O co mu chodzi? Czego on ode mnie chce? Zadawałem sobie te pytania w zasadzie od samego początku naszej znajomości. Spotykaliśmy się z Arturem na żużlu, chodziliśmy na piwo, w pracy przesiadywaliśmy na przerwach śniadaniowych, a ja czułem, że coś tu jest nie tak… Że on ma do mnie jakiś szczególny sentyment. Że oczekuje ode mnie czegoś, co będzie wykraczać poza zwykłą znajomość. No i w końcu okazało się, że miałem rację. Że ten pogodny, sympatyczny i starszy ode mnie o ponad trzydzieści lat facet darzy mnie wyjątkowym uczuciem. Jakie emocje w nim wzbudziłem? No to może od początku…
Dogadywaliśmy się znakomicie
Poznaliśmy się w pracy. W firmie produkującej elektronikę, gdzie on pracował już od wielu lat jako szef zmiany, a ja zatrudniłem się jako świeżak. Przez kilka miesięcy nasze relacje były czysto zawodowe, ale gdy któregoś dnia źle polutowałem kable, przyszedł do mnie, żeby wytłumaczyć, co to jest zimny lut i dlaczego nie płynie przez niego prąd. Trudno powiedzieć, jak to się stało, że w pół godziny tak bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Najprawdopodobniej połączyło nas podobne poczucie humoru i zbliżone spojrzenie na świat.
– No, teraz to będę wirtuozem lutownicy, panie majster – przerwałem mu w połowie wykładu.
– Śmiem wątpić…
– Co też pan mówi? Po takich korepetycjach? – uśmiechnąłem się zaczepnie.
– A czy po dwóch lekcjach wiedzy o życiu w rodzinie powiedziałbyś, że jesteś mistrzem alkowy? – odgryzł się z ironią.
– No nie.
– Właśnie. To patrz, jak ja to robię…
– Patrzę! Jak kibic na meczu żużlowym.
– Lubisz żużel? – zdziwił się.
– Jasne. A co? Majster też?
No i okazało się, że oprócz podejścia do świata dzielimy też pasję. Już na pierwszej przerwie śniadaniowej omówiliśmy szanse naszej drużyny w tegorocznym sezonie i jej zawstydzające porażki w poprzednim. Po dwóch tygodniach umówiliśmy się razem na pierwszy mecz. Zdarliśmy gardła, zjedliśmy po kiełbasie, a po wyjściu ze stadionu poszliśmy na piwo. Było to dla mnie spore zaskoczenie, bo jeszcze nigdy nie miałem kolegi w jego wieku.
Starałem się jednak nie myśleć o dzielącej nas różnicy wieku, bo bawiliśmy się naprawdę doskonale. Nawijaliśmy o robocie, samochodach, sporcie i żonach. Narzekaliśmy, że nie dają nam spokoju ze sprzątaniem i wiecznie wymyślają kolejne remonty. Gorzej szła rozmowa o dzieciach, bo Artur nie był specjalnie rozmowny w tym temacie. Chętnie słuchał o moim półtorarocznym synu, ale od niego dowiedziałem się tylko, że potomstwa nie ma i nie będzie już miał. Ale poza tym gadało nam się wyśmienicie. No i mogłem liczyć na jego wsparcie w robocie, co przez pierwsze miesiące bardzo ułatwiało mi życie.
– No, zobacz. Chyba już nie jest źle… – pokazywałem mu kolejne, udane już luty.
– Bardzo dobrze. Ty masz do tej roboty dryg! Jeszcze kilka lat i zostaniesz kierownikiem zmiany.
– Poważnie?
– No, tak! Naprawdę dajesz radę – klepał mnie po plecach familiarnie.
Jego syn zmarł na raka, kiedy miał 19 lat
No właśnie, ta jego wylewność… Jedyny zgrzyt. Jedyne, co niepokoiło mnie w naszych relacjach. Już nie sam fakt, że jest ode mnie starszy, ale to, że tak się ze mną spoufala. No bo czy to normalne, że po zwycięskim wyścigu żużlowym jeden chłop wpada drugiemu w ramiona? Czy właściwe, że obejmuje go bez powodu? Czy nie dziwne, że rzuca ukradkiem tęskne spojrzenia? Tak właśnie robił mój nowy znajomy. A ja… No cóż. Znosiłem to cierpliwie, bo sam nie wiedziałem, jak zinterpretować jego zachowanie.
Nie miałem pewności, czy naprawdę dzieje się między nami coś niewłaściwego. Może on taki po prostu jest – tłumaczyłem sobie. Chyba nie muszę wyjaśniać, jakiego rodzaju podejrzenia chodziły mi po głowie, ale odsuwałem je od siebie i pozwalałem toczyć się tej znajomości własnym torem. Uspokajał mnie fakt, że Artur ma żonę. Często o niej opowiadał, a z jego relacji wynikało, że są dobraną i zgodną parą. Dlatego też bardzo się ucieszyłem, gdy zaprosił mnie z rodziną do domu na obiad. Nie przypuszczałem, że tam też zrobi się między nami niezręcznie.
– A to jest Marcin. Poznaj, Haniu… – Artur przedstawił mnie żonie i znów zrobił taką dziwną, rozmarzoną minę.
– Dzień dobry. Mąż dużo mi o tobie opowiadał.
– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy.
– Oj, tak. Jest tobą zachwycony – Hanna spojrzała na mnie równie rzewnie jak jej małżonek.
– Dziękuję… To miłe, ale nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem…
– Właśnie, też chciałabym wiedzieć, skąd u was taki zachwyt nad Marcinem – wtrąciła równie zaskoczona żona. – Bo w domu aniołem raczej nie jest – dodała z ironią i wszyscy się roześmiali.
Siedliśmy do stołu i przez dłuższy czas rozmowa toczyła się zwyczajnym torem. Pogaduchy o życiu, rodzinie i pracy, a na sam koniec kawka oraz pokaz rodzinnych zdjęć.
– A to kto? – zapytała Anka, gdy zobaczyła fotografię, na której żona Artura trzymała na rękach małe dziecko.
– To nasz syn – odparła gospodyni smutno i zaczęła przerzucać kolejne karty albumu.
– I tu, i tu, i tu… – pokazywała stare zdjęcia.
Siedzieliśmy w milczeniu, a ona przewracała strony i opowiadała historię ich jedynego dziecka, które w wieku dziewiętnastu lat zabrał rak. Była tak poruszona, że żadne z nas nie odezwało się ani słowem. Pozwoliliśmy jej dokończyć, oglądając jednocześnie fotograficzną dokumentację z dorastania Janka, bo tak miał ten chłopak na imię.
Uznałem, że to dziwne i zacząłem go unikać
– Marcin, jaki on jest podobny do ciebie… – westchnęła moja żona, dotykając zdjęcia z osiemnastki Janka.
– No, rzeczywiście – przyznałem.
– Nie tylko z wyglądu – wyjaśnił Artur. – Janek bardzo przypominał cię też z charakteru – westchnął i popatrzył na mnie tak samo, jak wiele razy wcześniej, gdy zastanawiałem się, o co mu tak naprawdę chodzi.
Teraz stało się to jasne. W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że mój nowy przyjaciel widzi we mnie zmarłego syna i dlatego tak próbuje się do mnie zbliżyć. Co wtedy poczułem? Z jednej strony ulgę, a z drugiej dezorientację, złość, niewyjaśniony niepokój. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać, wziąłem się w garść i dotrwałem do końca imprezy. Ale gdy tylko od nich wyszliśmy, zwierzyłem się Ance ze swoich wątpliwości.
– No, w sumie ci się nie dziwię. To rzeczywiście dość… – zawiesiła głos, szukając odpowiedniego słowa.
– Właśnie, jakie? Bo sam nie wiem, jak to określić.
– Dość przejmujące i nieco straszne, ale…
– Ale co?
– Oni nie mają złych intencji. Po prostu budzisz w nich sentyment.
– Wiem. Ale co ja mam teraz zrobić? Pozwolić, żeby on uznał mnie za syna?
– Cóż ja mam ci powiedzieć… Sam musisz zdecydować, co z tym wszystkim zrobić.
No i zdecydowałem. Odsunąłem od siebie Artura. Unikałem go w pracy, kilka razy odmówiłem zaproszenia na żużel, niechętnie odpowiadałem na przyjazne gesty. To inteligentny facet i szybko się domyślił, skąd moja niechęć. Nie naciskał, niczego nie próbował tłumaczyć, tylko zwyczajnie dał mi spokój. Nie zaczepiał mnie przez całe dwa tygodnie, w trakcie których to ja zrozumiałem, że brakuje mi jego towarzystwa. No i że nie powinienem był reagować aż tak ostro, bo w zasadzie nic wielkiego się nie stało.
Oboje z żoną traktują nas jak rodzinę
Przez kolejny tydzień zastanawiałem się, jak do niego zagadać – jak naprawić błąd i wrócić do starych relacji. Z pomocą przyszła mi żona. Zaproponowała, żebyśmy tym razem to my zaprosili ich na obiad. Tak też zrobiłem.
– Bardzo chętnie – odparł, gdy jednym tchem wyrzuciłem z siebie zaproszenie.
– Fajnie – powiedziałem. – Będziecie na czternastą? Dacie radę?
– Jasne.
– Adres znasz?
– Tak, tak…
– No, to cześć – szykowałem się do wyjścia, ale zatrzymał mnie jeszcze w pół kroku.
– A może żużel w sobotę? Co ty na to? Poszedłbyś? – zapytał, a ja przez chwilę się wahałem.
– No, jasne. Bardzo chętnie… – odparłem po krótkim namyśle.
– To fajnie. To się cieszę, bo już myślałem, że… No, wiesz… Głupio wyszło…
– Nie ma sprawy. Nic się przecież nie stało. To ja przesadziłem z reakcją. Musiałem sobie jakoś to wszystko poukładać.
– Rozumiem. I przepraszam – dorzucił z tak autentyczną skruchą, że zrobiło mi się naprawdę go żal.
– Daj spokój. Nie ma o czym gadać.
Pogodziliśmy się w tych kilku zdaniach i nasza przyjaźń trwa do dziś. Nigdy już nie poruszaliśmy tematu mojego podobieństwa do jego syna, ale świadomość, że jestem dla niego kimś więcej niż tylko znajomym, towarzyszy nam jakoś tak między wierszami. Oboje z żoną traktują nas jak rodzinę i regularnie u siebie goszczą. Tak oto połączył nas los. Ten sam, który z niewiadomych przyczyn odebrał im jedyne dziecko.
Czytaj także:
„Adoptowałam syna sąsiadów, bo oddali go domu dziecka. To pomogło mi pozbierać się po śmierci dziecka”
„Po stracie żony olśniło mnie, że moje życie poszło na zmarnowanie, a mogłem być kimś. Syn mi się nie udał, wnuk też nie”
„Po śmierci syna miałem w sobie wiele złości. Czarę goryczy przelał testament, z którego dowiedziałem się bolesnej prawdy”