Lubię sobie czasami pooglądać telewizję. Zwłaszcza gdy leci coś, co i mnie trochę dotyczy. Ot, taki na przykład program o rolnikach! Czasem się nawet zastanawiam, czy by się do niego nie zgłosić i samemu jakiejś towarzyszki nie poszukać. Ale zaraz sobie przypominam, że żaden już ze mnie rolnik, a szczęścia do kobiet nigdy nie miałem. I do tego tyle lat na karku…
Urodziłem się zaraz po wojnie, w bardzo biednej okolicy na Rzeszowszczyźnie. Byłem najstarszy z rodzeństwa, i według tradycji po śmierci rodziców cała gospodarka miała przejść na mnie. Chociaż może nie najlepiej się zapowiadałem, bo od zawsze przypominałem bardziej chucherko niż silnego chłopa. Uczyłem się słabo, choć to akurat nie było w tamtych czasach aż takie ważne. Zresztą, mam dobre usprawiedliwienie. Szkoła od domu była daleko, ze 3 kilometry na piechotę trzeba było iść, do innej wsi. W dodatku pod górkę! Więc los od samego początku mi nie sprzyjał… Nawet jedną klasę powtarzałem! A takich uczniów jak ja było więcej.
I tak z rocznym opóźnieniem ukończyłem szkołę podstawową i całą edukację. Zresztą, tylko pięć osób z naszej klasy poszło się uczyć dalej. Wszyscy inni pozostali w domu i pomagali rodzicom w prowadzeniu gospodarstw lub szli do jakiejś roboty. W tamtych czasach nie było nic dziwnego w tym, że nastolatek zasuwał na budowie czy w fabryce. Ale o pracę w naszej okolicy było akurat dość trudno, bo do najbliższego miasta mieliśmy około 30 kilometrów, a autobusy jeździły dwa razy na dobę… Byliśmy właściwie odcięci od świata.
Tylko gospodarstwo zapewniało zarobek
Mówi się, że dzisiaj młodym jest ciężko, ale wtedy, w latach 60., dla nas, młodych, też nie było perspektyw na życie – jedynie gospodarka naszych ojców dawała nadzieję na wyżywienie i jakiś zarobek. W naszej wiosce nie mieliśmy wtedy ani prądu, ani bieżącej wody, ani nawet drogi asfaltowej. To dlatego autobusy tak rzadko do nas dojeżdżały, a ludzi nie było stać na samochody. Niektórzy tylko, ci bogatsi, trzymali w szopach motory.
Ale co mogliśmy poradzić? W takich warunkach się urodziliśmy, i w takich musieliśmy jakoś funkcjonować i układać sobie życie. Co niektórzy odważniejsi chłopcy i dziewczęta próbowali wyjeżdżać na Śląsk, do kopalń albo do prac sezonowych na przykład w cukrowni. To tak jak dzisiaj za granicę jadą… Ludzie uciekali z naszej zacofanej okolicy, gdzie pieprz rośnie. A kto się stąd wyrwał, to już nie wracał. Jednak mnie od początku pisany był los rolnika i pozostanie na ojcowiźnie. Moje młodsze rodzeństwo wyjechało na Śląsk, tam pozakładali rodziny i bardzo rzadko odwiedzali mnie i rodziców, bo nie było jak.
Nie żyłem samą gospodarką. Po zakończeniu pracy na roli, wyruszałem rowerem do wioski, do kolegów, bo spotkania towarzyskie to była jedyna rozrywka tamtejszej młodzieży. Oczywiście o suchym pysku nie siedzieliśmy. Już w wieku kilkunastu lat próbowaliśmy tego i owego. To wtedy właśnie rozsmakowałem się w alkoholu, i odtąd stale towarzyszy mi w życiu… Smutny to towarzysz, nie to co żona i dzieci. Ale wtedy o tym nie myślałem! Kolegów miałem na miejscu, do szkoły nie trzeba było już chodzić. Rodzice się mną specjalnie nie interesowali, więc nie słyszałem zakazów i nakazów. No, po prostu – żyć nie umierać!
W dodatku, gdy byłem już pełnoletni, w naszej okolicy założyli prąd. Ależ się wszyscy cieszyli! To znaczy młodzi, bo starsi, zamknięci na zmiany, bardzo bali się prądu i powoli uczyli się z niego korzystać. A potem doszła rozrywka w postaci telewizji! Telewizory początkowo mieli tylko ci ludzie, którzy we wsi uchodzili za najbogatszych, dlatego też wieczorami sąsiedzi przychodzili do nich całymi gromadami. To był taki bajer, jak dzisiaj te wszystkie tablety i inne iPhone’y. Pamiętam te wypady na telewizję doskonale!
Zaczęły powstawać kluby i dyskoteki
Wraz z kolegami śmialiśmy się z niektórych sąsiadów. Bo byli tacy, co myśleli, że ludzie z telewizji widzą i słyszą siedzących przed telewizorem. Dlatego, idąc do kogoś na oglądanie, ubierali się bardzo ładnie, świątecznie i zachowywali się, jakby na jakieś uroczyste przyjęcie przyszli. Pod koniec lat 70. zaczęły powstawać i działać kluby rolnika lub klubokawiarnie. To było coś! Bo my, młodzi, nareszcie mieliśmy gdzie się spotkać, porozmawiać i napić się kawy, choć z dostępnością kawy akurat były pewne problemy.
W klubach można też było obejrzeć telewizję i zorganizować potańcówkę. Na jednej z takich zabaw poznałem swoją pierwszą miłość. Zosia pochodziła z sąsiedniej miejscowości. Do klubu przyszła ze swoimi koleżankami. My z kolegą byliśmy już lekko rozweseleni, więc odważyliśmy się poprosić je do tańca. I tak to się właśnie zaczęło. A byłem pewien, że zakończy się małżeństwem! Wtedy narzeczeństwa wyglądały inaczej niż dziś. Nie było samochodów, telefonów, brakowało czasu, bo na wiosce praca trwała aż do nocy. Jedyną okazję do spotkań mieliśmy w sobotę wieczorem albo w niedzielę.
Do Zosi dojeżdżałem więc rowerem w niedzielę wieczorem. Przez kilka godzin siedzieliśmy przy stole w pokoju gościnnym, a potem wracałem do domu. Wszystko układało się między nami bardzo dobrze. Po cichu nawet planowaliśmy już przyszłość, ale jak to w życiu często bywa, to co piękne, szybko się kończy. Niestety, po drodze do domu Zosi, zawsze mijałem nasz klub… I zazwyczaj wstępowałem do niego, żeby choć chwilę pogadać z kolegami.
– Napij się jednego – namawiali mnie zawsze do złego. – Będzie ci się lepiej jechało do tej ukochanej!
Dość często zdarzało się więc, że w klubie coś łyknąłem, a czasem nawet zabierałem jakąś flaszeczkę na drogę. No i jechałem nietrzeźwy do swojej dziewczyny…
Zosię szło jeszcze udobruchać, gorzej było z rodzicami. Teraz się im nie dziwię! Bo kto by chciał dla swojej córki ochlapusa, który nawet dnia bez wódki wytrzymać nie umie? W każdym razie tak się właśnie zaczęły między nami niesnaski. Aż pewnej niedzieli zajechałem do Zosi, a jej nie było w domu. Rodzice oznajmili, że pojechała z jakimś chłopcem z miasta na zabawę i kazała mi przekazać, żebym już więcej do niej nie przyjeżdżał. Byłem załamany!
Wróciłem więc do klubu, do kumpli, i z tej rozpaczy tak dałem w palnik, że nad ranem obudziłem się w lasku niedaleko klubu. Wtedy upiłem się do nieprzytomności po raz pierwszy w życiu. Ale bynajmniej nie ostatni…
Po kilku miesiącach otrząsnąłem się z rozpaczy i moje życie wróciło do normy. Ot, całymi dniami pracowałem w polu razem z rodzicami, a wieczorem, zwłaszcza przed niedzielą, przesiadywałem w klubie z kolegami. Nasza gospodarka była dosyć duża i na tamte czasy opłacalna, a u nas w wiosce jedna z najlepszych. Dlatego też rodzice przy każdej nadarzającej się okazji powtarzali mi:
– Jasiu, szukaj żony, która ma dużo pola, a będziesz bogaty i szczęśliwy!
No to szukałem tej żony…
W tamtym czasie stroniłem od wódki
W naszym klubie niemal co tydzień odbywały się potańcówki. Zbierało się kilku chłopaków i dziewczyn, do tego ktoś z akordeonem i perkusją, i mieliśmy zabawę. Kto był bystrzejszy i śmiały, brał dziewczyny i szedł w tany. Ja natomiast, trochę nieśmiały, oglądałem się za kielichem. Każdy, kto szedł tańczyć, zdejmował kurtkę, a że w klubie nie było wieszaka, to ja, stojąc w kącie i czekając na alkohol, służyłem jako wieszak. Dlatego w naszym towarzystwie miałem pseudonim Jaś Wieszak.
Jakiś czas potem do klubu przyszła dużo młodsza od nas dziewczyna. Mieszkała chyba w sąsiedniej wiosce. Wyglądała na trochę nieśmiałą, tak jak ja. Spodobała mi się od razu. Razem z kolegą, Antosiem, lekko już na rauszu, nawiązaliśmy rozmowę. Dziewczyna mówiła mało, ale coś tam jednak o sobie powiedziała. Na imię miała Helena, i dopiero co skończyła szkołę krawiecką w mieście.
Tak ją zagadaliśmy, że dała się namówić, i wypiła pół szklanki wina. Widać do alkoholu przyzwyczajona nie była, bo natychmiast złapała humorek. Zrobiła się bardzo otwarta i gadatliwa. Obiecała też, że w następną niedzielę przyjdzie do klubu. Helena była moją drugą miłością. Jeździłem do niej regularnie – co niedzielę, a czasami też w sobotę. Starałem się być zawsze trzeźwy. Rodzice Heli bardzo mnie polubili.
– Ciemno, daleko, zimno, a ty musisz, biedny, jechać tym swoim rowerkiem… – martwili się za każdym razem, gdy wracałem do siebie.
Chyba już widzieli we mnie zięcia, bo często wypytywali o naszą gospodarkę. Opowiadałem chętnie, choć Heli to raczej nie interesowało.
To był chyba najpiękniejszy okres w moim kawalerskim życiu. Byłem trzeźwy, przynajmniej jak jeździłem do ukochanej, a w dodatku jej rodzice mnie szanowali. Czułem się u nich lepiej niż we własnym domu! Wkrótce wraz Helą i jej rodzicami ustaliliśmy datę naszego ślubu. Wtedy na wioskach wesela odbywały się najczęściej po skończonych pracach polowych w sierpniu, wrześniu lub październiku. W tamtym roku, właśnie wtedy, w najbliższym mieście ruszyła produkcja samolotów. Zrobiło się duże zapotrzebowanie na ludzi do pracy, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Powstawały coraz to lepsze drogi, zaczęły kursować autobusy handlowe i robotnicze. Nawet mi do głowy nie przyszło, że dla mnie to źle…
Pewnej niedzieli Hela oznajmiła, że ma mi coś do powiedzenia.
– Myślimy o weselu, a jesteśmy biedni jak myszy kościelne – powiedziała smutno. – A dzisiaj po kościele koleżanka mi powiedziała, że są przyjęcia do pracy w mieście…
Poprosiła mnie, żebym pozwolił jej pojechać do pracy na trzy miesiące. Bo dzięki temu zarobi na piękne wesele, a po weselu będziemy już razem pracować na gospodarce.
Chciała posmakować całkiem innego życia
Nie chciałem się zgodzić, ale ona i tak zatrudniła się w zakładach lotniczych. Już po kilku tygodniach zauważyłem, że coś się zmieniło… Hela stała się jakaś inna, bardziej zamyślona. Mniej mówiła, była jakby smutniejsza, taka obojętna i obca. Gdy pytałem, co się dzieje, to mówiła, że i tak nie zrozumiem… A w ogóle to ona jest zmęczona, bo dojeżdża do pracy…
Aż nagle którejś niedzieli nie zastałem Heli w domu. Jej rodzice powiedzieli, że została u koleżanki w mieście, ale przyjedzie w następną niedzielę. Byłem zaskoczony, ale nie miałem jak skontaktować się z ukochaną, żeby cokolwiek wyjaśnić.
Tydzień później znów pojechałem rowerem do Heli. Tym razem była w domu. Na powitanie pocałowałem ją w rękę, uśmiechnąłem się, ale ona… nie odpowiedziała mi uśmiechem. Wydawała się zimna i obojętna. Nie, nie zerwała ze mną. Ale każdym słowem i gestem pokazywała mi, że jestem gorszy, bo mieszkam na wsi. A tam, u niej, w mieście, to dopiero jest życie! Na pożegnanie powiedziała, że nie będzie już dojeżdżać do domu, bo to daleko i zamierza zamieszkać w hotelu robotniczym. A jak będzie wybierać się w odwiedziny do rodziców, to napisze do mnie, żebym przyjechał. Na ten list czekam do dziś – wciąż nie dotarł.
Jak się później dowiedziałem, Helena poznała jakiegoś kawalera z miasta i tam już została. Moje marzenia o żonie i gromadce dzieci po raz kolejny prysnęły jak bańka mydlana.
W rodzinie i w całej wiosce trochę mi z tego powodu dokuczali. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się stało. No bo już miałem się żenić, a tu nic… Najbardziej martwili się moi rodzice. Już się nastawili, że będą mieli pomoc w gospodarstwie i wnuków się pewnie wkrótce doczekają, a tu klops. Zamiast tego mieli tylko kłopot, bo ich syn, czyli ja, wracał wieczorami na rauszu. A co miałem robić? Tyle czasu byłem trzeźwy, a jakoś w niczym mi to nie pomogło!
Czas mijał, a ja powoli pogodziłem się z faktem, że kolejna kobieta mnie odrzuciła. Ale łatwo nie było. Lat jakby coraz szybciej przybywało, rodzice robili się coraz starsi. I coraz częściej słyszałem z ich ust:
– Na co czekasz?! Twoi koledzy mają żony i dzieci, a ty co? Ustatkuj się wreszcie i myśl o przyszłości, bo jak nas zabraknie, to zginiesz marnie!
Ale ja wciąż byłem sam. Na spotkaniach z kolegami alkohol lał się strumieniami i nic dobrego z tego nie wychodziło. Na zabawach częściej byłem wieszakiem niż tancerzem. Zresztą wszystkie porządne dziewczyny były już zajęte. I tak to szło…
Poderwałem ją na tamtym weselu
Miałem już grubo ponad trzydzieści lat, kiedy zostałem zaproszony do mojej rodziny na wesele. Odbywało się ono kilka wiosek dalej, więc trzeba było jakoś tam dojechać. Dlatego wraz z kuzynem, też kawalerem, zamówiliśmy taksówkę. Zaszpanowaliśmy, podjeżdżając samochodem marki wołga! To było superwejście. Zaraz podbiegły do nas siostry panny młodej i przypięły nam bukiety. A potem za rękę zaprowadziły na salę weselną. Kuzyn podrywał młodziutką Basię, a mnie przypadła w udziale starsza Kasia. Ot, tak lepiej pasowało.
Kuzyn Staś w gadce był wyśmienity, dlatego dziewczyny były bardzo zadowolone. Ja też przy kuzynie skorzystałem, bo udało mi się nawiązać rozmowę z moją Kasieńką. Wesela u nas w tamtym czasie trwały dwa dni, więc na następny dzień też zajechaliśmy wołgą. Taka zabawa była, że do domu wróciłem nad ranem. W dodatku w euforii, bo szczęście znów się do mnie uśmiechnęło. Wszyscy skazali mnie już na straty, okrzyknęli starym kawalerem, a ja tymczasem poznałem naprawdę fajną dziewczynę!
W tym samym tygodniu kupiłem sobie motor marki WSK, abym mógł dojeżdżać do Kaśki. Spotykaliśmy się co sobota i niedziela, a czasem nawet w tygodniu. Znów wróciła mi radość życia, jak przed kilku laty.
Ta miłość była inna niż poprzednie, wyważona, poważniejsza. Widocznie z biegiem lat i miłość się zmienia. Naprawdę stanowiliśmy udaną parę. Moi rodzice poznali Kasię i byli nią zachwyceni. Ileż rozmów odbyliśmy w gościnnym pokoju!
Wkrótce zaczęliśmy myśleć o ślubie. Planowałem wielką uroczystość już po raz trzeci. No i przyszedł ten nieszczęsny dzień… W naszej parafii miał się odbyć odpust. Rodzice Kasi sprosili najbliższą rodzinę i zaraz po mszy mieliśmy jechać do ich domu, by wspólnie porozmawiać o weselu.
Dzień przed odpustem wpadłem na chwilę do klubu. Tam już było bardzo wesoło, młodsi koledzy miło mnie przywitali, a żeby nie robić im przykrości, dołączyłem do pijącego towarzystwa. „Jeden kieliszek nie zaszkodzi” – pomyślałem, i zacząłem opowiadać im o niedzielnej uroczystości. Koledzy gratulowali, chwalili mnie, wznosili kolejne toasty. Nie wiem, jak to się stało, że zapomniałem o bożym świecie…
Następnego dnia obudziłem się nad butelką wódki… jeszcze pijany. Pomyślałem, że w takim stanie i tak nigdzie nie pójdę, więc spokojnie mogę sobie golnąć kolejną setę. Tak więc zamiast iść do kościoła, a potem na obiad do Kasi, kolejny dzień piłem. Właśnie wtedy straciłem swoją szansę na małżeństwo. Gdy po paru dniach zrozumiałem swój błąd, natychmiast pojechałem przeprosić Kasię i jej rodziców. Niestety, przeprosiny nie zostały przyjęte. Zostałem wyproszony i zwyzywany od ostatnich pijaków, bo oczywiście wieści o tym, gdzie byłem, i co robiłem, błyskawicznie rozeszły się po wsi.
Wróciłem więc do swojego szarego życia. Kilka lat później umarli moi rodzice i zostałem sam na dużym gospodarstwie, które z roku na rok coraz bardziej podupadało. W końcu więc sprzedałem większość ziemi, bo sam już nie dawałem rady.
Dziś został mi już tylko alkohol. Dzięki niemu choć na chwilę zapominam o troskach i wszystkich moich błędach. Jednocześnie wiem, że to właśnie on odpowiada za te niepowodzenia! Wzorowe gospodarstwo zaniedbałem, budynki stoją poniszczone, resztki pola leżą odłogiem. A ja tylko jeżdżę w tę i z powrotem na stację benzynową, którą zbudowali niedaleko naszej wioski parę lat temu. Sprzedają tam piwo, wino i wódkę… Po kilku godzinach budzę się pod swoim rowerem lub obok niego, gdzieś w polu czy w lesie. Czasem to sąsiedzi mnie budzą i odprowadzają do domu. Wstyd na całą wieś!
Raz ksiądz proboszcz chciał mi pomóc, zapisał mnie na leczenie. I poszedłem! Tyle że nie wytrzymałem do końca. Słaby jestem, i tyle…
Mam prawie siedemdziesiąt lat i nic w życiu nie osiągnąłem. Moi koledzy, którzy swego czasu pozakładali rodziny, mają piękne domy, żony, dzieci, wnuki, wszyscy są szczęśliwi. A ja? Ja jestem pijakiem. Chciałbym przestrzec młodych, aby nie poszli w moje ślady. Chwytajcie w swoje ręce i serca dziewczyny, a nie alkohol… Tego wam życzę!
Czytaj także:
„Rozpiłam się po tym, jak mój mąż zginął w wypadku. Wpadłam w nałóg i otrzeźwiałam dopiero, gdy zabrali mi dziecko”
„Wyrwałam się ze wsi, robię karierę, ale jestem sama jak palec. Przegapiłam szansę na założenie rodziny i przegrałam życie”
„Moja matka zniszczyła mój związek. Przez jej podłą intrygę, straciłam miłość swojego życia. Dziś jestem sama, jak palec"