„Wyjawił mi sekret wart miliony. Jeśli go zdradzę, mogę stracić życie”

zamyślony mężczyzna fot. Adobe Stock, peoplesimages.com
„– Wate się skrzywił. Widać było, że nie pasuje mu takie określenie celu naszej wędrówki. Zadumał się na chwilę. Następnie westchnął, jakby podjął jakąś ważną decyzję, po czym kontynuował wyjaśnienia. Podwinął rękaw i pokazał mi tatuaż na przedramieniu. Pracując, nigdy nie rezygnował z długiego rękawa. Czyżby ukrywał ten znak?”
/ 11.06.2023 14:30
zamyślony mężczyzna fot. Adobe Stock, peoplesimages.com

Łigaji azee! (język Navajo) – syknąłem ostrzegawczo, gdy tylko zauważyłem ruch od strony wyjścia z kantorku szefa. Wate natychmiast zerwał się i zabrał za pucowanie zlewu na zapleczu baru.

Pan Horten zbliżył się do lady i obrzucił nas podejrzliwym spojrzeniem, następnie zwrócił się do mnie:

– Dziś twój ostatni dzień. Szkoda. Może byś jednak został tu na stałe? Dam ci zaproszenie, potrzebne papiery, z tym dostaniesz zieloną kartę bez problemu. U mnie zostaniesz menedżerem, za kilka lat przejmiesz bar i będziesz ustawiony do końca życia.

Co ty na to? – ponowił propozycję

– Dziękuję bardzo, panie Horten. Doceniam to, ale chciałbym skończyć studia w Polsce. A pan na pewno szybko znajdzie kogoś na moje miejsce – odpowiedziałem, wskazując ruchem głowy Wate, który udawał na zapleczu, że polerowanie starego zlewu na wysoki połysk to sens jego życia.

– Tak, leniwego Meksyka albo Navajo, a jak będę miał szczęście, to milczącego Chińczyka, który wyznaje jakiegoś Konfucjusza – warknął pan Horten. Szef, jak na prawdziwego konfederatę z Południa przystało, był praktykującym protestantem, nieufnym wobec wszystkich, a szczególnie wobec nieodległych sąsiadów zza meksykańskiej granicy oraz dawnych mieszkańców tych ziem. Dla podkreślenia swoich słów spojrzał przeciągle na Wate, tak jakby chciał mu powiedzieć, że nawet najczystszy zlew nie zdoła go przekonać do zmiany zapatrywań. Po chwili poszedł sobie.

– Pieprzony Bilagaana (Amerykanin – język Navajo) – warknął pod nosem Wate.

Było jasne, że on nie ma co liczyć na taką przychylność pracodawcy jak ja. Różnice między nimi były nie do zasypania.

– Dogadacie się – próbowałem go pocieszyć, ale Wate prychnął pogardliwie.
Może pracować u białego Bilagaana, może czyścić mu te zlewy i sprzedawać hot dogi, ale dogadywać się nie zamierza.

– Jutro wyjeżdżam jak ty – odparł. – Nie zostanę sam z tą świnią Hawkerem.

– Mówiłeś Hortenowi? – spytałem, choć domyślałem się odpowiedzi.

Próbowałem sobie wyobrazić minę pana Hortena, który nazajutrz o szóstej rano zostanie zmuszony do zakasania rękawów za barem, jak za młodych lat, bo w jeden dzień straci dwóch pracowników, a trzeci będzie leżał pijany w domu. Chodziło mi o Hawkera, który miał zwyczaj upijać się co noc, trzeźwieć do popołudnia, aby dopiero wieczorem objąć swoje stanowisko za kontuarem. I to tylko po to, żeby zakończyć dniówkę kilkoma głębszymi.

Popracowałem, zarobiłem, teraz pozwiedzam

Tak się dopełniała pierwsza część mojego pobytu. Kończyłem pracę, odrzucając kuszącą propozycję objęcia posady menedżera baru z szybkimi daniami przy trasie stanowej w jednym z miasteczek w Colorado, by rozpocząć planowaną część turystyczną. Żal mi było rozstawać się z Wate, Indianinem pracującym ze mną w tej dziurze. Polubiłem go w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, powiedziałbym nawet, że znalazłem w nim przyjaciela. Choć tak naprawdę trudno określić to, co nas łączyło.

Zaczęło się od tego, że Horten do spółki z Hawkerem prześladowali Wate. Przy tej okazji nauczyłem się od nich wielu wymyślnych i ordynarnych wyzwisk po angielsku.
Kiedy zacząłem pracę, czułem, że Wate ma mnie za jednego z tych wyniosłych białych. Jednak pewnego dnia usprawiedliwiłem jego nieobecność przed Hortenem. Nie planowałem tego, po prostu zadziałała solidarność wobec towarzysza, która nikogo wśród studentów na uczelni nie dziwiła, ale na stanowisku pracy w Stanach Zjednoczonych była rzadkością.

– Gdzie ten leń Wate? Już ja z nim pogadam – wrzeszczał wtedy Horten.
Było wpół do siódmej, czyli pół godziny po rozpoczęciu pracy.

Eee… wysłałem go po colę. Zabrakło, a dostawa przyjdzie dopiero po południu – wymyśliłem naprędce.

Po chwili wpadł Wate i zanim się rozpętała awantura, wcisnąłem mu zgrzewkę napoju do rąk i krzyknąłem:

– Długo cię nie było. Kolejka w sklepie?

– O tak, kolejka jak wąż – potwierdził zdziwiony Wate.

Tak się rozpoczęła nasza zażyłość.

Mój przyjaciel cały czas był bardzo tajemniczy

Potem była sprawa pieniędzy. Hawker często potrzebował dodatkowej gotówki i oszukiwał Hortena, jak się dało: lał za mało piwa do szklanek, nie wydawał reszty podchmielonym klientom, ale zdarzyło się raz, że bezczelnie podebrał dwie stówki z utargu. Wate podpisał przejęcie kasy bez sprawdzenia, a potem rozpętało się piekło. W ostatniej chwili wsunąłem własne pieniądze pod kasetkę, by je za chwilę „niespodziewanie” odkryć.

Dwieście dolarów się znalazło.

Wieczorem przycisnęliśmy Hawkera, który w przypływie pijackiej skruchy zwrócił nam ocalałą po libacji stówę. Od tego momentu byliśmy z Wate kumplami. Uczyłem się nieco narzecza Navajo, o którym usłyszał cały świat po drugiej wojnie światowej, kiedy armia USA zatrudniła szyfrantów używających tego języka dla potrzeb przesyłania tajnych informacji. Opowiadałem Wate również sporo o Polsce. No ale w końcu nadszedł dzień rozstania.

– Dokąd teraz pojedziesz? – spytał.

– Los Angeles, San Francisco, Las Vegas, Wielki Kanion, potem Nowy Jork – wyrecytowałem żelazne punkty wycieczki po USA.

– Zapomniałeś o Niagarze – mruknął Wate. – A może chciałbyś zobaczyć coś naprawdę tutejszego?

Oczywiście, że chciałem

Wate kazał mi być na przystanku przed piątą rano. Następnego ranka wsiedliśmy do autobusu, i nie czekając na furię pana Hortena, o szóstej rano wyjechaliśmy z miasteczka. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy ani po co. Wate nie śpieszył się z wyjaśnieniami. Dojechaliśmy po dwóch godzinach do miejscowości będącej punktem wypadowym dla turystów zwiedzających Wielki Kanion Kolorado. Ominęliśmy siedziby biur kuszących propozycjami autokarowych wycieczek do najpiękniejszych miejsc widokowych, wyszliśmy za centrum. Następnie zaczęliśmy łapać autostop przy jednej z dróg wylotowych. W końcu jakaś ciężarówka się zatrzymała i pojechaliśmy przez spaloną słońcem okolicę wzdłuż tego jednego z cudów świata. Po ponad godzinie jazdy dotarliśmy do mieściny składającej się z kilkudziesięciu niskich, drewnianych domów. Wysiedliśmy. Ciężarówka pognała dalej, a my minęliśmy wszystkie zabudowania i podążyliśmy w pustkowie. Po prawie dwóch godzinach marszu Wate oznajmił:

– Nocleg.

Po całym dniu tułaczki bez słowa wyjaśnienia byłem nieco zdenerwowany i bardzo zmęczony. Po głowie kołatały mi się przeróżne wizje tego, co się zaraz wydarzy – od wielkiej fiesty w indiańskiej wiosce po obraz mordu rytualnego na białej twarzy, czyli na mnie. Wate musiał wyczuć moją niepewność.

– Słuchaj, jutro wstaniemy o świcie i pójdziemy do siedziby moich przodków.

Zwyczaj mówi, że w ważnych momentach życia trzeba oddać im pokłon, a oni napełnią ci myśli mądrością. Poproszę również o przychylność dla ciebie – wyjaśnił.

– To taki wasz cmentarz? – dopytywałem.

– Można go tak nazwać, chociaż… ciężko to wyjaśnić – Wate się skrzywił.
Widać było, że nie pasuje mu określenie celu naszej wędrówki cmentarzem.
Zadumał się na chwilę. Następnie westchnął, jakby podjął jakąś ważną decyzję, po czym kontynuował wyjaśnienia.

– Ja jestem Anasazi. Starożytny – to mówiąc, podwinął rękaw i pokazał mi tatuaż na przedramieniu.

Pracując u Hortena, nigdy nie rezygnował z długiego rękawa. Czyżby ukrywał ten znak? Rysunek przedstawiał profil – ni to człowieka, ni to ptaka.

– Nie wszyscy Navajo są Anasazi, tylko nieliczni. I my, wybrani, musimy o tym pamiętać. Jutro zobaczysz, o czym mówię. A teraz dobranoc.

Po chwili przyszykowaliśmy posłania.

Zapadła noc.

Gdzie byłem i co widziałem? To głupie, ale… nie bardzo wiem

Słoneczny róż na wschodzie rozpływał się jeszcze w nocnej szarości otaczającego nas pustkowia, a my byliśmy już na nogach.

– Tłisz anini (grzechotnik – język Navajo) się tu kręcił koło ciebie, ale go pogoniłem – poinformował mnie Wate i wskazał na niknący za zaroślami ogon węża.

Zmartwiałem ze strachu na myśl, że to coś pełzało obok, a może nawet po mnie. Wate roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.

– Spokojnie. Gryzą tylko, jak się boją. A ty raczej niegroźnie śpisz – pocieszył mnie indiańskim dowcipem.

Powędrowaliśmy. W pewnym momencie wychynęliśmy zza skały i naszym oczom ukazał się zapierający dech w piersiach widok Wielkiego Kanionu. Stanęliśmy na jego skraju. Setki metrów poniżej płynęła rzeka.

– Taka atrakcja, a nie ma żadnych turystów? – zdziwiłem się.

– Tu nikt nie przychodzi. Żeby Bilagaana przyjechał do atrakcji, musi być dobra droga dla samochodu, bar z jedzeniem, plac zabaw dla dzieci, no a teraz również szklany balkon i połączenie wi-fi. Wtedy walą tłumy, wszyscy wpadają na chwilę, robią selfie, opublikują w sieci i jadą dalej. A tu tylko przyroda, czyli nuda. Poza tym jest park narodowy, nie wszędzie wolno chodzić – wyjaśnił Wate.

Schodziliśmy wśród skał. Z góry zejście wyglądało na dostępne jedynie dla kozic, ale Wate prowadził mnie pewnie wśród kamiennych występów. Musiał bywać tu wielokrotnie, bo wybierał drogę bez wahania. W końcu dotarliśmy do półki skalnej. Byliśmy jak zawieszeni pomiędzy krawędzią kanionu a płynącą jego dnem rzeką Kolorado.

W pewnym momencie Wate skręcił za załom skalny i… zniknął mi z oczu. Stanąłem zdezorientowany. Po sekundzie Wate wychynął na zewnątrz ze szczeliny skalnej i machnął na mnie ręką.

Tutaj, za mną! – krzyknął.

Podszedłem do niego, a następnie wcisnąłem się w rozpadlinę skalną, w której on zniknął. Za wąskim przejściem rozpoczynał się korytarz o szerokości, bo ja wiem, dla dwojga ludzi. Otwór wejściowy oświetlał kilka metrów, dalsza część korytarza tonęła w ciemnościach. Wate wyciągnął dużą latarkę, drugą wcisnął mi do ręki.

– Niczego nie dotykaj, nie bierz ani nic nie mów – szepnął.

Ruszyliśmy. Po kilkunastu metrach wędrówki światło latarek oświetliło większą przestrzeń. Można było dostrzec wysoką ścianę, w której wykuto mnóstwo wnęk. W każdej z nich stał kamienny posąg. Przestrzeń pomiędzy wnękami była wypełniona malowidłami. Postacie wyglądały podobnie do tatuażu Wate. Po chwili światła reflektorów wyłuskały usytuowane niżej otwory w ścianie. Podszedłem bliżej – do szeregu krypt, w środku których szarzało to, co zostało po dumnych wojownikach sprzed wieków. Wate stanął przed nimi, następnie zastygł w skupieniu. Chciałem go poprosić o wyjaśnienia, jednak pamiętałem, że ostrzegł mnie wyraźnie, żebym nic nie mówił, więc jedynie patrzyłem.

Po około godzinie wyszliśmy na zewnątrz. Przez chwilę przyzwyczajaliśmy się do światła i gorąca południowego słońca.

– Wate, gdzie ty mnie zabrałeś?

– To nasi przodkowie – wyjaśniał. – Spoczywają tu od wieków, a my mamy obowiązek o nich pamiętać i czcić ich pamięć. Navajo przez wieki chowali swoich zmarłych, ot tak, w ziemi, i po tamtych grobach pamięć już zaginęła. Jednak my, Anasazi, pamiętamy dalsze czasy, kiedy te ziemie były domem dla naszych przodków. I mamy obowiązek przechowywać tę pamięć.

Niewiele mi to wyjaśniło.

Wate spojrzał na mnie przenikliwie.

Dla mnie jesteś bratem, a to tajemnica, której nie przekazujemy nikomu obcemu.

Ty również tego nie rozgadaj. Kto zdradzi, ten umiera. Zrozumiałeś?

Wróciliśmy do miasteczka. A następnie autostopem do drogi głównej. Tam pożegnałem się z Wate i każdy z nas rozpoczął swoją dalszą wędrówkę.

W kolejne dwa tygodnie zwiedzałem miasta na wschodzie i na zachodzie USA, obejrzałem miejsca obowiązkowe dla turysty. Jednak wspomnienie krypt w Kolorado wywarło na mnie największe wrażenie. Nie umiałem rozwikłać przekazanej tajemnicy. Byłem w miejscu dostępnym dla nielicznych i właściwie nie wiedziałem, co widziałem.

Po powrocie do Polski zacząłem czytać na temat Wielkiego Kanionu i Anasazi. Podobno znaleziono na tamtych terenach ślady kultury, która z niewiadomych przyczyn zniknęła około XIII wieku. Wiele przemawiało za tym, że był to lud o wysokich umiejętnościach budowlanych. Świadczą o tym rozpowszechnione do dziś, charakterystyczne puebla, czyli domy przyczepione do ścian skalnych. Jednak informacji o wielkiej, starożytnej nekropolii w ścianach Wielkiego Kanionu nie znalazłem nigdzie.

Czyżbym był jednym z nielicznych białych dopuszczonych do tajemnicy? Siedząc na kanapie w swoim pokoju, zastanawiam się często, gdzie właściwie byłem z Wate, i jakie były losy jego ludu przez wieki. Dlaczego to taka tajemnica? Nikomu o tym wprost nie powiem, ponieważ obiecałem to swojemu przyjacielowi, a poza tym gadułom grożą śmiertelne konsekwencje. Jednak miło jest czasem powrócić myślami do gorącego Kolorado i poczuć się jak wielki odkrywca nieznanych cywilizacji.

Czytaj także:
„Ja chciałam awansów i kariery, a on spokojnego życia na wsi. Musieliśmy się rozstać, choć nie było to łatwe”
„Wychowałam się w imprezowni. Rodzice kupili na wsi dom, do którego nieustannie zjeżdżali znajomi na imprezy i darmowe spanie”
„By robić światową karierę, uciekłam z zapyziałej polskiej wioski. Z deszczu pod rynnę - trafiłam na francuską wieś”

Redakcja poleca

REKLAMA