Wszystkiego mogłam się spodziewać, ale nie tego, że zachoruję. Przecież nie było żadnych objawów, bólu, nic! Po prostu pewnego razu mój okres się przedłużył, i tyle. Na początku to nawet zbagatelizowałam, bo nigdy nie lubiłam się nad sobą rozczulać.
Pomyślałam, że pewnie zaczyna się przekwitanie. Zresztą to akurat była późna wiosna, czas sadzenia i siania – kto miałby czas zajmować się takimi głupotami? No i wiadomo, w grę wchodziła tylko prywatna wizyta, więc łączyło się to z kosztami…
Ale po dwóch tygodniach nic się nie zmieniło
Wtedy się zaniepokoiłam. Poza tym zwyczajnie mi to przeszkadzało, więc jednak zdecydowałam się pójść do lekarza. A ten po badaniu od razu dał mi skierowanie na USG z zaznaczeniem, że to pilne.
– Ale co się dzieje? – zapytałam, zaniepokojona jego reakcją.
– Nie wiem, dlatego trzeba wszystko dokładnie sprawdzić – powiedział obojętnym tonem.
Umówiłam się na badanie za dwa dni. I tu znowu reakcja lekarza była zaskakująca. Powiedział, żebym jak najszybciej skontaktowała się z ginekologiem, a najlepiej, żebym pojechała do szpitala z wynikami. Powiedział, że zobaczył coś niepokojącego, jakiś guz.
– Czy to poważne? – zapytałam. Miałam nadzieję, że to mięśniaki – moja sąsiadka dwa lata temu miała takie same objawy i właśnie okazało się, że to mięśniaki. Wycięli i było po problemie.
– Trzeba jeszcze zrobić tomografię – stwierdził i uśmiechnął się pocieszająco. – Ale proszę się na razie nie martwić, a zresztą medycyna naprawdę leczy teraz nie takie choroby.
Nie martwić się? Dobre sobie!
Wszyscy lekarze mają takie poważne miny, uprzedzają, że coś się dzieje, że muszę działać szybko i jak mam się nie martwić?! Mój ginekolog dał mi skierowanie do szpitala, a tam dowiedziałam się, że muszę się położyć na oddział na kilka dni.
– Ale jako to? – nie rozumiałam. – To co mi właściwie jest?
– To na pewno guz, ale jaki, to dopiero stwierdzimy po dalszych badaniach – powiedział. – A te najszybciej wykonamy, gdy będziemy panią mieli tu, na miejscu, pod opieką. Proszę się nastawić też na zabieg…
– Jaki zabieg? – przerwałam mu. – Co mi jest?
– Mówiłem, ma pani guz, niepokojącą narośl. Musimy pobrać wycinek, żeby stwierdzić, co to takiego.
Nie muszę chyba mówić, jak się czułam przez te dni
Musiałam już nazajutrz przyjechać do szpitala z torbą i zostać tam, nie wiadomo jak długo. Nie mieliśmy z mężem nawet czasu, żeby to wszystko jakoś zorganizować.
– Ale przecież dzieci jeszcze do szkoły chodzą – narzekałam. – Koniec roku dopiero za kilka tygodni. Jak ty dasz radę?
– Zadzwoń do siostry – postanowił. – Albo do mamy, niech przyjedzie, pomoże. No nie ma wyjścia – skrzywił się, bo jak każdy facet za teściową nie przepadał.
W szpitalu okazało się, że to rak. Byłam załamana. W dodatku ledwie poznałam diagnozę, zaczęli do mnie wydzwaniać znajomi, przejęci moją chorobą. Wcale mi to nie pomagało, bo opowiadanie po raz kolejny o tym, że mam raka, dołowało mnie.
– Ty im wygadałeś? – zapytałam męża po powrocie do domu. – Już cała wieś i ze dwie sąsiednie do mnie dzwoniły!
– Ja tylko odpowiadałem na pytania – bronił się. – Wszyscy mnie pytają, co z tobą, w sklepie, na drodze… Pewnie twoja mamusia wypaplała, jej podziękuj.
Byłam zła, bo ci znajomi wcale nie dzwonili po to, żeby mnie pocieszyć. No dobra, może niektórzy tak. Ale dla reszty była to po prostu sensacja!
Wreszcie coś się dzieje w wiosce!
Doprawdy, nie chciałam takiej sławy! W dodatku rzeczywiście, gdzie się nie pojawiłam, to wszyscy oglądali mnie jak jakieś dziwadło. Jakby mnie ten rak miał zmienić, albo nagle uwidocznić się na przykład na czole!
I te wścibskie spojrzenia, w których nad współczuciem przeważała ciekawość! Ale to był mój najmniejszy problem. Okazało się, że w naszym szpitalu nie podejmują się leczenia, że muszę jechać do Wrocławia.
– Ale to 50 kilometrów stąd! – załamałam się. – Naprawdę nie mogę tu zostać?
– Nie mamy odpowiedniego sprzętu ani specjalistów – lekarz rozłożył ręce. – To dość poważna sprawa, guz jest duży i po prostu boimy się go operować na miejscu. Proszę mi uwierzyć, to dla pani dobra.
Na szczęście termin wizyty we Wrocławiu miałam dopiero za dwa tygodnie, więc zdążyłam sobie wszystko pozałatwiać i „poupychać” dzieciaki na wakacje. Nie mogły zostać w domu, bez opieki, a mąż całymi dniami robił w polu. Kto by się nimi zajmował? Mama też ma przecież swoje gospodarstwo, nie może u nas siedzieć przez dwa miesiące!
Syna zawiozłam do kuzynki, do sąsiedniej wsi. Nie miała nic przeciwko temu, by się nim zająć.
– Mam swoich trzech, to jeden więcej nie zrobi różnicy – roześmiała się. – Ale powiedz mi, co z tobą?
Wyjaśniłam jej, jak to wygląda.
– Całe szczęście, już myślałam, że to coś poważniejszego – powiedziała. – Kochana, na wsi to oni cię już niemal uśmiercili!
– Tak?! – zdziwiłam się. – A co gadają?
– No, że to jakiś straszny rak, na tyle poważny, że w naszym szpitalu nie chcą cię operować, że nie wiadomo, czy z tego wyjdziesz. No i już współczują biednym sierotom i wdowcu…
– Znaczy, że niby moim dzieciom i Mariuszowi? – pokiwałam głową. – No popatrz, jakie to złośliwe języki! Mam raka, ale żeby mnie już do piachu chować?
– Znasz ludzi – Marylka wzruszyła ramionami. – Ja tam pewnie bym i połowy nie słyszała tego, co gadają, ale moja sąsiadka wszystko musi wiedzieć. Jeszcze zanim do mnie zadzwoniłaś, przybiegła i powiedziała, że umierasz. Wiesz, jak ja się przejęłam? Nawet nie wiedziałam, co mam robić, wreszcie zadzwoniłam do Mariusza, bo do ciebie się bałam…
– A to drań, nic mi nie mówił – zawołałam zła, że mąż bierze udział w spisku.
– Nie złość się, sama go prosiłam, żeby ci nie mówił – uspokajała. – Najpierw bałam się, że prawdę mówią, a jak się okazało, że to plotki, to mu powiedziałam, żeby cię nie denerwował. Co ja wsi nie znam, nie wiem, ile krwi te baby mogą napsuć?.
– To gadziny – nie mogłam się opanować. – Uśmiercili mnie, mówisz? No, to ja im jeszcze pokażę!
Po powrocie do domu, na złość ludziom chodziłam po wsi, trzeba czy nie trzeba. Niech zobaczą, że się śmieję, że nie umieram. Namówiłam nawet tego swojego, żebyśmy na zabawę podjechali! To, co powiedziała mi Marylka, wyzwoliło we mnie chęć do walki. „Na złość tym babom, wyzdrowieję!” – myślałem.
We Wrocławiu lekarze byli zdumieni moją silną wolą i nadzieją.
– To podstawa w leczeniu – mówiła pielęgniarka. – Gdyby wszystkie pacjentki były takimi optymistkami, tak chciały walczyć o życie! No, pani da radę!
Wierzyłam i walczyłam, ale lekko nie było
Operacja przeszła pomyślnie, jednak na kilka dni pozostał ból, no i strach. Bo teraz musiałam czekać na wyniki, czy nie ma przerzutów, czy na pewno całe to cholerstwo dało się usunąć…
– Proszę teraz o tym nie myśleć – mówiła pielęgniarka w dniu wypisu. – Wyniki będą za trzy tygodnie, proszę być dobrej myśli.
Byłam. I znowu całej wsi starałam się pokazać, że ich proroctwa były fałszywe. Nadrabiałam miną, śmiałam się i spotykałam z sąsiadami, ale tak naprawdę, wciąż myślałam o tym, jakie będą wyniki. Chciałam wierzyć, że wystarczy mój optymizm, że wygram!
Odebrałam je wczoraj. Bałam się, ale uśmiech lekarza dodał mi otuchy. A gdy powiedział, że chemia nie jest potrzebna, że usunęli wszystko – rozpłakałam się.
– No i co moja najdzielniejsza pacjentka mi tu odstawia? – beształ mnie wesoło. – Wszystko jest dobrze. Co prawda, będzie musiała pani co roku robić badania. Ale da pani radę, co? Dawno nie spotkałem się z taką wolą walki, jak u pani.
Pomyślałam sobie, że te wiejskie plotkary odwaliły kawał dobrej roboty. Nawet nie podejrzewają, że zmobilizowały mnie do walki z rakiem. I się nie dowiedzą!
Czytaj także:
„Mój wnuk nie rozumie, dlaczego mieszka ze mną. Nie mam serca mu mówić, że matka zwyczajnie go nie kocha”
„Cierpienie ukochanego skłoni nas do wszystkiego. Wstyd mi, w jakie głupstwa wierzyłam, żeby tylko pomóc mężowi”
„Ślub z Elizą był spełnieniem moich marzeń. Gdy wygadała koleżankom, że jest ze mną tylko dla kasy, musiałem się zemścić”