„Kocham swoją córkę, lecz wolę spędzić starość w domu opieki. Ciągła musztra i pretensje, wpędzą mnie do grobu”

Załamana kobieta fot. Adobe Stock, fizkes
„Z pamięci wypłynęło wspomnienie pobytów u córki. Było dobrze, pod warunkiem że pilnowałam panujących u niej zasad. Kiedy wróciłam do domu, odetchnęłam z ulgą. Kocham ją, ale kiedy jesteśmy ze sobą dłużej niż 3 dni, zaczyna w nas obu narastać irytacja”.
/ 08.07.2022 12:30
Załamana kobieta fot. Adobe Stock, fizkes

Córka zachęcała, bym się do niej przeniosła, mówiła, że będę miała opiekę, ciszę i spokój. Ja już jednak kiedyś u niej mieszkałam i po dwóch miesiącach z ulgą wróciłam do domu.

Dla samotnie mieszkających starych ludzi najgorsze są wieczory i noce. Pojawia się wtedy strach. To taka odmiana dziecięcych lęków przed potworami w szafie.

Bałam się, że zostanę sama

Tylko że „stare” potwory tkwią w naszych wnętrzach. Nadciśnienie, które nie daje się opanować, arytmiczne kołatanie serca, wspomnienia, które chcielibyśmy zapomnieć, a jakimś cudem trwają i podgryzają, choć nie pamiętamy, jak nazywa się ten kwiat, co to stoi na parapecie i tak pachnie.

Mieszkam sama, bo siedemnaście lat temu mój mąż mnie opuścił, czego nie mogę mu do dziś darować. Nie do końca to rozumiem – był całe życie zdrowy, wysportowany.

Nie imały się go grypy, katary. To mnie zawsze coś było. A to astma po niedoleczonej w dzieciństwie anginie, a to ataki nerwicy, potem przyplątało się nadciśnienie i cukrzyca. Chodząca katastrofa.

A Romuś tylko śmigał i podśmiewał się ze mnie, że studenci medycyny mogliby się na mnie uczyć. A potem nagle okazało się, że ma raka. Bo przez dwadzieścia lat chodził do jednego konowała, który na jego dolegliwość (o której mi nie wspomniał, bo się wstydził) dawał mu maść. Aż było za późno.

No i zostałam sama. Póki byłam młodsza, jakoś szło. Telewizja, książki, spotkania z przyjaciółkami. Co tydzień chodziłam do Klubu Nauczyciela, gdzie spotykaliśmy się my, emeryci. Dzieci – córka i syn – przyjeżdżały na święta ze swoich miast albo ja jeździłam do nich. Lubiłam też sanatoria.

Ale kiedy skończyłam siedemdziesiąt osiem lat, pojawiły się te wieczory i noce pełne potworów zagrażających mojemu życiu. Bo tak naprawdę chodziło o strach. O to, że jestem sama w pustym mieszkaniu i nikt mi nie pomoże, gdyby coś się stało.

Przecież u nich jest ciasno…

A jest taka prawidłowość, że niepokój i niepewność podkręcają ciśnienie; to skacze, napędzając strach, wtedy serce dostaje kopa, wyobraźnia już widzi rodzinę stojącą nad grobem, włącza się panika… i wtedy ręka sama dzwoni na pogotowie.

Po czwartym razie znajomy już sanitariusz powiedział:

– Nie powinna pani mieszkać sama.

– Jeszcze jakoś sobie radzę – odparłam. – Zakupy zrobię, posprzątam.

– Nie przeczę. Ale wie pani, o co mi chodzi. Gdyby był tu z panią ktoś jeszcze, jestem pewien, że nie wzywałaby pani pogotowia. Niektórzy ludzie mogą mieszkać sami, inni się do tego psychicznie nie nadają. Myślę, że pani do nich należy. No i nie robi się pani młodsza i zdrowsza – sanitariusz uśmiechnął się sympatycznie.

– W końcu będzie potrzebowała pani pomocy. Ma pani dzieci?

W domyśle – może zamieszka pani z nimi? Jakoś tego nie widzę. Syn ma w Gdańsku dwupokojowe mieszkanie, a także żonę i dwójkę nastoletnich dzieci.

Im samym brakuje miejsca. No i z synową to ja tak niekoniecznie. A córka… Przyznaję, zaraz po śmierci Romka zaproponowała, żebym sprzedała mieszkanie i przeniosła się do niej do Wrocławia.

– Przyszykujemy ci ten pokoik przy kuchni – zachęcała. – Okno wychodzi na podwórko, pełno tam zieleni. Poznasz nowych ludzi, będziesz miała czas dla siebie, a i dzieciom będzie miło, gdy nie będą wracać do pustego domu.

Pojechałam na próbę na dwa miesiące. I było jak za młodych lat – nieustanna praca w kuchni, przy desce do prasowania, wychowywanie dzieci, odbieranie ze szkoły, odrabianie lekcji.

Tylko że dawniej miałam do tego siły, mimo że pracowałam zawodowo. Córka i zięć byli bardzo mili, wdzięczni za pomoc, ale ja nie miałam nawet sił, by wieczorem obejrzeć telewizję. Wróciłam do domu i odetchnęłam.

Jednak trzynaście lat później sytuacja była inna. Wnuki dorosłe, choć wciąż mieszkają z rodzicami.

Dom pełen ludzi, nie byłabym sama…

A z drugiej strony – oni wszyscy przecież żyją w całkiem innym świecie. Świecie, którego ja nie rozumiem. Mają swoje sprawy, swoje przyzwyczajenia, swoje tematy. Kto by chciał z babcią rozmawiać.

Teraz jest taka przepaść międzypokoleniowa, jakby gadali ze sobą mieszkańcy różnych planet. Jestem pewna, że żyjąc w domu pełnym ludzi, byłabym bardziej samotna niż tu. Może wtedy jednak potwory by się nie wychylały…

Ale ten pokoik, trzy kroki wzdłuż, trzy kroki wszerz. Jak cela mnicha. Mieści się tam tylko niewygodna leżanka, biureczko i szafa na ubrania. Na tydzień może być, ale żeby tak resztę życia tam spędzić?

Być może jak wnuk czy wnuczka wyjadą z domu, to córcia mnie przeniesie, ale kiedy to będzie, jak teraz czasy takie niepewne. No niby jest wspólny salon i balkon…

Ale córka i zięć mają swoje życie, a sypialnię niewielką, więc cały czas w tym pokoju dziennym siedzą. I w kuchni. Razem. Znając siebie, zazwyczaj siedziałabym w tej kanciapie, gapiąc się we własny telewizor.

Z pamięci wypłynęło wspomnienie jednego z moich pobytów u córki. Było dobrze, pod warunkiem że pilnowałam panujących u niej zasad. Kiedy wróciłam po tamtych dwóch miesiącach do domu, odetchnęłam z ulgą nie tylko dlatego, że mogłam odpocząć, ale też dlatego, że wreszcie byłam u siebie.

Nie, moja córka nie jest potworem

Jeśli chciałam odstawić szklankę i umyć ją na drugi dzień, nikt mi nie marudził. Jeśli chciałam, żeby łyżki były w pobliżu szafki z herbatami, to sobie mogłam tak ułożyć. A jeśli chciałam usmażyć sobie jajecznicę o trzeciej w nocy… Wiadomo, o co chodzi. W swoim mieszkaniu przechodzę z pokoju do pokoju, nie spinając się wewnętrznie, że komuś przeszkodzę. Jestem u siebie.

To ja jestem być może nadwrażliwa. I raczej nie zmienię się w Zosię, moją dawną koleżankę z pracy, która wprowadziła się do córki i nadal żyła według własnych zasad. W końcu co się miała przejmować zdaniem dziecka, które wychowała, podcierała, i tak dalej, jej zwykła śpiewka. Więc smarkula miała obowiązek się odwdzięczyć.

To stanowisko było powodem ciągłych kłótni i fatalnej atmosfery w rodzinie. Nie mówiąc o tym, że Zocha nigdy nie szczyciła się delikatnością charakteru. Z tego, co mówiła, wynikało, że urządziła rodzinie małe piekiełko, choć oczywiście w życiu by się do tego nie przyznała.

Przecież jej się należy jak psu micha. A że jak była za młodu upierdliwa i uparta, to na starość te jej cechy wyolbrzymiały i utrwaliły się. Moje zdanie jest takie, że nie powinna była się wprowadzać do córki. Każdy ma prawo do własnego życia.

Popatrzyłam na pokój, w którym siedziałam. Lubiłam go. W mojej sypialni stało wielkie, wygodne łóżko. W kuchni znałam każdy zakamarek, a jeśli miałabym ochotę, mogłabym wszystko w niej poprzestawiać.

Na dłuższą metę to by się nie udało

„Mamuś, te ściereczki mają wisieć tutaj, nie na kuchence”. „Powinny być pod ręką” – tłumaczę. „Ale kuchnia wygląda wtedy okropnie. Mamuś, proszę, ja tak chcę”. Nie dodała: „Jesteś u mnie, więc rób zgodnie z moimi zasadami”, bo jest miłą dziewczyną. Ale potrafię czytać między słowami.

Kocham moją córkę. Ale kiedy jesteśmy ze sobą dłużej niż trzy dni, zaczyna w nas obu narastać irytacja. No a poza tym…

Czuję, że faktycznie jeszcze kilka lat, a będę potrzebować większej opieki. Żeby ktoś ugotował, posprzątał. Moje geny, jak wspomnę moją matkę i babcię, nie są z tych pancernych, co to pozwalają właścicielowi biegać do setki.

Stawy mnie bolą, pamięć już nie ta, no i w ogóle… Powtórzę – kocham moją córkę. Nie zamierzam obarczać jej moimi problemami. Ma swoje własne kłopoty, swoje własne życie. Dzieci.

Po głębokim zastanowieniu postanowiłam wystąpić o miejsce w domu pomocy społecznej. W ciągu kilku tygodni załatwiłam wszelkie formalności. Wpisałam się na listę oczekujących. Jako że cierpiałam na astmę, dostałam rekomendację na większy pokój. Teraz wystarczyło poczekać. Jak długo?

– Trudno powiedzieć – kierowniczka DPS-u, miła kobieta około czterdziestki, uśmiechnęła się smutno. – Czasem trwa to miesiąc, czasem rok. Ktoś musi odejść, rozumie pani.

Zrobiłam to dla nas obu

Mój czas przyszedł prawie rok później. Przyznam się, że miałam mieszane uczucia. Zostawiałam moje mieszkanie, w którym przeżyłam ponad pięćdziesiąt lat, w którym każdy kąt wywoływał dobre wspomnienia.

Ale z drugiej strony nie mogłam się już doczekać przeprowadzki w miejsce, gdzie byli pomocni ludzie, bo potwory wychodziły z szaf coraz częściej i strach miał coraz bardziej przerażające oczy.

Moja córka nie była z mojej decyzji zadowolona. Bo przecież mam u niej pokój. Byłabym z rodziną. Ale w końcu udało mi się jej wytłumaczyć, że robię to dla nas dwóch. I że tak chcę.

A poza tym, póki będę na chodzie, będę do niej przyjeżdżać w odwiedziny, na święta. Na tak długo, jak będziemy obie chciały. A kiedy już będziemy miały siebie dość, będę mogła wrócić do siebie.

Dzisiaj mam osiemdziesiąt trzy lata. I cieszę się, że podjęłam tę decyzję o przeprowadzce. Moje ciało niestety coraz częściej mnie zawodzi. Tu jednak mam opiekę i nie muszę się martwić, że jestem ciężarem dla córki. A przede wszystkim – jestem u siebie.

Czytaj także:
„Romans pochłonął mnie w całości, myślałam już tylko o dotyku kochanka. Gdyby nie wypadek męża, już dawno byłabym z Mirkiem”
„Siostra, po śmierci mamy, chciała mi ją zastąpić. Była dla mnie wspaniała, a ja… zaszłam w ciążę z jej mężem”
„Gdy odkułem się z biedy, chciałem wesprzeć rodzinę finansowo. Po latach zrozumiałem, że moją wartość przeliczają w euro”

Redakcja poleca

REKLAMA