Zapowiadał się całkiem przyjemny dzień. Widać, że zima ma się ku końcowi. Co prawda śnieg leżał jeszcze na polach, ale z dachów, ogrzany coraz mocniejszym słońcem, spłynął już całkiem. Jeszcze tylko sople połyskujące w jego promieniach zdradzały, że jednak mróz nadal trzyma. Najważniejsze, że już nie sypało – odśnieżanie to naprawdę ciężkie zajęcie. Zwłaszcza, że zanim zmiotłam biały puch z całych schodów, to już na górze usypywał się od nowa. Syzyfowa praca.
– Anka, będziesz jechać dziś do sklepu? – Mój mąż w samej koszuli wychynął na ganek. – Fajki mi się skończyły…
– Myślałam, że razem pojedziemy – skrzywiłam się. – Przecież wiesz, że trzeba kupić chemię, nie chce mi się samej tego dźwigać.
– No, co ty? – Mariusz spojrzał na mnie zdziwiony. – Dziś spotkanie u sołtysa, w sprawie rowu. Muszę być. Oj, nie nadźwigasz się, z wózka do samochodu przełożysz. A potem zostaw w bagażniku, jak wrócę, to wypakuję.
Westchnęłam. No tak, niby zimą człowiek na wsi nie ma roboty. Akurat. Obejście trzeba odśnieżyć, krowy nakarmić, dla psów ugotować. A i tak ciągle coś wypadnie. Ot, tak jak wczoraj, trzeba było z Brytanem jechać do weterynarza, bo łapę sobie o coś przeciął. I oczywiście kto pojechał? Ja, bo mój mąż wrócił zmęczony z pracy, a potem „musiał” iść do knajpy, żeby omówić „ważne sprawy”.
– Muszę się z chłopakami namówić w sprawie tego rowu – tłumaczył mi, w pośpiechu kończąc obiad. – Jak nie dopilnujemy, którędy ma biec, to nas wysiudają. Synowie Jakuba chcą koło swoich chałup go wykopać. A to u nas, po tej stronie góry, woda bardziej podchodzi.
Jakubowi synowie kłócili się prawie o wszystko
Fakt. Nasza wioska przedzielona jest pagórkiem. Z naszej strony tereny są wilgotne. Owszem, jak nie pada, to nawet jest korzyść, bo susza aż tak bardzo nam nie grozi. I woda w studni nigdy nie opada. Ale niech no trochę deszcz pokropi, to zaraz trzeba w piwnicy pompę podłączać. I prawda, że dzieci Jakubowe, Waldek i Sylwek, zawsze chcą postawić na swoim, a przeciw całej wsi.
Zresztą, co się dziwić, stary Jakub też do zgodnych nie należał. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. W każdym razie, co by nie mówić, to faktycznie wieś musi się zgrać, żeby nie dać się Waldkowi i Sylwkowi. A dziś właśnie ma być zebranie u sołtysa, gdzie wszystko się rozstrzygnie. Byle do jatki nie doszło! Bo nie dość, że bracia wojują z całą wsią, to jeszcze się ze sobą procesują i wilkiem na siebie patrzą. A żeby było chociaż o co! O starą chałupę Jakubową i tych parę hektarów ugoru.
Domisko się rozwala, na ziemi i tak niewiele co urośnie, a oni już trzy lata spór ciągną. Jak tylko stary Jakub zamknął oczy, od razu się zaczęło. Powinni sprawiedliwie na trzy wszystko podzielić – między siebie i siostrę. Ale ją od razu wysiudali, powiedzieli, że ojciec kupił jej w mieście kawalerkę, więc do gospodarki nie ma prawa. A ona, widać najmądrzejsza z całej rodziny, ręką na wszystko machnęła i podpisała papiery, że się zrzeka.
Mariusz poszedł do sołtysa, a ja pojechałam do sklepu. Po drodze minęłam Sylwka, który szedł na zebranie. A za chwilę i Waldka, w samochodzie. Nawet się koło brata nie zatrzymał, nie zaproponował, że go podwiezie. E, co mi tam. Koło wiejskiego sklepu było dziś wyjątkowo tłoczno. No tak, faceci na zebraniu, a kobiety zrobiły własny wiec.
– Po naszej stronie więcej wody podchodzi i więcej ludzi mieszka – moja sąsiadka, Mirka, była aż czerwona ze zdenerwowania. Widać na główną część sabatu się spóźniłam. – U was po co te rowy? Bo na jednej łące podmokło?
– Na jednej, za to mojej – Gośka, żona Waldka, walnęła pięścią w ladę. – Nic mi tam nie rośnie. A ziemi mam tyle, co kot napłakał, nie stać mnie na takie marnotrawstwo. Nawet trawa się nie utrzyma, a co dopiero zboże!
– O, bo też zamiast się kłócić z Sylwkami, byście się jakoś dogadali, podzielili ojcowiznę i każdy by miał więcej – Baśka, sprzedawczyni, włączyła się do dyskusji. – O co wam chodzi? Żaden to majątek, a pewnie więcej już na sądy wydaliście, niż ta cała ziemia warta. I wiesz Gośka, ja to ci się dziwię. Bo chłopy to wiadomo, uparte, żaden nie ustąpi. Ale wy z Martą powinnyście się jakoś dogadać.
– A… – Gośka nagle spochmurniała. – Wiesz, my biedniejsi, a oni nie ustąpią. Marta też trzyma ze swoim. A co ją obchodzi, że my już nie mamy z czego płacić sądowi. E… Szkoda gadać – zabrała swoje zakupy i wyszła, przygnębiona.
– Trochę mi jej szkoda – Mirka patrzyła za oddalającą się Gosią. – Ale z drugiej strony, bez winy też nie są. Jak im jakiś czas temu, bo na jesieni chyba, gmina proponowała pomoc, to się honorem unieśli, że nie przyjmą.
– A łąkę to chciał mój kupić – włączyłam się do rozmowy. – Nawet byłam zła, bo po co nam to bagno? On miał jakieś swoje pomysły. Ale oni nie i nie. To nie!
– Tak to jest – Mirka zgarnęła swoje zakupy do siatki. – Jak ktoś lubi się spierać i ludziom nie ufa, to musi cierpieć. I całej wsi krwi napsuć, bo też nie wiadomo, jak to teraz z tym rowem będzie?
Długo mi się w tym sklepie zeszło, ale gdy wróciłam do domu, Mariusza jeszcze nie było. Rozpakowałam część zakupów, zaczęłam szykować kolację i nerwowo patrzyłam w okno. Może faktycznie się chłopy pożarły o ten rów? Wrócił wreszcie, rzucił kurtkę na wieszak, usiadł przy stole. Widać, że go aż rozpiera. Od razu zaczął opowiadać.
– No, to rów jest nasz – powiedział z zadowoleniem, otwierając sobie piwo. – Chociaż ciężko było, bo nagle wszyscy zza górki się pojawili i zaczęli gardłować. Ale sołtys przemówił im do rozumu, wyjaśnił, że przecież tu jest odwodnienie potrzebne, nie tam. Ale to jeszcze nic. Najlepiej, jak się Jakubowi ze sobą pożarli!
Zamilkł i pociągnął solidny łyk. Nałożył sobie kaszankę, wziął chleb. Ugryzł, a ja myślałam, że pęknę z niecierpliwości.
– No i co? Opowiadaj!
– Okazało się, że stary Jakub dawno temu spisał taki jakby testament – Mariusz znowu się napił. – Bez notariusza ani nic, tyle, że napisał swoją wolę i zostawił u jakiegoś krewnego. A ten dopiero teraz, jak te rozprawy są i sąd wysyła wezwania, przypomniał sobie o tym. Wszystko zapisał na Sylwka, bo najstarszy i widział w nim gospodarza. No i to jakoś wyszło dziś, chłopaki właściwie nie mieli okazji pogadać o tym i na zebraniu zaczęli. Że niby Waldka ojciec spłacił, ale ten się wypiera. Podobno sad mu dał. No fakt, sam pamiętam, że sad przejął Waldek, tylko nie wiedziałem, że to w ramach ojcowizny. Jak się pożarli! Myślałem, że trzeba będzie policję wzywać. Sołtys aż musiał wystąpić urzędowo, postraszył ich. A i tak musieliśmy dopilnować, żeby razem do domu nie wracali. Waldka przytrzymali, a Sylwka Benek odwiózł.
Pokiwałam głową. Stare a głupie. Ciekawe, jak to się skończy? Właściwie, to Sylwek biedniejszy, bardziej by mu się przydała ta ziemia. Może by dzięki niej coś zarobił i spłacił brata? No tak, ale to trzeba odrobinę dobrej woli i chęci do zgody! A tej nijak u żadnego nie znajdziesz! Może teraz, jak ten testament się znalazł, to się wreszcie ten głupi spór skończy. Po kolacji Mariusz zaległ przed telewizorem, ja pokręciłam się trochę po kuchni i poszłam spać. Wydawało mi się, że ledwie głowę do poduszki przyłożyłam, gdy obudził mnie Mariusz.
– Słuchaj, pożar we wsi, straż przyjechała, ze trzy wozy – potrząsał mną energicznie. Natychmiast otrzeźwiałam.
– A gdzie? Daleko? Do nas dojdzie?
– E, nie, pod samą górką się pali, nie bardzo widzę u kogo – Mariusz stał w oknie, wciągając jednocześnie na siebie sweter.
– Coś jakby u Pawła?
– Cholera, tam kupa dzieciaków – wyskoczyłam z łóżka. – Słuchaj, pojedźmy, bo może coś im potrzeba? Przecież na mrozie nie będą stać? Trzeba pomóc. W pięć minut byliśmy pod górką.
Tu odetchnęłam z ulgą – to nie Pawłowa, a Jakubowa chałupa się paliła. Tam nikt nie mieszkał, więc nikt nie zginął. Ale z obejścia to nic nie zostało. Całe szczęście, że zima, że wiatru nie było, bo od Jakuba do Pawła było ledwie 80 metrów, mogło się zająć. Wróciliśmy do domu, ale ze spania to już były nici. Zresztą, za godzinę i tak musiałabym wstawać, tyle więc, że sobie trochę poleżałam.
Rano pomyślałam, że chociaż nie mam nic do kupienia, to jednak pojadę do sklepu. Gdzie jak gdzie, ale tam to na pewno wszystkiego się dowiem. Bo właściwie, skąd ten ogień w pustej chałupie? Zaprószyć nie miał kto, prąd dawno odcięli… Może jakiś włóczęga się tam zaplątał, dziki lokator? Ale zanim się pozbierałam, oporządziłam, do drzwi zapukała Mirka.
– Już wiesz? – zapytała od progu.
– No, przecież pojechaliśmy tam nawet, bo myślałam, że to Pawła nieszczęście – postawiłam czajnik na gaz. – Kawy zrobię, nie? A wy się nie obudziliście?
– Jak nie, umarłego by te syreny na nogi postawiły – Mirka rozsiadła się wygodnie przy stole w kuchni. – Ale ja pytam, czy wiesz, kto podpalił?
– No właśnie się nad tym zastanawiałam – wlałam wrzątek do szklanek. – Myślałam, że może jakiś włóczęga?
– Nieoficjalnie wiem od szwagra, więc nikomu nie mów – ściszyła głos. – To nie włóczęga, tylko… Waldek.
– Żartujesz? Waldek własną ojcowiznę spalił? No w to nie uwierzę!
– Mówię ci – zagrzmiała. – Przeszukali te zgliszcza, ale nie znaleźli żadnego trupa. Potem zaczęli ludzie przepytywać i ktoś widział Waldka, jak szedł drogą, pijany, właśnie od Jakubowej chałupy. No i znaleźli nadpalony kanisterek, pamiętasz, taki, co Waldek sam go na pomarańczowo malował, oznaczył, żeby mu nikt nie ukradł? No, to był właśnie koło chałupy, w pogorzelisku.
Mirka wyszła, a ja się zamyśliłam. Głupie te ludzie. Podzieliliby się jakoś, dogadali. A tak, co? Chałupa spalona… Z tego Waldka to pies ogrodnika – sam nie zje, drugiemu nie da. I tak się załatwił – jeszcze go do więzienia wsadzą. A może i odszkodowanie Sylwkowi będzie płacił, jak sąd właśnie jemu przyzna spadek? Głupia ta zawiść i pazerność. Nie można to było normalnie, po ludzku?
Czytaj także:
„Pomagam wszystkim kobietom, które nie mogą liczyć na swoich mężów. Swój biznes nazwałem… mąż do wynajęcia”
„Starzy ludzie ciągle tylko narzekają. Obiecałam sobie, że taka nie będę. I słowa dotrzymam!”
„Wstydzę się pokazywać ze swoimi wnukami. Moja córka źle je wychowała”