„Kilka lat przesiedziałam w domu. Gdy w końcu chciałam iść do pracy, okazało się że jestem w ciąży. To był cios”

kobieta która płacze z powodu ciąży fot. Adobe Stock
„Byłam o krok od realizacji swoich marzeń. Ale okazało się, że spóźnia mi się okres. Pozytywny wynik testu mnie załamał - może i miałam 29 lat, ale wcale nie marzyłam o dziecku! Chciałam w końcu pójść do pracy i się rozwijać!”
/ 22.04.2021 09:09
kobieta która płacze z powodu ciąży fot. Adobe Stock

Dwudzieste dziewiąte urodziny spędziłam z mężem i garstką znajomych. Bawiłam się dobrze, ale następnego dnia wstałam przygnębiona. Zrozumiałam, że jestem tuż przed trzydziestką, a niczego specjalnego w życiu nie osiągnęłam. Byłam kurą domową. Wysportowaną, ale kurą. Każdy mój dzień wyglądał podobnie: poranny jogging, sprzątanie, gotowanie, zakupy, fitness z internetową trenerką, czytanie książki. A wieczorem, gdy mąż wracał z pracy, rozmowa, film, czasem seks, sen. Raz w tygodniu spotkanie z przyjaciółmi, raz w miesiącu kino albo teatr, raz w roku wyjazd za granicę.

Dotąd mi to nie przeszkadzało, przeciwnie, uważałam się za szczęściarę

Nie musiałam chodzić do pracy, nie martwiłam się nigdy o pieniądze, nie miałam prawie żadnych stresów. Ale nagle zaczęłam się wstydzić, że będąc silną, inteligentną, pełną energii kobietą, nie robię nic sensownego Jak do tego doszło? Kto zawinił? Sama się tak urządziłam czy miał w tym spory udział mój mąż? Pięć lat wcześniej, zaraz po ślubie, gdy oboje byliśmy tuż po studiach, to właśnie on zaproponował, żebym została w domu, dopóki nie znajdę naprawdę ciekawej, satysfakcjonującej pracy.

– Bez sensu, żebyś siedziała cały dzień w jakimś biurze i za marne grosze dostawała odcisków na tyłku. Ja zarabiam wystarczająco dużo, żeby nas utrzymać – tłumaczył logicznie.

Jako programista zarabiał dobrze już jako student, a potem dostał jeszcze lepiej płatną pracę w międzynarodowej firmie. Więc ochoczo zgodziłam się na jego propozycję. Nie miałam skrupułów, bo mieszkaliśmy wtedy w należącej do mnie kawalerce, którą odziedziczyłam po babci. Czułam więc, że wniosłam w posagu wystarczająco dużo, aby pozwolić mężowi przez jakiś czas mnie utrzymywać. Tylko że „jakiś czas” się przeciągał.

Słyszałam, że mam fart. Ale ja się tak nie czułam

Miało to trwać najwyżej kilka miesięcy, a minęło pięć lat! W tym czasie zniechęciłam się i odpuściłam sobie szukanie pracy. Przenieśliśmy się do kupionego na kredyt pięknego, czteropokojowego mieszkania, a kawalerkę wynajęłam. Zyskałam dzięki temu własne pieniądze, nie pasożytowałam na Antku. W takim razie – myślałam coraz częściej z goryczą – dlaczego czuję się właśnie jak pasożyt?

Niby wiedziałam, że mój mąż mnie kocha, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem bezwartościowa i nikomu niepotrzebna. Po dogłębnym przemyśleniu problemu doszłam do wniosku, że za ów stan mogę obwiniać wyłącznie siebie. Sama zamknęłam się w domu i zrobiłam to ze zwykłego lenistwa. Uświadomienie sobie tego nie było przyjemne, ale szybko otrząsnęłam się ze smutku. Z lustra wciąż patrzyła na mnie młoda twarz. Na nic nie było za późno, mogłam w każdej chwili się zmienić, przyszłość stała przede mną otworem.

Zabrałam się więc za szukanie pracy. Po kilku dniach mój początkowy entuzjazm znacznie osłabł. W internecie pełno było ofert zatrudnienia, ale żadna z nich mi nie odpowiadała. Nie chciałam iść na kasę do marketu, nie miałam siły ani odpowiedniej płci, żeby napinać mięśnie na budowie, nie posiadałam uprawnień, żeby uczyć w szkole. Nie zamierzałam też przesiadywać godzinami w recepcji, wykonywać nudnej pracy biurowej ani męczyć się jako kelnerka. Byłam zbyt dumna, ambitna i wybredna, żeby brać byle co. Chciałam iść do pracy nie po to, żeby zamienić przyjemną domową rutynę na nudną i męczącą rutynę służbową.

Najgorsze było to, że nie miałam się komu zwierzyć, kogo poradzić. Wszystkie moje koleżanki pracowały, bo musiały, i nie zrozumiałyby, że szukam pracy nie dla kasy, nie z konieczności, ale by się w niej, za przeproszeniem, realizować. Często słyszałam od nich:

– Ale ty masz szczęście, że możesz siedzieć w domu.
– Nie wiesz, co to zmęczenie.
Zazdroszczę ci, Gośka. Masz tyle czasu dla siebie!

I tak dalej, w tym stylu. Nie, od koleżanek mogłabym usłyszeć co najwyżej, że wydziwiam, że mi się w głowie poprzewracało. Dziękuję uprzejmie za podobne komentarze. Nie mogłam też zwierzyć się rodzicom, bo ci od razu znaleźliby radę, remedium na wszelką nudę i brak celu: postaraj się, córcia, o dziecko. Marzyli o wnukach i regularnie truli, że to już czas, bo zegar biologiczny tyka. Byli zdania, że powołaniem każdej kobiety jest zostać matką, i nie rozumieli, gdy tłumaczyłam im, że dla mnie to jeszcze za wcześnie. Nie chciałam również mówić o moich rozterkach mężowi.

W ogóle nie wiedział, że szukam pracy, tym bardziej więc o związanych z tym trudnościach. Antek z całą pewnością by mnie wspierał i próbował pomóc. Popytałby wśród znajomych i jak nic znalazłby paru mających u siebie wakat. Może nie załatwiłby mi od ręki roboty, ale przynajmniej zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Świetnie, ale ja nie chciałam, żeby mnie wyręczał! Chciałam sama, bez pomocy męża, zrobić coś sensownego ze swoim życiem, ruszyć do przodu. Pragnęłam pokazać samej sobie i całemu światu, na co mnie stać.

No i pokazałam… Nadal stałam w miejscu. Co za dno

Jestem do niczego, nie ma co się oszukiwać. Jestem po prostu beznadziejna – myślałam w chwilach załamania. Ale mijały, a ja nie zamierzałam się tak łatwo poddać, zawsze byłam uparta. To cecha, która może być i wadą, i zaletą. Sport – bingo! Czy uda się to wykorzystać? Któregoś dnia, gdy znów przeglądałam ogłoszenia, coś mnie tknęło. A może źle się za to zabrałam? Może zamiast szukać wśród dostępnych ofert, jak leci, marudząc, że to mi nie pasuje, a tamto nie odpowiada, powinnam najpierw określić, co potrafię, jakie są moje mocne strony, co dokładnie chciałabym robić, zamiast liczyć, że los mi coś podpowie. Wzięłam kartkę i długopis.

Punkt pierwszy: wykształcenie. Tu było słabo. Poszłam na politologię tylko dlatego, że tam szedł mój chłopak z liceum i chciałam studiować razem z nim. Niestety, wybrany kierunek mnie nudził, więc z trudem i z bólem przebrnęłam przez studia. No ale przynajmniej miałam wyższe wykształcenie, zawsze coś. Punkt drugi: doświadczenie. Jeszcze gorsza lipa. Pracowałam jako hostessa, sprzedawczyni pączków w cukierni i raz przy zbieraniu truskawek. Ot, wakacyjne fuchy, żeby zarobić parę groszy. Do prawdziwej, poważnej pracy zamierzałam iść po studiach, ale wyszło, jak wyszło. Punkt trzeci: co lubię robić? Napisałam bez namysłu: czytać i ćwiczyć. Czy mogłabym zmienić czytanie książek w swój zawód i zostać na przykład recenzentką? Być może. Ale czy rzeczywiście tego chciałam?

Niekoniecznie. Za to druga opcja wydawała się dużo bardziej kusząca. Mogłabym na przykład zrobić odpowiedni kurs i zostać instruktorką fitness. Bingo! Ta myśl mnie zelektryzowała i rozpaliła w duszy ogień, na który czekałam. Sport – to było to! Moje hobby, moja pasja, kierunek, w którym chciałam pójść i się rozwijać. W dodatku miałam łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi, więc wydawało mi się, że uczenie innych tego, co sama lubię i umiem robić, to wręcz idealne zajęcie dla mnie. Co więcej, robiłabym w ten sposób coś dobrego dla innych, nie tylko dla siebie.

Kochałam aktywność fizyczną i wiedziałam, jak ważna jest ona dla psychiki

Trenując, zyskiwałam siłę, radość, zgrabną sylwetkę, zdrowie. I zrozumiałam, że chcę pomagać w ten sposób innym kobietom. Kiedy jasno określiłam swój cel, dalej poszło jak z płatka: znalazłam kurs na instruktorkę aerobiku i jeszcze tego samego dnia się na niego zapisałam. Chodzenie na zajęcia bardzo mi się podobało: zdobywałam interesującą mnie wiedzę oraz umiejętności, a przy okazji świetnie się bawiłam.

Utrzymywałam to w tajemnicy przed Antkiem. Nie dlatego, że mógłby mieć coś przeciwko, skądże znowu. Na pewno kibicowałby mi z całych sił i właśnie tego chciałam uniknąć. Nie potrzebowałam dodatkowej presji, którą czułabym, gdyby się dowiedział. Miałam ogromną nadzieję, że mi się uda, ale nie byłam tego stuprocentowo pewna i bałam się porażki. Powiem mu o wszystkim, jak już będę się miała czym pochwalić.

Kiedy z sukcesem ukończyłam kurs, byłam z siebie niesamowicie dumna i rozpierało mnie szczęście. Przez moment zastanawiałam się, czy nie nadeszła już pora, by skończyć z sekretami przed mężem, ale ostatecznie uznałam, że jeszcze poczekam. Wciąż znajdowałam się bliżej startu niż mety. Przede mną było założenie działalności i załatwienie formalności. A potem najtrudniejsze: ogarnięcie reklamy i zdobycie klientów. Rzuciłam się w wir przygotowań i wtedy zorientowałam się, że spóźnia mi się miesiączka. Myśl, że mogę być w ciąży, była dla mnie nie do przyjęcia. Nie teraz, kiedy wreszcie wzięłam się za siebie! Ale trzeba przyznać, że mogła nam się zdarzyć wpadka, bo nie zawsze dbaliśmy o zabezpieczenie, jak to w małżeństwie bywa.

Zrobiłam test. Pozytywny wynik był dla mnie jak wyrok

Siedziałam na podłodze łazienki i zanosiłam się szlochem, jakby świat się skończył. W pewnym sensie się skończył. Wszystkie moje plany i marzenia w jednej chwili legły w gruzach. Firma splajtowała, zanim ruszyła.

– To niesprawiedliwe! Ja nie chcę, nie chcę! – powtarzałam przez łzy.

Tylko ile można ryczeć? Umyłam twarz zimną wodą i przypudrowałam skórę, żeby nie było widać, że płakałam. Nie chciałam, żeby Antek dopytywał, co się stało, bo nie chciałam mu jeszcze mówić o ciąży. Postanowiłam, że najpierw pójdę do ginekologa i się upewnię. A potem… Potem się zobaczy. Minął dzień, drugi, trzeci, a ja wciąż nie umówiłam się na wizytę. Chyba wciąż miałam nadzieję, że to przedwczesny alarm, że to z nerwów zaburzył mi się cykl. Nie mogę być teraz matką – powtarzałam w myślach jak zaklęcie, z dziecięcą wiarą, że moje życzenie się spełni, jeśli tylko będę tego wystarczająco mocno chcieć.

Oczywiście Antek zorientował się, że coś się ze mną dzieje, ale gdy pytał, zbywałam go. Chandra, problemy żołądkowe, głowa mnie boli. Dalej był podejrzliwy, ale mało się tym przejęłam. Byłam zbyt zła, na niego, na siebie, na los. Poniosła nas oboje namiętność, pięknie, lecz to ja zapłacę za ów poryw utratą szansy na spełnienie marzeń. Ja, nie on. Uważałam to za cholernie niesprawiedliwe.

Wciąż mam plan. I na pewno go zrealizuję

Tamtego dnia byłam tak podminowana, że aż mnie nosiło. Musiałam się jakoś rozładować i zrobiłam to, co zwykle w takich sytuacjach. Włożyłam strój do biegania i udałam się na moją ulubioną trasę nad rzeką, by wypocić złość i zmartwienie. Pędziłam sprintem, coraz szybciej i szybciej. Uciekałam przed ponurymi myślami, przed niepewnością, przed żalem. Nabrałam takiej prędkości, że czułam, jakbym lada chwila miała pofrunąć. Zamknęłam oczy, gnałam jak wiatr, jak antylopa… i wtedy usłyszałam głośny dzwonek roweru. Zaraz potem poczułam silne uderzenie i upadłam. Rowerzysta, który mnie potrącił, też się wywrócił, ale szybko się pozbierał i zaczął na mnie wrzeszczeć:

– Durna babo, ślepa jesteś?! Wbiegłaś na mnie, to była twoja wina!!! Jak chcesz się zabić, to na własny rachunek! Nie wciągaj w to innych!

On się darł, wściekły i przestraszony. Ja milczałam, leżąc bez ruchu. Byłam w szoku. Sparaliżowała mnie myśl, że z powodu własnej bezmyślności mogę poronić. Wtedy zrozumiałam, że pomimo całego wewnętrznego buntu zaczęłam już czuć się matką. Nawet nie potwierdziłam ciąży, a już się bałam, że mogę ją stracić. Na szczęście wyglądało na to, że nie ucierpiałam. Powoli i ostrożnie wstałam.

– Przepraszam, mój błąd – powiedziałam do rowerzysty. Jego złość zastąpiło zatroskanie.
– Nic pani jest? Strasznie pani blada.
– Jest OK, serio – uspokoiłam go.

Niemniej jednak jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do przychodni i umówiłam się na wizytę u ginekologa. A ten tydzień później potwierdził, że jestem w ciąży. Gdy powiedziałam o tym Antkowi, dosłownie oszalał z radości. Skakał jak dzieciak. I okręcał się ze mną w ramionach. Jak na filmach. Jego entuzjazm dobrze na mnie podziałał.

Z każdym kolejnym dniem ciąży mój żal do losu maleje

Wraz z czasem rośnie we mnie ciekawość, jakie to dziecko będzie i jakie wraz z nim czekają mnie wyzwania. Już wiemy, że urodzi się dziewczynka. Damy jej na imię Kasia. I chociaż teraz myślę głównie o porodzie i o zdrowiu malutkiej, wcale nie zrezygnowałam z marzeń o rozkręceniu mojego biznesu. Na razie sama zamierzam zacząć chodzić na zajęcia dla ciężarnych, kiedy już będzie można. A gdy córcia podrośnie, będziemy działać razem. I będzie dobrze. 

Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę

Redakcja poleca

REKLAMA