„Kochanek wpadł w szał, gdy wyszło, że jestem w ciąży. Zwinął manatki i zniknął, bo dziecko nie spełniło jego oczekiwań”

mężczyzna, który nie chce być ojcem fot. Adobe Stock, Dragana Gordic
„Wpadł do pokoju z kartką w ręku. Zrozumiałam, co się stało. Zostawiłam na wierzchu dokumentację Helenki. I on ją znalazł. Rano powiedział mi, że mam się wynosić. I że próbował się pogodzić z tym, że go wrobiłam w dziecko. Ale nie zamierza niszczyć sobie życia, wychowując... nie, nawet nie powtórzę, jak nazwał naszą córkę”.
/ 16.03.2023 10:30
mężczyzna, który nie chce być ojcem fot. Adobe Stock, Dragana Gordic

Wszyscy dookoła narzekają. Czasem aż się nie chce słuchać – bo naprawdę nie mają na co. Za to ja jestem szczęśliwa. Cieszę się każdym kolejnym dniem. I nie, nie jestem piękna, mądra i bogataMam na imię Katarzyna. Samotnie wychowuję niepełnosprawną córkę. Żyjemy za 3200 zł miesięcznie. Mamy tylko siebie – i to nam wystarcza.

Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałam siedem lat. Cieszę się, że byłam już na tyle duża, że przynajmniej pamiętam ich twarze. Nie, nie trafiłam do domu dziecka. Ani do rodziny zastępczej. Zaopiekowała się mną mama mamy – babcia Tereska. Czy czegoś mi brakowało? Może tylko ojca lub dziadka. Babcia starała się zastąpić mi i mamę, i tatę, i dziadka. Ale była tylko człowiekiem, a nie magikiem.

Nauczycielom w mojej szkole czasem brakowało wyczucia. Na przykład, gdy zorganizowali bal dla dziewcząt i ich ojców oraz dla chłopców i ich mam. Taki fajny pomysł podpatrzony w amerykańskich filmach. Tylko nie pomyśleli, że w klasie piątej jest Kasia, która nie ma ani taty, ani ojczyma, ani dziadka ani nawet wujka. Moja wychowawczyni chyba niewiele wiedziała o swoich uczniach, skoro w poniedziałek przy całej klasie udzieliła mi reprymendy, że jako jedyna nie przyszłam na zabawę.

– Ale proszę pani, Kasia nie ma taty – nieśmiało wzięła mnie w obronę moja przyjaciółka Ola.

Chciała dobrze, ale pogorszyła sprawę. Popłakałam się i uciekłam z klasy.

Najpierw rodzice, a potem babcia

W domu babcia spytała mnie, czemu jestem taka smutna. Wszystko jej powiedziałam. Boże, dobrze, że szkoła była już wtedy zamknięta – bo babcia Tereska jak wściekły byk ruszyłaby do szarży. Taka już była. Oddałaby wszystko, byle tylko jej wnuczce nikt nie sprawiał przykrości.

Następnego dnia już spokojnie porozmawiała z wychowawczynią. Pani Joanna obiecała, że to się więcej nie powtórzy. Obietnice obietnicami, ale i tak do końca podstawówki musiałam słuchać poleceń typu: „Poproście o pomoc ojców”, „Zaproście ojców”, „Czy ojcowie mogą zgłosić się do…:. Nauczyłam się tym nie przejmować.

Babcia była zawsze bardzo aktywną osobą. Latem zabierała mnie na górskie wędrówki. Spałyśmy w namiocie i jadłyśmy pieczone na ognisku ryby, które same złowiłyśmy. Zimą jeździłyśmy na narty do Bukowiny Tatrzańskiej. Żadnych ferii ani wakacji nie spędzałam na podwórku – tak jak wiele moich koleżanek z pełnych, normalnych rodzin. Oczywiście nie zawsze to doceniałam. Pamiętam, jak raz nakrzyczałam na babcię, że nie chcę już nigdzie wyjeżdżać.

– Babciu, ja chcę w końcu odpocząć, tak jak wszyscy – wypaliłam.

„Odpocząć” oznaczało leżenie na kanapie przed telewizorem lub siedzenie przed komputerem. Z miny babci wyczytałam, że się wygłupiłam. Przeprosiłam ją szybko i pojechałyśmy na kajaki. Było fantastycznie.

Wszystko się popsuło, gdy byłam w klasie maturalnej. Któregoś ranka babcia po raz pierwszy nie wstała z łóżka wcześniej ode mnie.

– Kasiu, coś mnie dopadło. To pewnie grypa. Chyba trochę dziś poleżę.

Ta dziwna niemoc nie mijała, więc w końcu udało mi się zaciągnąć babcię do lekarza. Wyniki badań krwi miała tak złe, że od razu przyjęto ją do szpitala. Diagnoza, którą usłyszałyśmy tydzień później, zwaliła mnie z nóg. Rak trzustki.

Babcia już do domu nie wróciła. Choroba zabrała ją w dwa miesiące. Biegłam do szpitala wcześnie rano, potem szłam na lekcje, a po nich znów siedziałam przy babci.

– Idź do domu, ucz się, matura jest ważniejsza – strofowała mnie.

A ja wiedziałam swoje. Maturę mogę zdać za rok. A tych ostatnich bezcennych chwil z nią już nigdy nie odzyskam.

Gdy moi koledzy pisali maturę z polskiego, ja trzymałam babcię za rękę w hospicjum. Odeszła w czasie pisemnej matematyki. Po cichutku, we śnie, żeby nie robić kłopotów. Zanim zawołałam lekarza, siedziałam z nią dobrych kilka godzin. Wiedziałam, że jak wstanę – to będzie oznaczało, że babci już nie ma. Chciałam jak najdłużej zatrzymać ją przy sobie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Aż w pewnej chwili poczułam na ramieniu czyjąś dłoń.

– Pani Kasiu. To już koniec. Pani Teresa odeszła. Już nie cierpi… Proszę iść do domu, odpocząć.

Posłuchałam. Jak w transie wstałam i powlokłam się do domu. Usiadłam w ulubionym fotelu babci i przez kilka godzin siedziałam i patrzyłam w pustkę. Nie miałam pojęcia, co teraz. Co jutro. Co za miesiąc. Co za rok.

Nie wiedziałam, co będzie dalej

Nad ranem wpadłam w panikę. Pogrzeb. Boże. Od czego zacząć? I jak? Nie miałam zielonego pojęcia, jak się to wszystko załatwia. Ani żadnego pomysłu, kogo poprosić o pomoc.

Rano usłyszałam pukanie do drzwi. To była pani Wiesia, sąsiadka.

– Słyszałam, że pani w nocy wróciła. Czy to już? – zapytała.

Pokiwałam głową i wreszcie zaczęłam płakać. Pani Wiesia przytuliła mnie do siebie.

– Płacz, płacz dziecinko. Nie trzeba się wstydzić łez – mówiła łagodnie.

Pani Wiesia pomogła mi we wszystkim. Sama owdowiała dwa lata wcześniej. Zadzwoniła do zakładu, który zajmował się pogrzebem jej męża. Przypomniałam sobie, że w puszce po kawie babcia miała pieniądze.

To na pogrzeb, moja Kasieńko. Odłożyłam, żebyś nie musiała się jeszcze martwić o pieniądze – powtarzała mi wiele razy.

Zawsze się oburzałam, że jaki pogrzeb, co ona mówi. Teraz podziękowałam jej w duchu, że o wszystkim pomyślała.

Na pogrzeb przyszła cała klasa. Ładny gest. Ale na nim zainteresowanie moich kolegów się skończyło. Nie miałam do nich o to pretensji. Byli zaabsorbowani maturą, egzaminami na studia. Nie bardzo by pewnie wiedzieli, o czym ze mną rozmawiać.

Jakoś się trzymałam, dopóki trzeba było załatwiać sprawy związane z pogrzebem, a potem jakieś formalności w banku, w spółdzielni. Pewnego dnia jednak dopadła mnie ta straszna świadomość, że jestem zupełnie sama na świecie. Dotąd z każdą sprawą, każdym problemem, każdą radością biegłam do babci. A teraz co? Całe wakacje przesiedziałam sama w domu. Wychodziłam tylko do sklepu. Żyłam z resztek oszczędności babci. We wrześniu powinnam się zapisać na jakieś kursy, zacząć myśleć o przygotowaniu do matury. Ale minął wrzesień, minął październik i nic.

W Zaduszki pojechałam na grób babci. Zaczęłam z nią rozmawiać w myślach. I wtedy zrozumiałam, że jeżeli patrzy na mnie gdzieś z góry, to musi być bardzo rozczarowana. Nie tak mnie przecież wychowała.

Wróciłam do domu i zabrałam się za siebie. Posprzątałam mieszkanie. Wyjęłam podręczniki. Znalazłam w internecie informacje o kursach przygotowujących do matury. Polski, matematyka, historia. O angielski się nie martwiłam. Dzięki babci, która wysyłała mnie na kursy, odkąd poszłam do szkoły, z językiem obcym nie miałam żadnego problemu.

Postanowiłam też znaleźć pracę. Trzy tygodnie później byłam już recepcjonistką w dużej firmie developerskiej. Pracowałam popołudniami, rano biegałam na kursy. W biurowcu, w którym moja firma miała siedzibę, była też siłownia. Mieliśmy zniżki na karnety, więc któregoś dnia postanowiłam spróbować.

Złapałam Pana Boga za nogi? Niestety nie

Musiałam wyglądać na zagubioną, bo jak tylko weszłam na salę, jakiś miły mężczyzna zapytał, czy może mi w czymś pomóc. Pokiwałam głową.

– Domyślam się, że pierwszy raz na siłowni. Proponuję zgłosić się do trenera. To ten chłopak w zielonej koszulce. Pomoże dobrać odpowiednie ćwiczenia, pokaże, jak działają przyrządy – poradził mi.

Trener rzeczywiście okazał się pomocny. Pokazał mi kilka ćwiczeń na nogi i brzuch i wytłumaczył, jak mam to robić. Ćwiczyłam zapamiętale przez prawie godzinę.

– No widzę, że nieźle pani sobie radzi – usłyszałam za sobą męski głos.

To był ten sam facet, który pomógł mi na początku. Dopiero teraz mu się przyjrzałam. Był bardzo przystojny. Na oko trochę po trzydziestce, lekko szpakowaty na skroniach. Bardzo dobrze zbudowany. I, sądząc po zegarku na ręku, równie dobrze sytuowany.

Zasłużyła pani na nagrodę. Stawiam koktajl energetyczny w barku. Widzimy się za kwadrans, oki? – zapytał i zniknął, zanim odpowiedziałam.

Umyłam się, przebrałam i uznałam, że byłoby niegrzecznie nie pójść. 

Nieznajomy czekał przy stoliku. Stały na nim szklanki z mętnym zielonym płynem. Musiałam się odruchowo skrzywić, bo on zaczął się śmiać. 

– Smakuje lepiej, niż wygląda, proszę się nie bać. Śmiało.

Sięgnęłam po szklankę i trochę upiłam. Rzeczywiście, smakowało całkiem nieźle. Wypiłam jeszcze trochę i pokiwałam z uznaniem głową.

– No sama pani widzi. Da się to przełknąć. A jakie zdrowe! Marcin jestem – nieznajomy wyciągnął rękę.

– Kasia.

Od tamtego dnia sprawy potoczyły się bardzo szybko. Zakochałam się po uszy. Marcin imponował mi wszystkim. Miał dobrą pracę, piękny samochód, mieszkanie i bardzo ciekawe pasje. Latał balonem (miał własny), startował w thriatlonie. Był też doskonałym fotografikiem. Oprócz Helenki został mi po nim na pamiątkę cały karton moich zdjęć.

Myślałam, że złapałam pana Boga za nogi. Do chwili, gdy okazało się, że jestem w ciąży.

– Kpisz sobie? Ile ty masz lat? O antykoncepcji nie słyszałaś?!– mój ukochany tak zareagował na tę wieść.

Byłam w szoku. W życiu nie widziałam go tak wściekłego i nie słyszałam, żeby używał takich słów.

Byłam pewna, że to już koniec. Że Marcin wyrzuci mnie za drzwi jeszcze tego wieczora. Słyszałam, że rozmawia ze swoją mamą przez telefon. Nie wiem, co mu powiedziała, ale wyszedł z gabinetu dużo spokojniejszy.

– Przepraszam, nie powinienem tak do ciebie mówić – zagadnął łagodnym głosem i pocałował mnie w głowę. – Zaskoczyłaś mnie. Wiesz, nigdy ci o tym nie mówiłem, ale parę lat temu zdecydowałem, że nie będę mieć dzieci. Bo to nie dla mnie. Muszę to sobie teraz poukładać głowie. Ale mama jest zachwycona. Pozdrawia cię i gratuluje.

W duchu podziękowałam pani Krystynie. Zawsze mi się zdawało, że mnie nie lubi, że uważa, że nie jestem wystarczająco dobra dla jej syna. A tu takie zaskoczenie. Tego wieczora prawie zaczęłam ją lubić.

Przez przypadek znalazł dokumentację

Pomimo ciąży ciągle planowałam przystąpić w maju do matury. Nie udało się. W połowie kwietnia trafiłam na patologię ciąży. Nie wolno mi było wstawać. Leżałam plackiem na niewygodnym łóżku i zamartwiałam się o dziecko. Tak bardzo potrzebowałam wtedy Marcina. Ale on nie przychodził. „Przepraszam, maleńka, ale od dziecka panicznie boję się szpitali. Bądź dzielna” – napisał mi w SMS-ie.

Nie miałam innego wyjścia. Byłam dzielna i czekałam. Helenka urodziła się jako wcześniak. Dostała osiem punktów w skali Apgar. Gdy wzięłam ją na ręce, poczułam, że znowu nie jestem sama na świecie. Że teraz mam ją i że wszystko będzie już dobrze. Marcina nie było przy porodzie. „Jest śliczna, daj znak, kiedy was odebrać” – napisał, gdy posłałam mu zdjęcie córki.

Ja wyszłam ze szpitala trzy dni później. Helenka została w inkubatorze. Musiała nabrać sił. Spędzałam z nią całe dnie, Marcin nie przyszedł ani razu. Tuliłam ją, śpiewałam jej kołysanki. Wieczorem wracałam skonana do domu i padałam bez sił na łóżku.

– Pani Kasiu, dziś może pani zabrać Helenkę do domu – dzień, w którym usłyszałam te słowa, wydawał mi się najpiękniejszym dniem w życiu.

Marcin czekał przy samochodzie. Spojrzał na córkę, uśmiechnął się niemrawo i wstawił nosidełko na tylne siedzenie. Chciało mi się płakać, ale robiłam dobrą minę do złej gry.

– Bardzo urosła, wiesz. Jest już taka silna. Gdy ją karmiłam, to tak mocno złapała mnie rączką za pierś…. – przerwałam, bo Marcin się wykrzywił.

Oszczędź mi, proszę szczegółów, bo mi niedobrze. I jeszcze przez to wszystko przestaniesz mi się podobać – wydusił z siebie.

„Może tak byłoby najlepiej” – przemknęło mi przez myśl.

Pierwsze sygnały, że Helenka ma problemy motoryczne, zaczęłam zauważać trzy miesiące później. Nie podnosiła głowy i tak dziwnie się prężyła. Choć Marcin mnie strofował, że jestem histeryczką, zaczęłam chodzić z Helenką do lekarzy. W końcu miałam potwierdzoną przez kilku specjalistów diagnozę: dziecięce porażenie mózgowe.

Bałam się o tym powiedzieć Marcinowi. Wiedziałam, że jak się dowie, to na pewno nie zaakceptuje naszej córeczki. Nie miałam pojęcia, co robić.

To dziecko jest chore?! – usłyszałam tego wieczoru wrzask Marcina.

Po chwili wpadł do pokoju z kartką w ręku. Zrozumiałam, co się stało. Zostawiłam na wierzchu dokumentację zdrowotną Helenki. I on ją znalazł. Rano powiedział mi, że mam się wynosić. I że próbował się pogodzić z tym, że go wrobiłam w dziecko. Ale nie zamierza niszczyć sobie życia, wychowując... nie, nawet nie powtórzę, jak nazwał naszą córkę. Że tego już za wiele. Że go nigdy nie pytałam, czy chce mieć dziecko, więc nie jest mi nic winny.

Wyprowadziłam się do mieszkania po babci. Prawdę mówiąc, bardzo mi ulżyło. Już od dłuższego czasu chciałam odejść. Tylko nie miałam odwagi.

Choć Marcin się odgrażał, że jeśli podam go do sądu o alimenty, jego adwokaci puszczą mnie z torbami, zrobiłam to. W sądzie okazało się, że Marcin… jest biedny jak mysz kościelna. Mieszkanie należało do jego mamy. Samochód i działka na Mazurach też. A jego pensja wynosiła 4.500 zł brutto. Byłam w szoku! Wiedziałam, że to tylko etatowe wynagrodzenie, kilka razy tyle zarabiał na ekspertyzach, projektach. Ale tego mi się nie udało udowodnić. Są przyznał mi alimenty w wysokości 700 zł miesięcznie.

Darek, choć obcy, troszczy się o Helcię 

– Ty sumienia nie masz, gówniaro – zaatakowała mnie w korytarzu pani Krystyna, mama Marcina. – Wrobiłaś go w chore dziecko, a teraz jeszcze chcesz, żeby on ci płacił?!

Nawet się nie zdenerwowałam. Minęłam ją jak powietrze. W pewnym sensie się ucieszyłam – jednak od początku właściwie ją oceniałam…

Od tamtej pory utrzymujemy się z tego, co dostaję na opiekę nad Helenką od państwa, w tym także z 500 plus i alimentów. Bardzo pomaga mi pani Wiesia. Nie dość, ze czasem zajmuje się Helenką, to regularnie nas dokarmia.

– Kasiu, za dużo mi tych kotlecików wyszło. No przecież nie wyrzucę. A mała bardzo je lubi – co kilka dni pani Wiesia wpada do nas z takim czy innym przysmakiem.

Raz były kotlety, raz pierogi, raz naleśniki itp. Nauczyłam się przyjmować te prezenty z radością. I bez wyrzutów sumienia. Bo wiedziałam, że te gesty biorą się z potrzeby pomagania, bez oczekiwania na coś w zamian.

Pani Wiesia uwielbiała spędzać czas z Helenką.

– Moja kochana wnusia – mówiła.

Nie wiem, jak dałabym sobie bez niej radę.

Po pierwszych wizytach na oddziale rehabilitacyjnym zrozumiałam, że miałyśmy z Helenką mnóstwo szczęścia. Widziałam dzieci z ciężkim porażeniem, na wózkach, niepotrafiące wydobyć z siebie słowa. A moja córka robiła postępy. Usiadła sama krótko po swoich drugich urodzinach. Po raz pierwszy stanęła na nóżkach, gdy miała trzy lata. 

Niedawno Helenka skończyła pięć lat. Mówi, co prawda, niezbyt wyraźnie, ale da się zrozumieć. Jeździ na wózku, jednak jest szansa, że zacznie samodzielnie chodzić. Trzy miesiące temu trafiłyśmy do nowego rehabilitanta. Pan Darek to prawdziwy skarb. Najważniejsze, że Helenka bardzo go polubiła. Wcześniej często nie chciała chodzić na rehabilitację, bo mówiła, że pan czy pani są niefajni. Z Darkiem od pierwszego spotkania dobrze im się ułożyło.

Z nim mogę śmiało zostawiać Helenkę samą na czas ćwiczeń, na kilka godzin dziennie. Wcześniej musiałam cały czas być z nią, chyba że zaprowadziłam ją do pani Wiesi. Wreszcie mam więcej czasu dla siebie. Miesiąc temu odkryłam, że dwie przecznice dalej jest firma prowadząca kursy przygotowawcze do matury. Zapisałam się na nie. Może uda mi się potem iść na studia zaoczne? Przecież muszę zapewnić Helence dobre życie.

Okazało się, że zajęcia zaczynają się wcześniej niż ćwiczenia Helenki.

– Musisz się uczyć? Nie ma sprawy, możemy zaczynać wcześniej. Będę przyjeżdżał na dziewiątą rano, szefowa na pewno się zgodzi – Darek nie robił mi żadnych trudności.

Aż w euforii pocałowałam go w policzek. Zarumienił się jak panienka.

Zaczęłam sobie przypominać jego słowa, gesty, spojrzenia. I doszłam do wniosku, że… on ze mną flirtował, ale ja byłam zbyt skupiona na Helence, aby to zauważyć. Przyjrzałam mu się uważnie. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że ma taką delikatną chłopięcą urodę. I piękny uśmiech, a do tego wysportowane ciało i bardzo silne ręce. Sama poczułam się nieswojo. Podziękowałam Darkowi za to, że idzie mi na rękę i… uciekłam.

Cztery dni temu po zajęciach z matematyki pobiegłam odebrać córkę. Oczywiście byłam spóźniona i od progu wykrzykiwałam przeprosiny.

– Kasia, przestań, bądź cicho! – poczułam na ramieniu dłoń Darka. – Popatrz tylko!

Podniosłam wzrok. Helenka oparta o dwie poręcze szła w moim kierunku! Na własnych nogach!

Złapałam ją w ramiona.

– Mamuś, puść już, bo udusisz – pisnęła w końcu moja córka.

Opanowałam się i otarłam łzy. I wtedy przypomniałam sobie o Darku.

– Dziękuję, naprawdę nie wiem, co jeszcze powiedzieć – mamrotałam, wycierając nos w rękaw bluzy.

– Za to ja wiem. Od dawna sobie to obiecałem. Że jak Helenka postawi pierwszy krok, to się odważę i zaproszę cię na randkę. No więc jak będzie, pójdziesz ze mną na kolację? – zaproponował niezdarnie.

Zgodziłam się. Od pewnego czasu nie mogłam przestać o nim myśleć.

Pani Wiesia, gdy usłyszała, że chcę iść na randkę, klasnęła w dłonie.

– Nareszcie! Już się bałam, że uschniesz w tych czterech ścianach. Jasne, że zostanę z Helenką. Będziemy się doskonale bawić. No idź już, wykąp się, ogarnij, sio – pani Wiesia wypchnęła mnie za próg. 

Czytaj także:
„Mąż zostawił mnie z dwójką dzieci, ale nie żałuję tego zwyrodnialca. Poradziłam sobie, matki już tak mają”
„Ten drań zostawił mnie z dzieckiem i kredytem. Kochankowie płacili mi za igraszki, żebym mogła związać koniec z końcem”
„Mąż zostawił mnie z dwójką dzieci. On zaczyna życie od nowa, a ja nie mam kiedy się w tyłek podrapać”

Redakcja poleca

REKLAMA