Dobraliśmy się z Arkiem idealnie, oboje lubiliśmy, żeby wszystko szło zgodnie z planem, niczego nie robiliśmy na rympał, więc żyło nam się wygodnie i tak jak lubiliśmy. Ślub i umowa z deweloperem, który budował dla nas mieszkanie, były obgadane po sto razy, dobrze zorganizowane i zabezpieczone na wypadek nagłych zawirowań losowych. Nawet chwilowe mieszkanie u teściów zostało obwarowane licznymi zastrzeżeniami, głównie moimi, choć teściowa też miała tu swój udział.
Najlepiej jest wszystko uzgodnić z góry, wtedy nie ma zaskoczeń i wszyscy są zadowoleni, na miarę okoliczności, oczywiście. Teściowie szlachetnie przygarnęli nas do siebie, żebyśmy nie musieli wynajmować pokoju u obcych ludzi w oczekiwaniu na odbiór mieszkania, i wówczas wydawało mi się, że szczytem problemów jest wieczna kolejka do łazienki tworząca się rano, kiedy Arek i ja śpieszyliśmy się do pracy. Nie przypuszczałam, że życie ma dla nas ogromną niespodziankę.
Bałam się, w końcu to ja miałam rodzić...
Była nią ciąża, nie ukrywam, niespodziewana. Teść o mało nie umarł ze śmiechu, kiedy dowiedział się, że zostanie dziadkiem. Niekontrolowany wybuch tłumaczył wielką radością, jaka go ogarnęła, ale podejrzewałam, że ubawiła go myśl, iż tak zorganizowane osoby jak jego syn i synowa wpadli, zanim się obejrzeli. Kiedy wyszłam z pierwszego szoku, zaczęłam przyzwyczajać się do myśli, że co prawda nie mamy gdzie mieszkać, ale za chwilę na świecie pojawi się nasze dziecko.
– Dopiero za wiele miesięcy – uspokajał mnie Arek, sam spanikowany, aż żal było patrzeć. – To szmat czasu, zdążymy wprowadzić się do własnego mieszkania.
– Najpierw mieliśmy je wykończyć i urządzić – jęknęłam. – Będziemy biegać z dzieckiem po sklepach budowlanych?
– Jasne, co za problem? Będziemy go wszędzie zabierać, niech się przyzwyczaja.
– Myślisz, że to będzie chłopiec?
– Tak mi się powiedziało, nie czepiaj się słówek, Gośka, tylko ćwicz oddychanie – odgryzł się. – Zapiszemy się do szkoły rodzenia, żeby wiedzieć, jak to się robi. Obczaimy reguły i będzie dobrze.
Uczepiłam się jego słów. Trochę się bałam, w końcu to ja miałam rodzić, ciąża przydarzyła się niespodziewanie, trochę za szybko w stosunku do naszych planów, ten szczegół również nie napełniał mnie spokojem. Nie bez żalu zmodyfikowaliśmy wypieszczone zamierzenia na najbliższe miesiące i z ufnością w niezbadane wyroki losu czekaliśmy na dziecko. Rosło w moim brzuchu, ale gdyby nie test ciążowy, nie miałabym świadomości, że ono tam jest. Niemal nie mogłam uwierzyć, że za kilka miesięcy moje życie będzie kręcić się koło wrzeszczącego oseska.
Pierwszym namacalnym zwiastunem zmian miało być usg potwierdzające ciążę. Byłam w piątym tygodniu, gdy pojechaliśmy z Arkiem na badanie. Przejęty trzymał mnie za rękę, ja też mocno ściskałam jego dłoń, wsparcie było mi bardzo potrzebne, nagle zaczęłam się bać.
– Nie panikuj, wszystko jest w porządku – uspokajał mnie niezdarnie Arek. – Za chwilę zobaczymy naszego dzidziusia i sama się przekonasz, że mam rację.
– Położy się pani? Zapraszam – leko zniecierpliwiony doktor przerwał nam gorączkowe szepty.
Arek pomógł mi zająć pozycję na leżance, jakbym była co najmniej w dziewiątym miesiącu i nie mogła się ruszać. Postanowił, a właściwie oboje postanowiliśmy, że od początku będzie brał udział w procesie powstawania nowego człowieczka, więc nie chciał niczego pominąć. Pragnął być ojcem świadomym obowiązków i wynikających z nich przyjemności.
Byłam w piątym tygodniu ciąży, czułam się rewelacyjnie, nic mi nie doskwierało, okaz zdrowia, można powiedzieć. Dlatego kiedy doktor długo mnie badał, z natężeniem wpatrując się w ekran ultrasonografu, zaczęłam mieć złe przeczucia.
Nie wierzyłam w to, co słyszę
– Panie doktorze – nie wytrzymał Arek. – Jest dziecko, czy go nie ma?
– Jest dziecko, jest! Nawet nie jedno! Nic nie mówię, bo staram się dobrze zobaczyć wszystkie pęcherzyki, to jest wasze przyszłe dzieci.
– Eghrr – z gardła Arka wydobył się dziwny dźwięk. – Co to znaczy, wszystkie?
– Wszystkie cztery – powiedział z dumą doktor, jakby to on był autorem tego wiekopomnego wydarzenia. – Gratuluję państwu, to ciąża mnoga! Będziecie rodzicami czworaczków.
Nie od razu do mnie dotarło, co się dzieje, szczęśliwą wieść przyswajałam na raty. Najpierw zrozumiałam, że jestem w ciąży, dziecko rozwija się prawidłowo. Potem do mojej świadomości zaczęła przesączać się informacja, że nie jest tam samo. Ciąża mnoga.
– Czworaczki? – jęknęłam – Jest pan pewien, doktorze?
Usg nie kłamało, nosiłam w sobie cztery fasolki, w sumie było nas pięcioro plus szósty Arek w charakterze tatusia.
– Matko boska, ja nie dam rady, boję się – rozpłakałam się na dobre.
Hart ducha gdzieś się ulotnił, zostało tylko przerażenie. Nie czułam się przygotowana ani do pojedynczego porodu, ani do poczwórnego. A jeśli coś pójdzie źle? Dowiedziałam się, że ja i moja ciąża mnoga będziemy pod specjalną opieką, mam być dobrej myśli i nie wolno mi się martwić na zapas. Uzbrojona w te porady wyszłam na korytarz opierając się na Arku. Był równie blady jak ja.
– Będzie dobrze – powtarzał przez zęby. – Spójrz na to inaczej, za jednym zamachem urodzisz wszystkie nasze dzieci, z superatą. Będą razem dorastały i bawiły się ze sobą, czy może być coś wspanialszego, no, Gosia?
Chciał dobrze, ale nie udało mu się zasiać we mnie optymizmu. Przez głowę przelatywały mi fragmenty zasłyszanych historii o zagrożonych ciążach bliźniaczych, o trudnych porodach, a ja miałam wydać na świat całą czwórkę! Zupełnie sobie tego nie wyobrażałam. Do domu wróciliśmy w milczeniu, Arek zupełnie zaprzestał pocieszania, widząc, że to nie działa.
– Razem im powiemy? – spytał, gdy weszliśmy do mieszkania.
– Przygotuj grunt, ja muszę jeszcze iść do łazienki. Jestem w ciąży – zasłoniłam się moim stanem jak tarczą.
Nagle zapragnęłam pobyć sama, zabrakło mi sił, zbyt dużo szczęścia naraz zwaliło mi się na głowę.
Wreszcie nadszedł wielki dzień
Arek wszedł do pokoju, z którego dobiegały głosy teściów, ja zostałam w przedpokoju. Osunęłam się po ścianie i usiadłam na podłodze, tak jak stałam, nie rozbierając się. Oparłam głowę na kolanach i starałam się powstrzymać łzy. Chciało mi się płakać, niekoniecznie ze szczęścia, pragnęłam być mamą, ale czwórka dzieci to było za dużo. Jak ja je donoszę i urodzę? A co potem? Mam tylko dwie ręce, jak zajmę się niemowlętami?
– Nie martw się, Gosiu, pomożemy z Ludwikiem przy wnukach. Twoi rodzice też nie odmówią, przy czwórce dzieci będzie mnóstwo pracy. Teraz najważniejsze jest zdrowie, twoje i maluchów.
Teściowa kucnęła obok, głaskała mnie niezdarnie po włosach. Na podłodze było mi strasznie niewygodnie, może dlatego zaczęłam płakać. Zmusiła mnie do wstania i zaprowadziła do pokoju. Usiadłam obok Arka, był blady jak ściana.
– No to mamy niezaplanowane wyzwanie – mruknął teść. – Wszystkie ręce na pokład, jakby co, zgłaszam się na ochotnika. Możecie na mnie liczyć, dzieci. Zawiozę, przywiozę, będę zmieniał pieluchy. Nauczę się, bo za moich czasów nie było pampersów.
– Możecie zostać tutaj tak długo, jak będziecie chcieli – dorzuciła teściowa.
– Dziękujemy, ale wolałabym jak najszybciej wyprowadzić się do własnego mieszkania – powiedziałam sztywno, przerażona perspektywą wychowywania czwórki dzieci w ciasnym mieszkaniu rodziców Arka.
– Oj, Gosiu, lepiej niczego nie planować, nie wiadomo, jak będzie – dołożył złowróżbnie teść.
Na kolejne usg poszłam jako przyszła matka czworga pociech, ale w trakcie badania okazało się, że to już nieaktualne.
– Widzę trójkę, czwarty zarodek prawdopodobnie się nie utrzymał. To się zdarza. Pozostała trójka ma się dobrze, rośnie jak na drożdżach.
Jak człowiek przyzwyczaił się do myśli, że nosi czworo dzieci, troje nie robi już takiego wrażenia. Do domu wróciłam całkowicie pogodzona z losem, przyzwyczajając się, że będę matką trojaczków. Arek wcześniej okrzepł jako przyszły tata, ale jemu było łatwiej, nie śniły mu się po nocach szczegóły porodu.
Zaczęliśmy przygotowywać się do rodzicielstwa, oglądaliśmy wózki, nosidełka, przewijaki i wanienki. Najgorzej było z wózkami, wszystkie przewidziane były maksymalnie dla bliźniąt. W końcu znaleźliśmy nieco obszerniejszą ofertę i wymiękliśmy na widok ceny pojazdu. Ostatecznie wózek obiecali kupić wszyscy dziadkowie, my skupiliśmy się na reszcie wyprawki.
Wreszcie nadszedł wielki dzień, poczułam bóle i Arek zawiózł mnie na porodówkę. Wyszłam stamtąd bogatsza o wiele niezapomnianych przeżyć, jako matka trojga dzieci, urodzonych siłami natury.
Towarzyszyła mi rodzina, mąż, teściowie i rodzice. Wszyscy byli przejęci do granic możliwości, zasypywali biednego Arka dobrymi radami, jak ma trzymać dzieci. Udało mu się zrobić samodzielnie tylko kilka kroków i drugi z synów został mu odebrany przez rozgorączkowaną, świeżo upieczoną babcię. Mnie nikt nie śmiał pouczać, ale moja mama nie odrywała wzroku od wnuczki, którą niosłam, i nawet wyciągała ręce, na wszelki wypadek, gdybym miała się potknąć.
Takim to tłumnym, niezbornym i zdenerwowanym korowodem dotarliśmy do samochodów i powstał kolejny problem. Kto ma w którym jechać i jak umieścić dzieci w nosidełkach-fotelikach. Jak? Ostrożnie! Nie z tej strony. Z tamtej!
Czy tak już będzie zawsze?
Byłam tak zmęczona i oszołomiona, że nie brałam udziału w rodzinnych przepychankach, cieszyłam się, że jest wokół mnie tak wiele kochających osób. Potrzebowałam pomocy jak nigdy w życiu, bałabym się zostać sama ze świeżo narodzonymi dziećmi. Mówią, że matka wie najlepiej, co robić, ale w moim przypadku to nie była prawda. Kochałam moje dzieci, jednak nie bardzo wiedziałam, jak opiekować się całą trójką naraz.
Kiedy dotarliśmy do domu teściów, emocje trochę opadły. Dzieci spały jak aniołki, zwodniczy spokój przyciągnął do łóżeczek dziadków.
– Marianna, Szymon i Mikołaj – powiedział z rozrzewnieniem teść. – Chłopaki jak malowanie, tylko mała trochę drobna, ale niedługo nadrobi.
Córeczka rzeczywiście odstawała wagą od braci, wydawała się dziwnie krucha, przezroczysta, jakby niewystarczająco przygotowana do życia. Jadła też gorzej od żarłocznego rodzeństwa i słabo przybierała na wadze. Już w szpitalu miałam wrażenie, że Marianna nie ma woli walki, a teraz to uczucie pogłębiło się.
Za to Szymon i Mikołaj domagali się uwagi, drąc się co sił i zagłuszając słabo popiskującą siostrzyczkę. Kto kiedykolwiek opiekował się niemowlęciem, niech pomnoży wykonywane czynności przez trzy. Jednoczesne karmienie, przewijanie, usypianie dostarczało pracy wszystkim wokół. Miałam tylko dwie ręce, a dzieci nie chciały czekać w kolejce. Dziadkowie podzielili się dyżurami, pomagali z całych sił, Arek brał nocne wachty, chodził niewyspany jak zombie, potykaliśmy się o siebie, przekazując sobie dzieci albo krótkie komunikaty, co przy którym trzeba zrobić.
Dodatkowo ścierałam się z Arkiem o stan Marianny, ja się niepokoiłam, on twierdził, że jestem przewrażliwiona, bo gdyby coś się działo, lekarze by nas uprzedzili. Kazali czekać i obserwować dziecko, więc mam nie robić afery. Był zmęczony, przez to nieuważny, ale to go nie tłumaczyło. Miałam do niego żal, że mnie nie wspiera w lęku o naszą córeczkę.
Po kilku miesiącach zrobiło się o tyle łatwiej, że dzieci zespołowo zrezygnowały z nocnego karmienia, ale nadal wymagały ciągłej uwagi.
– Tak będzie zawsze? – spytał Arek. – Nie pisałem się na taka orkę.
Oczywiście żartował, ale zrobiło mi się przykro. Widziałam, że traci zapał, pokonały go zmęczenie i powtarzalność czynności wykonywanych przy dzieciach.
Nie było go ze mną, odnalazł się rano
Kiedyś inaczej spędzaliśmy czas, teraz nasze życie kręciło się koło pampersów i karmienia, urozmaiceniem były wizyty kontrolne u lekarza. Nadal mieszkaliśmy u teściów, nasz lokal wymagał wykończenia, nie mieliśmy kiedy się tym zająć. Byłam za tym, żeby poczekać, aż dzieci podrosną, i dopiero wtedy szykować wnętrze, ale Arek uparł się, że weźmie to na siebie.
Zaczął znikać zajęty jeżdżeniem po marketach budowlanych i doglądaniem robót. Czułam, że ucieka z domu od płaczących dzieci, wymiękł postawiony przed trudnościami potrójnego ząbkowania, ja też ledwie żyłam, ale musiałam tkwić przy dzieciach, a on nie. Wymykał się, potrójne szczęście wyraźnie go przerosło.
Oddalaliśmy się od siebie, nieobecności Arka były coraz dłuższe, raz nawet zadzwonił, że będzie pracował z ekipą do późna i przenocuje w mieszkaniu. Zaczęłam mieć złe przeczucia. Nie było go z nami, kiedy Marianna zachorowała. Cała trójka maluchów zapadła na grypę żołądkową, ale to, co na krzepkich chłopcach nie zrobiło większego wrażenia, całkowicie rozłożyło ich słabszą siostrę. Późnym wieczorem Marianna lała się przez ręce, podjęłam decyzję, że należy jechać do szpitala. Zadzwoniłam do Arka, nie odebrał.
– Dobra, idę po samochód, podjadę pod wejście, żebyście nie musiały daleko chodzić – powiedział dziadek dzieci, podczas gdy babcia i ja ubierałyśmy w milczeniu całą trójkę. Chciałam, żeby chłopców także zobaczył lekarz, bałam się zostawić ich w domu.
W samochodzie jeszcze raz zadzwoniłam do Arka, wysłałam mu wiadomość. Nie oddzwonił, nie odpisał.
– Pewnie ma wyłączony telefon – starała się go wytłumaczyć teściowa.
Nie odpowiedziałam, a mąż tak na nią spojrzał, że umilkła.
Marianna została w szpitalu, a ja razem z nią, chłopców zabrali do domu dziadkowie. Arek odnalazł się dopiero rano, tłumaczył, że odsłuchał wiadomość wcześniej, ale z powodu później pory nie wpuszczono go do szpitala.
– Nie zadzwoniłeś, bo pewnie nie chciałeś przeszkadzać? – podsunęłam mu wykręt złośliwym tonem.
Byłam tak zmęczona, że nie miałam siły z nim walczyć, niech robi, co chce. Najważniejsze, że nad ranem niebezpieczeństwo minęło, stan Marianny się poprawił.
– Przepraszam – powiedział cicho Arek. – Spartoliłem to. Nie tak miało być.
Usiadł obok mnie na łóżku, żadne z nas nic nie mówiło.
– Zostajesz? – spytałam.
– Zostaję.
Spojrzał na mnie, jakby pytał o zgodę. Przymknęłam oczy.
Może jeszcze wszystko się ułoży? – pomyślałam i… odpłynęłam w sen oparta na ramieniu Arka.
Nasza córka wyzdrowiała, ale jeszcze wiele razy dawała nam powody do niepokoju. Teraz cała trójka rośnie zdrowo, dostarczając nam rozmaitych przeżyć. Rodzicielstwo bywa cudowne, ale nie zawsze jest łatwe, dobrze, że jest przy mnie Arek.
Czytaj także:
„Ciąża córki przeorganizowała nam życie. Obawiała się, że nie będzie mogła mieć dzieci, a wydała na świat trojaczki”
„Gdy urodziłam bliźniaki, zrozumiałam że mam w domu 3, a nie 2 dzieci. Mój mąż był jak duży bobas”
„Długo nie mogliśmy mieć dzieci, więc zaadoptowaliśmy dwójkę. Rok później okazało się, że urodzę bliźniaki”