„Cierpienie ukochanego skłoni nas do wszystkiego. Wstyd mi, w jakie głupstwa wierzyłam, żeby tylko pomóc mężowi”

Mój były bawił się moimi uczuciami fot. Adobe Stock, Lightfield Studios
„– Tacy ludzie naprawdę istnieją – stwierdził mąż. Ze stron jednej z najpoważniejszych encyklopedii świata wyczytałam, że ludzie, którzy odprawiali rytuał zjadania cudzych grzechów, uznawani byli w swoich środowiskach za nieczystych. Oczywiście zwalczał ich Kościół, ale nadal mieli się dobrze. – To jak nasze >>babki<< na wsiach. Co nam szkodzi?”.
/ 04.06.2023 21:15
Mój były bawił się moimi uczuciami fot. Adobe Stock, Lightfield Studios

Mąż i ja od dwóch lat mieszkamy w Walii. Nie wygnała nas tam bieda – co to, to nie. Adam jest specjalistą od komputerowych oprogramowań i nigdy nie musiał szukać pracy. Środowisko dobrych programistów nie jest znowu aż tak duże i jeśli ktoś coś potrafi, to fama rozchodzi się szybciej niż prędkość światła. Może właśnie z tego powodu pewnego dnia wiosennego zadzwonili do Adasia z Cardiff.

Chcą mnie ściągnąć do siebie do firmy – powiedział mi przy kolacji.

Słysząc te słowa, byłam przekonana, że wracamy do niedawnej propozycji jednej z firm z Wrocławia. Nie uznałam wówczas za sensowne przeprowadzać się do innego miasta tylko dlatego, że ktoś chciał dać mężowi pensję wyższą o 1000 złotych.

– Więcej wydamy na wynajem mieszkania niż to warto – powiedziałam.

– Ja nie o Wrocławiu – mąż poklepał mnie uspokajająco po dłoni.

– Jakaś propozycja z Warszawy? – spytałam z nadzieją, bo zawsze chciałam mieszkać w stolicy.

Kina, teatry, sklepy...

Z Penygroes – pokręcił głową.

– Skąd? – zdziwiłam się.

– To gdzieś na północy Walii.

– Wielka Brytania? – zatkało mnie, ale zaraz się zreflektowałam. – Penygroes. Co to za dziura? Nawet nie wiesz, gdzie?

– Powiedzieli, że okolica jest ładna. Dostaniemy domek do swojej dyspozycji, a jak przeliczyłem pensję, to wychodzi, że zarobię cztery razy tyle co dziś dostaję na rękę.

Zaczęliśmy rozważać wszystkie za i przeciw. Szalę przeważyło ostatecznie to, że ja również mogłam znaleźć tam zatrudnienie. Tak więc pewnego dnia spakowaliśmy walizki, kupiliśmy bilety na samolot i polecieliśmy. Stamtąd przesiadka i kolejny lot do Anglesey. Tam czekał już na nas na nas wynajęty samochód. Pięć godzin później dotarliśmy w końcu do Penygroes. Miasteczko okazało się prześliczne, niewielkie, a przy tym oddalone jakieś 40… może 50 kilometrów od Morza Irlandzkiego, które oddziela Walię od Irlandii.

Sama wychowałam się w małej miejscowości, zatem wiedziałam, że aby zdobyć sobie zaufanie mieszkańców, nie wolno z nimi bratać za wszelką cenę, tylko pokazać, że jest się obywatelem statecznym i odpowiedzialnym. Pierwsze „Dzień dobry” wymieniłam po miesiącu z kobietą, która mieszkała w domu po lewej, patrząc od frontu naszej willi. Z tą po prawej wymieniłam grzeczności dwa tygodnie później. Oczywiście kłaniałyśmy się sobie już od pierwszego dnia, ale było w tym więcej chłodnego dystansu niż zaciekawienia, którego zaczęliśmy doświadczać dopiero dwa miesiące po naszym sprowadzeniu się do Penygroes.

Oczywiście, niemal na każdym kroku również testowano nasz angielski i choć większość zakładała, że „my nie rozmawiać dobrze po angielska”, to wyszło na to, że „posługujemy się językiem Szekspira całkiem sprawnie”. Kobieta z prawej, Susan, była gospodynią domową, która choć wychowywała czwórkę dzieci, miała szerokie horyzonty i doskonałe rozeznanie w kierunkach literackich. Natomiast ta z lewej, Elizabeth, była nauczycielką muzyki i mimo że dobiegała sześćdziesiątki, ubóstwiała muzykę metalową.

Powoli zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą

Trwało to w sumie jakieś pół roku, ale po tym czasie w Penygroes czułam się już prawie jak u siebie w domu. Rok po naszym osiedleniu się w walijskim miasteczku, mój mąż ciężko zaniemógł. Choróbsko dopadło go nieoczekiwanie. Początkowo myśleliśmy, że to zwykła angina, potem, że grypa. Następnie lekarz wysunął przypuszczenie, że mamy do czynienia z zapaleniem płuc. Okazało się jednak, że jest znacznie gorzej.

Mimo coraz poważniejszych i bardziej przerażających diagnoz, żadna nie znajdowała potwierdzenia w wynikach badań. Tajemnicza choroba nasilała się i bywały dni, że mąż leżał niemal bezwładny w łóżku. A potem nieoczekiwanie dolegliwości znikały i Adaś nabierał wigoru, jakby skończył 20 lat i wczoraj mi się oświadczył. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, w czym rzecz. Jak się okazało, sąsiedzi również martwili się naszymi kłopotami. Może Walijczycy wydają się na zewnątrz ludźmi nieco oschłymi i zamkniętymi w sobie, jednak gdy zdobędzie się ich zaufanie, naprawdę są równie serdeczni jak Polacy. I tak oto pewnego dnia do moich drzwi zapukała Susan. Adaś znowu leżał w sypialni trawiony tym razem wysoką gorączką.

Chyba będziemy musieli wrócić do kraju – oświadczyłam Susan. – Tu nas nie stać na dalsze badania i ewentualne leczenie.

– Ja właśnie przyszłam w tej sprawie. Kilka dni temu odwiedziłam mamę, która mieszka w pobliskiej wiosce o nazwie Llanllyfni – tu spojrzała na mnie, jakby oczekiwała, że już sama nazwa powie mi resztę, ale nie bardzo wiedziałam, o co jej chodzi. – Obiecaj mi, że nie będziesz się śmiała... – wypaliła nieoczekiwanie Susan.

Dałam słowo, zaciekawiona.

Otóż w Llanllyfni mieszkają… zjadacze grzechów. To miejscowy stary zwyczaj, który dotyczy chowania zmarłych.

– Ale mój Adaś żyje! – zawołałam głośno.

– Spokojnie, nie denerwuj się – Susan dotknęła mojego ramienia. – Chciałam ci tylko przybliżyć, kim są ci ludzie.

Odetchnęłam głęboko, ale nadal trochę wewnątrz się trzęsłam.

Od tygodni zżerał mnie lęk o męża

Bardzo go kochałam i nie wyobrażałam sobie, że może go zabraknąć.

– Kiedy ktoś umiera, rodzina przywołuje takiego zjadacza grzechów – ciągnęła sąsiadka. – W pokoju, gdzie leży nieboszczyk, podaje się zjadaczowi talerz z chlebem i dzban piwa jako zapłatę za usługę. W dawnych wiekach na tę okazję nasze prababki piekły specjalny chleb. Wcześniej na surowym wciąż cieście rysowały inicjały zmarłego albo nawet jego podobiznę.

Powoli traciłam cierpliwość.

– Interesujące, chociaż już od samego słuchania dostałam gęsiej skórki i nadal nie rozumiem, co to ma…

Susan machnęła ręką, żebym zamilkła.

– Czasami zjadacz dostawał dodatkowo srebrną monetę. W wioskach, tych bardziej na północ, daje mu się dzbanek mleka i ciastko, które musiało być zrobione z najlepszych składników. Ba, każdy się stara, żeby było jak najsmaczniejsze, żeby zjadacz grzechów nie zostawił nawet okruszka. Bo wtedy jest to dobra wróżba dla domowników na przyszłość.

Susan wreszcie przeszła do sedna i powiedziała mi, że niedawno zrelacjonowała matce chorobową przypadłość polskich sąsiadów. Wówczas pani Atkinson orzekła, że tu może pomóc zjadacz, który również parał się odpędzaniem złych uroków.

– Jeśli chcesz – stwierdziła na koniec sąsiadka – to przywiozę ci takiego zjadacza w przyszłym tygodniu.

Poprosiłam o czas na zastanowienie. Kiedy następnego dnia Adaś nieco wydobrzał, opowiedziałam mu o zjadaczu grzechów. W pierwszej chwili wybałuszył na mnie oczy, jakby choroba ponownie wróciła z jeszcze większym natężeniem. Jednak chwilę później poprosił o laptopa. Wszedł na strony „Encyclopaedia Britannica”.

Tacy ludzie naprawdę istnieją – stwierdził i puknął palcem w ekran.

Ze stron jednej z najpoważniejszych encyklopedii świata wyczytałam, że ludzie, którzy odprawiali rytuał zjadania cudzych grzechów, uznawani byli w swoich środowiskach za nieczystych, którzy już za życia są o krok od bram piekła. Oczywiście zjadaczy zwalczał Kościół, ale wieki mijały, a zjadacze grzechów mieli się całkiem dobrze.

To jak nasze „babki” na wsiach. Niby niekumate, ale jak przyjdzie co do czego, to potrafią „zamówić” chorobę – Adaś pokiwał głową. – Co nam szkodzi? Niech przyjeżdża.

Zadzwoniłam do Susan, żeby w następny weekend zjawiła się ze zjadaczem grzechów. Jeśli wyobrażaliście go sobie jako starca w brudnym, postrzępionym chałacie, z długimi, tłustymi, siwymi włosami, wspartego na sękatym kosturze (ja takiego oczekiwałam!), to się pomyliliście.

Mężczyzna był młody, o twarzy cherubina

Wokół niego roztaczała się aura duchowości. Zjadacz grzechów przedstawił się jako Thomas i poprosił, żebym od razu poprowadziła go do męża. Adaś tego dnia znowu miał gwałtowny nawrót choroby. Patrzył na zjadacza oczami szklanymi od wysokiej gorączki i mamrotał coś pod nosem. Thomas poprosił o chleb i piwo, które wlał do szklanego kufla, po czym dokładnie przejechał nim wzdłuż ciała męża. W górę i w dół. Potem spojrzał na piwo pod światło, skinął głową, jakby coś zobaczył w chmielowym napoju, i odstawił kufel na bok. Potem wziął kromkę chleba i ponownie powiódł nią wzdłuż ciała męża w ten sam sposób, co poprzednio napitkiem. Wreszcie położył chleb koło kufla i usiadł przy łóżku. Przez następne piętnaście minut nic nie robił, tylko siedział i gapił się przed siebie. Wreszcie sięgnął po chleb, uczynił na nim znak krzyża i zaczął jeść. Każdy większy gryz popijał łykiem piwa. Kiedy już zjadł i wypił wszystko, ruszył do wyjścia. Nie mam pojęcia, jak to się stało, jednak mój ukochany mąż naprawdę wyzdrowiał. Po prostu choróbsko zniknęło i tyle.

Za rok Adam kończy kontrakt w swojej firmie, wtedy wrócimy do kraju. Walia jest piękna, a mieszkający tam ludzie wspaniali. Nowoczesna medycyna nie wykryła przyczyny choroby, ale stare walijskie czary uczyniły go zdrowym. Może zatem nie wszystko, co dawne i magiczne, jest złe?

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA