„Kiedyś byłem cenionym artystą, dziś jestem bezdomny. Co gorsza, straciłem kobietę swojego życia”

bezdomny mężczyzna fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
Było już po północy, gdy stanąłem na wyludnionej ulicy przed witryną galerii. W rogu, w lekkim półcieniu dojrzałem znajomy obraz – portret smukłej ciemnowłosej kobiety. Jedyny, jaki namalowałem dla Edyty. Wszystkie pozostałe tworzyłem dla pieniędzy. Oczy mi zwilgotniały.
/ 09.02.2022 05:20
bezdomny mężczyzna fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Tamten wiosenny dzień nie był szczególnie udany. Od paru godzin włóczyłem się po mieście, szukając jedzenia. W końcu z osiedlowego kontenera na śmieci udało mi się wyłowić reklamówkę z czymś jeszcze zdatnym do spożycia. Podsuszony kawałek kiełbasy, kilka kromek chleba – w sam raz na śniadanie dla takiego rozbitka życiowego jak ja. Rozsiadłem się na chodniku i zacząłem jeść.

– Cholera, znowu ci menele! – podniosła głos kobiecina z laską. – Człowiek spokojnie śmieci nie może wyrzucić, bo zaraz ktoś myszkuje w brudach. Trzeba będzie zgłosić to do administracji... Niech sprawią zamek do śmietnika i dadzą każdemu lokatorowi klucz! – zrzędziła.

Już dawno przestały mnie boleć podobne słowa, choć nie byłem żadnym menelem. Przynajmniej od pewnego czasu. Po prostu żyłem inaczej niż inni.

Cóż, najwyraźniej w ów pochmurny marcowy dzień miałem pecha. Najpierw naskoczyła na mnie ta staruszka, a chwilę potem strażnicy miejscy. Nie miałem dowodu osobistego. Zgubiłem go kilka lat temu, a o nowy nie występowałem, bo i po co? Nie był mi do niczego potrzebny.

Kiedy zapytali o imię i nazwisko, podałem prawdziwe. I adres, pod którym mieszkałem dwadzieścia lat temu. Miłe gniazdko w centrum miasta.

– Dlaczego pan nie wraca do domu? – zapytała strażniczka, wysoka kobieta koło trzydziestki.

– A przyjęłaby pani takiego faceta jak ja? – zapytałem, choć po prawdzie to nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się z nią w pogawędkę.

Postawny strażnik zmierzył mnie surowym spojrzeniem.

– Niech pan uważa – powiedział. – Mieliśmy już kilka zgłoszeń od lokatorów. Skarżą się, że zaśmieca pan teren.

– Dobrze, zastosuję się – dziarsko mu zasalutowałem.

Musiało to wyglądać zabawnie, bo kobieta roześmiała się. Wtedy dostrzegłem, jak bardzo jest podobna do Edyty... Prawie pożałowałem, kiedy odeszli.

– Krakowska 12? To nad galerią – usłyszałem jeszcze, jak mówiła do kolegi.

Galeria? Pod dwunastką była kawiarnia, przynajmniej te dwadzieścia lat temu, kiedy poznałem Edytę...

Przewróciło mi się w głowie

Studiowaliśmy razem w Akademii Sztuk Pięknych i na drugim roku zaczęliśmy ze sobą chodzić. Głupio to zabrzmi, ale... ona mnie podziwiała. Nie dość, że byłem najprzystojniejszym facetem na wydziale, to jeszcze wszystko przychodziło mi łatwo. Teraz – z perspektywy lat – oceniam, że zbyt łatwo.

Wiedzę przyswajałem bez trudu, a mój talent malarski chwalili wszyscy profesorowie. Moje prace opowiadały o nierozerwalnym związku człowieka z przyrodą.

Szybko zacząłem tworzyć na zamówienie. Edyta nie mogła zrozumieć, jakim cudem w ciągu doby potrafię namalować pejzaż, za który kupujący dawał lekką ręką równowartość przeciętnej półrocznej pensji. Dla mnie to było oczywiste. Byłem tego wart.

Niestety, przypływ gotówki zmienił mnie na gorsze. Ja tego nie dostrzegłem, ale Edyta tak. Stałem się nazbyt pewny siebie i arogancki… Kiedy chciała ze mną na ten temat porozmawiać, uciekałem do tych, którzy zasypywali mnie komplementami – jaki to jestem młody i zdolny...

Poza tym spływające z różnych stron zamówienia zmuszały mnie do maksymalnego wykorzystania czasu. Szły zatem w kolejności: nauka, praca i dopiero na końcu miłość.

– Grzesiu, nie możesz przyjmować wszystkiego, jak leci, bo się zaharujesz – radziła Edyta.

Jednak ja nie chciałem z nikim dzielić się zleceniami. I do dziś nie wiem, czy bardziej z powodu pieniędzy, których zawsze mi było mało, czy też powodowała mną jakaś twórcza pycha.

– Skoro tak się o mnie martwisz, to może machniesz za mnie jakieś płótno? – zażartowałem kiedyś, wiedząc dobrze, że Edyta maluje tylko to, co musi, bo jej pasją jest fotografia.

Obraziła się i zniknęła z mojego życia na tydzień. Kiedy zobaczyłem ją znów, załamała ręce:

– Jak ty wyglądasz?! – zawołała na mój widok, zmartwiona.

– Musiałem zarwać noc, żeby skończyć pracę – przeczesałem dłonią rozwiane włosy. – A dziś zaczynam nowy projekt. Zlecenie z zagranicy. Za zielone.

– Aaa, jak za zielone, to warto się pomęczyć – skwitowała z ironią, której wtedy nie wyczułem.

Tyle że ja się wcale nie męczyłem. Już jakiś czas temu znalazłem na to sposób. Wspomagały mnie środki, które dziś można by określić mianem „dopalaczy”. Sprzedawał mi je zaprzyjaźniony chemik. Specyfiki te dawały wspaniałe poczucie świeżości umysłu i usuwały wszelkie objawy zmęczenia. Pod ich wpływem doświadczałem pięknych wizji, które przelewałem na płótno.

Żyłem jak we śnie. Eksperymentowałem, mieszając ze sobą różne specyfiki, żeby pogłębić swoje doznania. Rzeczywistość falowała, a postaci rozmywały się. Myliłem dzień z nocą, czerwień z zielenią, coraz rzadziej byłem obecny na zajęciach. Groziło mi wyrzucenie ze studiów...

– Co to za bohomazy? – zapytał mnie profesor, gdy pokazałem mu swoje najnowsze „dzieło”.

Wizje przeniesione na płótno okazały się niezrozumiałymi mazajami. Gdy się rozniosło, że obniżyłem poziom, dotychczasowi klienci wycofali zlecenia.

Skończył się pan jako artysta – powiedział mi jeden z nich, dla którego namalowałem pięć obrazów. – Utracił pan świeżość. A to jest w sztuce najważniejsze.

Niechętnie, bo niechętnie, lecz uznałem, że rzeczywiście potrzebuję odpoczynku. Stać mnie było na nicnierobienie przez dłuższy czas, bo zgromadziłem sporo gotówki. Poza tym właśnie wtedy skreślili mnie z listy studentów. „Odpoczywałem” więc bardzo intensywnie w towarzystwie znajomych, którym nie przeszkadzały moje narkotykowe odloty ani coraz trudniejszy charakter.

To było złe życie – mocne trunki, nocne lokale i ja, jako celebryta, fundujący każdą imprezę.

Podała mi pomocną dłoń

Po roku kuferek pokazał dno. Trzeba było wrócić do normalnego życia. Próbowałem malować, lecz drżącą ręką niewiele już potrafiłem zdziałać. W dodatku uzależniłem się od tego świństwa, a chemik za darmo dawać nie chciał. Jadłem byle co, nie goliłem się od miesięcy, tygodniami chodziłem w tym samym ubraniu. Tak byłem odmieniony zewnętrznie, że Edyta nie poznała mnie na ulicy.

– To ty?! – zapytała zdumiona, gdy poprosiłem ją o pomoc. – Pieniędzy ci nie dam, bo przećpasz – zawyrokowała, oglądając mnie od stóp do głów – Ale znajdę ci ośrodek, gdzie mógłbyś się wyleczyć.

Gdy wróciłem po trzech miesiącach leczenia w ośrodku zamkniętym, czekała na mnie. Świętowaliśmy mój powrót właśnie w kawiarni przy Krakowskiej.

– Piękny lokal, prawda? – uśmiechnęła się. – Chciałabym mieć tu swoją galerię. Sprzedawałabym swoje prace oraz obrazy dobrych malarzy… – Edyta przerwała, patrząc na moje drżące palce.

– Myślisz, że dałbym radę wrócić? – zapytałem.

Po kawie z szarlotką zaprosiła mnie na piętro. Kawalerkę, którą odziedziczyła po babci, urządziła bardzo konwencjonalnie, bez śladu ekstrawagancji.

– Tutaj będzie nasz dom, a na dole galeria – oznajmiła mi.

Wróciłem na studia. Już nie byłem cudownym dzieckiem, któremu wszystko przychodziło łatwo. Poświęcałem wiele czasu, by ogarnąć zakres materiału i zdać egzaminy.

Edyta tymczasem ukończyła akademię i zaczęła pstrykać fotki dla zagranicznej agencji fotograficznej. Jej praca wiązała się z częstymi wyjazdami, podczas których zostawałem sam ze swoimi nałogami. Próbowałem odegnać pokusy, ale koledzy szybko mnie znaleźli.

– Grzechu, dlaczego już nic nie malujesz? – pytali.

– Było, minęło – wzruszyłem obojętnie ramionami.

Wstyd mi było przyznać, że po prostu się wypaliłem. Że już nie potrafię nic stworzyć.

Pocieszali mnie, namawiali, żebym się z nimi napił, „to wena wróci”. Odmówiłem, chociaż byli bardzo natarczywi. Kiedy jednak wróciłem do domu, pomyślałem, że może rzeczywiście potrzebuję „kopa”. Brakowało mi lekkości i swobody, z jaką kiedyś tworzyłem.

Poszedłem do chemika i kupiłem kilka działek. Odleciałem totalnie. W pół nocy namalowałem obraz. Nad ranem, gdy wytrzeźwiałem, zobaczyłem, jaki jest słaby, i zniszczyłem go.

Zmarnowałem swój talent?

Tamtego okropnego ranka spakowałem się i wyprowadziłem, zostawiając klucze u dozorcy. Nie radziłem sobie ze sobą, jak więc mogłem opiekować się kobietą? Bałem się usłyszeć od niej prawdę – że znów ją zawiodłem i zobaczyć litość w jej oczach.

Było lato, więc wyjechałem nad morze. W kurortach kłębiły się tłumy turystów – łatwo było coś wyżebrać czy znaleźć na stolikach niedojedzony obiad.

Potem próbowałem szczęścia w Bieszczadach, lecz okazało się, że nie potrafię długo wytrzymać w jednym miejscu. Podróżowałem więc z miasta do miasta, na gapę oczywiście, żywiąc się tym, co wyrzucą ludzie. Nie miałem marzeń. Myślałem tylko o tym, by znaleźć miejsce na nocleg i coś do zjedzenia.

Przed dwoma laty wróciłem do rodzinnego miasta. Nie wałęsałem się po centrum. Ze względu na mało estetyczny wygląd wolałem trzymać się przedmieść.

Spotkanie ze strażniczką podobną do Edyty skłoniło mnie jednak, by choć na moment zajrzeć na stare śmieci, ot, przekonać się, jak tam teraz jest. Tyle lat nie widziałem tego miejsca...

Było już po północy, gdy stanąłem na wyludnionej ulicy przed witryną galerii. Dyskretnie podświetlone wnętrze podzielone było na dwie części – lewą z fotografiami i prawą z malarstwem. W rogu, w lekkim półcieniu dojrzałem znajomy obraz – portret smukłej ciemnowłosej kobiety. Jedyny, jaki namalowałem dla Edyty. Wszystkie pozostałe tworzyłem dla pieniędzy. Oczy mi zwilgotniały.

Nagle usłyszałem za sobą pisk opon. Obejrzałem się. Straż miejska. Znowu. Zamiast uciekać, brudnym paluchem wskazałem na stojący w kącie obraz.

– To moje – powiedziałem z dumą. – Mieszkałem tu kiedyś.

Hałas sprawił, że w oknie na górze zapaliło się światło.

– Co tu się, do cholery, dzieje?! – spytał kobiecy głos.

– Ten pan twierdzi, że tu mieszkał – odparł strażnik.

Nie minęło pół minuty, gdy drzwi do klatki otworzyły się i zobaczyłem Edytę w kapciach i szlafroku. Niewiele się zmieniła. Nadal była szczupła, tylko włosy przefarbowała na blond.

– Zna go pani? – spytał strażnik, spoglądając na Edytę zdziwiony.

Zamiast odpowiedzi otworzyła szerzej drzwi. Wszedłem niepewnie. Na schodach powiedziałem „przepraszam” i zapłakałem.

– Wiesz, gdzie jest łazienka. Ogól się, wykąp, zaraz przyniosę ci czyste rzeczy do przebrania – usłyszałem spokojny głos.

W łazience znalazłem przybory do golenia. Po kwadransie zapukała i podała męskie ubranie: spodnie, koszulę, marynarkę.

Świtało, gdy zaparzyła kawę. Usiadła naprzeciw mnie w fotelu. Zapaliła papierosa.

– Tak, palę – powiedziała, siląc się na oschłość. – Zapewne chciałbyś wiedzieć, co robiłam przez te dwadzieścia lat? Gdy sobie poszedłeś… bez uprzedzenia, bez słowa wyjaśnienia. Nie żyłam jak zakonnica. Za mąż wychodziłam dwa razy. Dwa razy się rozwiodłam. To ubranie po drugim mężu. W łazience zawsze trzymam przybory do golenia, tak na wszelki wypadek…

Jej głos załamał się. Serce mi się krajało, gdy na nią patrzyłem.

Zmarnowałem swój talent – powiedziałem.

Patrzyła mi w oczy i milczała. Po chwili zgasiła papierosa i zdecydowanym tonem powiedziała:

– Potrzebuję zdolnego kopisty. Znasz kogoś, kto dałby sobie radę z Chełmońskim?

Spojrzałem na swoje ręce.

– Na tyłach galerii mam pracownię. Przyjdź, jeśli chcesz.

Oczekiwała, abym wziął się w garść. Nie wahałem się ani chwili.

– Mogę zacząć od dziś?

– Nie licz, że na początku będzie ci łatwo – napomniała mnie.

Miała rację. Powracam do wprawy od kilku tygodni. Jest coraz lepiej, choć do dawnej lekkiej kreski wciąż mi bardzo daleko. Mimo to wierzę, że w końcu się uda. Co ważne, w oczach Edyty również odnajduję tę wiarę.

Czytaj także:
„Mąż zostawił na pastwę losu mnie i córkę, bo się szaleńczo zakochał. Zawiodłam jako matka, a moje dziecko walczy o życia”
„Była zginęła w wypadku, a ja miałem zająć się naszymi dziećmi, których nie znam i nie chciałem”
„Mąż wyparł się córki, bo nie była wymarzonym synem. Nie uratowała go od śmierci, bo dla niej od dawna był martwy”

Redakcja poleca

REKLAMA