostawiła go w spokoju i spróbowała ułożyć sobie życie. A jednak trwałam przy nim. I trwam do dziś. Znalazłam specjalistów, wysłałam go na terapię, jedną, drugą, potem do psychiatry, a kiedy po okresie względnego spokoju znowu targnął się na swoje życie – ubezwłasnowolniłam.

Zrobiłam to z ciężkim sercem i poczuciem klęski, ale też ze świadomością, że nie mam wyjścia. Od tamtej pory żyjemy między szpitalem psychiatrycznym, w którym Krystian przebywa przez kilka miesięcy w roku, a domem. Byśmy mogli być ze sobą, rzuciłam poprzednią pracę, sprzedałam dom i przeniosłam się do miejscowości, w której znajduje się szpital.

Naprzeciwko kupiłam dwupokojowe mieszkanko i zamieszkałam w nim razem z naszymi dziećmi. Początkowo buntowały się. Nie chciały zmieniać szkół, zostawiać przyjaciół dla ojca, który i tak zawsze był nieobecny. Jednak wreszcie, po długich rozmowach przekonałam je, że tylko jako rodzina jesteśmy silni. I musimy trzymać się razem.

Przysięgałam mu przed Bogiem, że go nie opuszczę aż do śmierci

– Nie wolno zostawiać własnego ojca w potrzebie – powtarzałam im w kółko. Zrobiłam to dla mojego Krystiana, choć teraz, na psychotropach, był tylko cieniem dawnego siebie. Jednak wciąż był moim mężem. Przysięgałam mu przed Bogiem, że go nie opuszczę aż do śmierci. Dzieci cieszą się tymi krótkimi chwilami, kiedy jesteśmy w domu wszyscy razem. Próbują zrozumieć tatę żyjącego w świecie lęków i choroby. A ja? Wciąż drżę, patrząc na Łukasza. Oby nigdy nie zrobił czegoś podobnego jak ojciec...

– Nie ma żadnego złego genu – powtarzam moim dzieciom. – Słaba psychika sprawiła, że wasz tata nie poradził sobie z trudną sytuacją. Ale on was kocha. Niejeden raz widziałam miłość w jego oczach. Ludzie mówią mi: „Ułóż sobie życie. Nie ganiaj tak. Nie pędź z pracy do domu, a potem do szpitala. Wykup wczasy, wyjedź z dziećmi na dwa tygodnie albo wyślij ich do dziadków, a sama sobie zafunduj coś fajnego. Umaluj się, ubierz seksownie, idź na randkę choćby z tym księgowym, który tak ci się przygląda”.

Powtarzają mi, żebym cieszyła się życiem, jakby nie rozumieli, że ja się nim cieszę, jak umiem. Czy na Teneryfie lub Krecie, w bikini, z drinkiem w ręku, ale bez Krystiana, byłabym szczęśliwsza?

Nie. To niemożliwe. Ja bez niego nie istnieję. Bez jego oczu, dłoni, włosów, spojrzenia. Wiedziałam to od pierwszej chwili, kiedy go spotkałam. I wcale się nie poświęcam. Ja po prostu go kocham. Takim, jaki jest. Chorym, zdrowym, zalęknionym, wycofanym, uśmiechniętym, rozgadanym. I nie potrafię inaczej. Marzę tylko o jednym – żeby mój mąż miał coraz mniej tych dni w szpitalu, a coraz więcej z nami. Po drugiej stronie ulicy. 

Czytaj także:
„Zbyszek ciągle traktował mnie jak nagrodę pocieszenia. Tęsknił za zmarłą żoną, a ja w duchu cierpiałam”
„Mąż próbował rozbić małżeństwo naszej córki, bo nie zaakceptował zięcia. Pogodziła ich dopiero życiowa tragedia..."
„Pierwsza żona była wyniosła jak Królowa Śniegu. Na drugi ślub zdecydował się po 2 miesiącach znajomości”

Redakcja poleca

REKLAMA