„Kolega synka i jego dziadek traktują mnie jak bankomat. Zaciskam zęby i płacę za wszystko, bo nie umiem się postawić”

kobieta, która martwi się o pieniądze fot. Adobe Stock, nicoletaionescu
„Wakacje są raz w roku, dlatego specjalnie odkładałam pieniądze, by – w ramach jakiegoś rozsądku oczywiście – nie oglądać każdej złotówki trzy razy przed jej wydaniem. Ale przez roszczeniowego Julka i jego cwanego dziadka doszło do tego, że teraz to ja musiałam odmawiać sobie przyjemności, bo musiałam zapewniać atrakcje dwójce dzieci, zamiast jednemu”.
/ 23.12.2022 07:15
kobieta, która martwi się o pieniądze fot. Adobe Stock, nicoletaionescu

Kiedy zostałam samotną matką, mój były płacił alimenty, jak miał humor. Nie było mnie więc stać na wakacje w luksusowych kurortach ani na samodzielne zorganizowanie wyjazdu za granicę, nad jakieś ciepłe morze. Mogłam sobie pozwolić jedynie na tydzień w polskich górach, w miejscowości oddalonej od popularnych atrakcji, za to spokojniejszej i tańszej. Wyjeżdżaliśmy z Marcelkiem i przez tydzień chodziliśmy po szlakach, jedliśmy góralskie serki i podziwialiśmy potęgę gór. To był nasz sposób, by naładować baterie, odetchnąć, uwierzyć, że kolejne miesiące będą dla nas łaskawsze…

Kiedy Marcel zdał do pierwszej klasy, spotkaliśmy podczas wyjazdu jego kolegę z zerówki. Julek też przyjeżdżał tu na wakacje, z dziadkiem, który niedaleko się wychowywał i odwiedzał w lipcu rodzinne strony. Zabierał małego, żeby jego rodzice mogli w spokoju pracować, a w sierpniu, gdy mieli urlop, przejmowali synka. Ucieszyłam się, że Marcel będzie miał kolegę do zabaw wieczorami, gdy wracaliśmy ze szlaku.

Dziadek Julka od razu zaproponował, żebyśmy do nich dołączyli, pokażą nam piękne miejsca, zabiorą na pyszne jedzenie. To była świetna propozycja. Starszy pan mógłby być moim ojcem, Marcel, wzorem Julka, mówił do niego „dziadku”, co go bawiło. Pomyślałam, że może być naprawdę fajnie.

Cwaniak czekał, aż ja wyciągnę portfel

Cóż…  Nie było. Julka nie dało się upilnować. Nie słuchał ani dziadka, ani mnie, gdy zostawał ze mną choć na kilka minut, ani nawet Marcela, gdy ten mówił mu, że czegoś nie można robić. Odstawiał cyrki przy każdym posiłku, grymasząc na wszystko. Traciliśmy po dwie godziny, namawiając go, żeby czegoś chociaż spróbował. Nic nie pomagało, ani prośby, ani przekupstwa, ani groźby dziadka, że go zleje na goły tyłek. Młody tylko się śmiał.

Szczerze mówiąc, sama miałam ochotę potrząsnąć tym dzieciakiem, gdy widziałam znudzoną minę mojego syna, który już dawno zjadł i teraz czekał, aż gdzieś wyjdziemy, coś zrobimy. Zamiast cieszyć się słońcem i górami, my przesiadywaliśmy w jakichś stołówkach, bo dziadek Julka uwielbiał takie postkomunistyczne przybytki, i błagaliśmy siedmioletniego smarka, żeby się zlitował i zjadł cokolwiek.

W sumie nawet się nie dziwiłam, że dzieciak nie chce jeść. Rozumiałam kwestię oszczędności, sama nie szastałam pieniędzmi na lewo i prawo, ale na miłość boską, to były wakacje. Nie miałam ochoty na makaron z parówkami i sosem pomidorowym, który pomidorowy był tylko z nazwy, ani rosół, w którym kurczak chyba tylko zamoczył łapkę. Chciałam poczuć prawdziwy smak góralskich potraw, skoro miałam na to tylko kilka dni, ale nasi towarzysze mieli swoje plany oraz preferencje, w które nas na siłę wtłaczali. Właśnie wtedy powinnam się była zbuntować. Ale tego nie zrobiłam…

Za rok spędzimy wakacje inaczej, czyli po staremu – obiecywałam sobie. Żadnych Julków, od których wrzasku boli głowa, żadnych dziadków, którzy narzucają swoje zdanie, bo przecież oni się tu wychowali i wiedzą lepiej. Tylko ja, Marcel i piękna przyroda.

A jak to wyglądało w praktyce? Wiedzieliśmy, że Julek z dziadkiem znowu jadą w góry na cały miesiąc. Może to było głupie i dziecinne, ale zaczęliśmy się przed nimi kryć. Wychodziliśmy wczesnym rankiem na szlak, mając nadzieję, że na rozstajach wybiorą inny kierunek, inną trasę niż my. Niestety, dopadli nas już trzeciego dnia rano. I nastąpiła powtórka z rozrywki. Julek koniecznie chciał spędzać czas z Marcelem, choć ciągle zachowywał się wobec niego złośliwie. A to wrzucił mu czapkę do potoku, a to zepchnął go ze ścieżki w pokrzywy. Znowu też zaczęły się cyrki z jedzeniem, wrzaski, krzyki, piski… Cały repertuar znany nam z zeszłego roku, tyle że teraz dodatkowo robiłam za podręczny bankomat.

Julek koniecznie chciał iść na lody, a dziadek odmawiał, bo nie miał pieniędzy na fanaberie. Więc co? Nie mogłam kupić lodów tylko mojemu synkowi. Musiałam kupować dwie porcje… Chłopcy chcieli pojeździć gokartami. Marcel mógł, a Julek mógł popatrzeć, bo „nie mamy pieniędzy”. To samo było z pamiątkami, goframi, naklejkami na rękę… Więc w pewnym momencie Julek przestał prosić dziadka i po prostu od razu zwracał się do mnie.

– Ciociu, bo ja bym chciał… o, to! – pokazywał palcem i czekał, aż wyciągnę portfel.

Owszem, stać mnie było, by kupić raz czy dwa dodatkową gałkę lodów, ale gdy zaczęłam podwójnie fundować różne atrakcje, z przerażeniem zorientowałam się, jak szybko topnieje nasz wakacyjny budżet.

Co za ulga! Co za spokój!

Wakacje są raz w roku, dlatego specjalnie odkładałam pieniądze, by – w ramach jakiegoś rozsądku oczywiście – nie oglądać każdej złotówki trzy razy przed jej wydaniem. No ale przez roszczeniowego Julka i jego cwanego dziadka doszło do tego, że teraz to ja musiałam odmawiać sobie małych przyjemności, bo musiałam zapewniać atrakcje dwójce dzieci, zamiast jednemu.

– Julek, ja już dziś nie płacę za nic, wydałam cały dzisiejszy budżet. Poza tym idziemy z Marcelem do pokoju – mówiłam, gdy kolejny raz słyszałam prośbę o pieniądze na cymbergaja, samochodziki czy coś innego.

Żegnałam się, odchodziliśmy, a tak naprawdę, zamiast do naszego pensjonatu, wędrowaliśmy z młodym gdzieś, gdzie mogliśmy pobyć sami, tylko we dwoje i po swojemu. A w pokoju plułam sobie w brodę, że jestem tak mało asertywna, że nie umiem odmówić uczestniczenia w tym chaosie.

Kolejnego dnia udawałam, że zepsuł mi się telefon. Wyłączyłam go i pojechaliśmy z Marcelkiem nad jezioro Czorsztyńskie. Spędziliśmy czas tak beztrosko i radośnie, że wręcz nie mogliśmy uwierzyć. To tak się da? Bez ciągłego upominania Julka, by czegoś nie robił, nie ruszał, zostawił, nie szedł tam, został tu, oddał tamto… Co za ulga, co za spokój.

Chcieliśmy tak właśnie spędzać czas do końca naszego pobytu, czyli jeszcze dwa dni. No ale się nie udało. Kiedy tuż przed ósmą opuszczaliśmy pensjonat, Julek z dziadkiem już na nas czekali, na ławeczce po drugiej stronie chodnika.

– Pomyśleliśmy, że macie jakiś problem z telefonem i postanowiliśmy po prostu przyjść, żebyśmy nie musieli się szukać! – radośnie wykrzyknął dziadek.

– Wspaniale… – mruknęłam, uśmiechając się krzywo.

I znowu było koszmarnie. Nie dość, że rozbolała mnie głowa z powodu cudzego dzieciaka, rozkapryszonego i nieznośnego, to jeszcze musiałam wszystko mu fundować. Dziadek nawet przestał się tłumaczyć wnuczkowi z braku gotówki. Po prostu spoglądał na mnie i czekał na moją reakcję. Co zrobię? Zapłacę za obu, czy tym razem się zbuntuję i odmówię? Cholera jasna, gdybym umiała się zbuntować, jasno określić swoje granice – nie bojąc się, że wyjdę na niegrzeczną, że ktoś coś złego sobie o mnie pomyśli, że może potem Julek będzie w szkole dokuczał Marcelowi, bo ma „wredną matkę” – już dawno bym to zrobiła.

Zaciskałam więc zęby, wyciągałam portfel, obiecując sobie, że zainwestuję w jakiś kurs asertywności i za rok nie dam sobie w kaszę dmuchać. Będę umiała grzecznie, acz stanowczo odmówić, nie godząc się na to, co jest dla mnie niekomfortowe.

Jeśli coś się nie zmieni, wybuchnę

Rok minął, a ja nie zrobiłam kursu. Tymczasem mama Julka zaczepiła mnie pod szkołą, pytając o moje plany na wakacje.

– Bo wiesz, tata mówi, że świetnie wpływasz na Julka, że tak wspaniale bawi się z twoim Marcelem… Mają nadzieję, że w tym roku również spotkacie się w górach.

Nie mam pojęcia, co powinnam zrobić. Zmienić miejscówkę, która jest dla nas idealna, na którą mnie stać i gdzie czuję się dobrze? Wybrać kompletnie inny kierunek wakacyjnego wyjazdu, by oszczędzić sobie nieprzyjemności, choć wiem, że oboje z Marcelem będziemy tęsknić za „naszym miejscem”? Zmiana terminu nie wchodzi w grę. Kontakty z tatą Marcela ustalone są sądownie, a ten, jak go znam, nie zamieni się miesiącami, byśmy uniknęli lipca z Julkiem i jego dziadkiem.

Trzeci raz wakacji z tą koszmarną parką jednak nie zniosę. Nie dam rady pokornie zgadzać się na wszystko, by potem żałować, że wydałam pieniądze, straciłam czas i wróciłam bardziej zmęczona, niż wyjeżdżałam.

Mam jeszcze tylko kilka dni na podjęcie decyzji i poszukanie czegoś na szybko. Wiemy, że w „naszym” pensjonacie, jak nazywa go Marcel, czekają na nas ten sam pokój co zawsze, uśmiech gospodyni i racuszki z jabłkami codziennie rano. Nie chcę zmieniać czegoś, co dobrze działa, z powodu cudzego egoizmu i co tu kryć, bezczelności. Mam wrażenie, że albo przejdę przyspieszony kurs asertywności, albo po jednym dniu z Julkiem i jego dziaduniem wybuchnę niczym od dawna nieczynny wulkan. Wyrzucę z siebie wszystko w dzikiej eksplozji, zrobię przedstawienie na ulicy i świadkowie będą to wspominać przez lata. Może wcale nie powinnam się hamować…

Czytaj także:
„Córka traktuje mnie jak bankomat, a zięć jak śmiecia. Marzę, by się rozwiodła - wolę jej łzy, niż swoje”
„Myślałam, że Bogdan to mój najlepszy kumpel z dzieciństwa. A on patrzył na mnie jak... na chodzący bankomat”
„Witek traktuje mnie jak dojną krowę. Chce, bym spłacała jego kredyty, a ja nie mam nawet na leki”

Redakcja poleca

REKLAMA