Zawsze byłem ambitny. W szkole koledzy kpili z moich czerwonych pasków na świadectwach, mówili, że powinienem siedzieć z dziewczynami w ławce, bo poziomem wkuwania bardziej do nich pasuję. Ignorowałem to. Wiedziałem, że jeszcze im kiedyś pokażę, ile jestem wart i będą mi zazdrościć tego, jak ustawiłem się w życiu.
Nie uważałem się za kujona. Miałem czas i na naukę, i na imprezy. Po prostu szkoła nie była dla mnie udręką, jak dla większości chłopaków z mojej klasy. Lubiłem matematykę, przedmioty ścisłe to był mój konik. Interesowałem się też geografią, dobrze szła mi nauka języków obcych. Startowałem w konkursach i olimpiadach szkolnych. Już wtedy czułem, że lubię rywalizację, chcę wygrywać i czuć, że jestem w czymś najlepszy.
Zarabianie kasy – to sens mojego życia
Po maturze dostałem się na dobre ekonomiczne studia, a już na trzecim roku założyłem z kumplem pierwszą firmę. Mały handel internetowy w czasach, kiedy dopiero zaczynał się boom na sklepy w sieci. Sprzedawaliśmy sprzęt komputerowy. Szło nam tak dobrze, że po dwóch latach stać mnie było na kupno mieszkania w Warszawie. Koledzy z roku patrzyli na to z zazdrością. „Jak to? On musi mieć po prostu ustawionych starych” – mówili po kątach. „To przecież niemożliwe, żeby tak szybko się dorobił, przecież on cały czas uczy się z nami na studiach dziennych. Kiedy miałby czas na ten biznes?”.
Ale ja miałem czas na wszystko. Byłem zdyscyplinowany, zawsze dużo od siebie wymagałem. O szóstej rano pobudka, szybki jogging i do pracy. Zajęcia pod koniec studiów ustawiłem sobie tak, żeby nie kolidowały mi z prowadzeniem biznesu. Sukcesy mobilizowały mnie do dalszej pracy. Poczułem wiatr w żaglach.
Rok po obronie magisterki dostałem ofertę od jednej z najlepszych korporacji consultingowych na świecie. Odsprzedałem wspólnikowi swoje udziały w tym całkiem dużym już sklepie internetowym i rzuciłem się na podbój korporacyjnego światka. W nowej firmie poznałem Gosię. Była sekretarką mojego szefa. Już pierwszego dnia wpadła mi w oko. Dwa miesiące później zostaliśmy parą i zaproponowałem jej, żeby zmieniła pracę. Nie mogłem się przez nią skupić na obowiązkach służbowych, tak mnie oczarowała!
Rok później Gosia w ogóle nie musiała już pracować. Zarabiałem tyle, że spokojnie mogłem utrzymać nas oboje na całkiem wysokim poziomie. Wzięliśmy ślub, zaraz potem Gosia zaszła w ciążę. Wszystko układało się idealnie. No, prawie idealnie. Jedynym minusem było to, że rzadko widywałem rodzinę. „Ale cóż, na dobrą pensję i wysoki status trzeba jakoś zapracować” – tłumaczyłem sobie.
Gdy Antek skończył trzy lata, zaserwowałem rodzinie prezent, o jakim moja żona nawet nie marzyła. Kupiłem dom. Piękny, duży, ze wspaniałym ogrodem. Trafiła się okazja. Poprzedni właściciele chcieli się przenieść nad morze, zależało im na szybkiej sprzedaży posiadłości. Zaproponowali atrakcyjną cenę. Dom i tak kosztował majątek, ale miałem dużą zdolność kredytową. Zapożyczyłem się we frankach, bo wtedy to się najbardziej opłacało.
Weszliśmy z Gosią na wyższy poziom życia. Dom pod Warszawą to w końcu nie byle co. Nie każdy ma za sąsiada znanego aktora czy polityka. A my dopiero co przekroczyliśmy trzydziestkę i już takie luksusy. Czułem, że coś w życiu znaczę, że osiągnąłem sukces. Bogacenie się, wspinanie po drabinie kariery, posiadanie domu za miastem... – wydawało mi się, że właśnie to jest sensem życia.
Nic nie szło zgodnie z planem
Seria pechowych zdarzeń zaczęła się dokładnie cztery lata temu. Wracałem akurat z zagranicznego dużego projektu, gdy w samolocie złapał mnie potworny ból brzucha. Zwijałem się na fotelu, nie mogąc nawet wezwać pomocy. Kobieta siedząca obok, przerażona zawołała stewardesę. Na szczęście samolot już podchodził do lądowania. Na lotnisko podstawiono karetkę. Gdyby ten wyrostek rozlał mi się wcześniej, w trakcie lotu, pewnie bym nie przeżył.
Na domiar złego po operacji doszło do zakażenia. Znów ledwo uszedłem z życiem. Byłem powtórnie operowany. Przeleżałem w szpitalu ponad miesiąc, a gdy wróciłem do domu byłem wychudzony i słaby. Nie nadawałem się do wyczerpującej intelektualnie pracy. Przez kilka tygodni dochodziłem do siebie na zwolnieniu, a później dostawałem mniej ambitne projekty. Takie, które nie wymagały zagranicznych wyjazdów. Nie forsowałem się, ale też zarabiałem znacznie mniej. Moje projekty przydzielono innym konsultantom, a mnie zostały jakieś analizy, które robili ludzie zaraz po studiach. Czułem, że jestem do odstrzału.
Do tego wszystkiego jeszcze kurs franka kompletnie zwariował. Nasza rata za dom wzrosła dwukrotnie. Wpadłem w panikę. Gosia zaproponowała, żebyśmy sprzedali dom i wrócili do mieszkania w bloku.
– Nie ma mowy – powiedziałem. – Nie będę się cofał w rozwoju.
Za wszelką cenę chciałem ratować status ekonomiczny mojej rodziny.
W końcu poszedłem do szefa i powiedziałem, że jestem już zupełnie zdrowy i chcę podjąć się poważnego, zagranicznego projektu. Wahał się, ale w końcu się zgodził. W tym czasie Gosia znalazła pracę jako sekretarka w szkole językowej. Gdy my byliśmy poza domem, Antkiem zajmowała się mama Gosi. Wszystko zaczynało powoli wracać do normy.
Niestety na krótko. Ten projekt okazał się kompletną katastrofą. Klient cały czas był niezadowolony, zmieniał wymagania, ciągnęło się to miesiącami, a ja zamiast widzieć się z rodziną, siedziałem w Brazylii i oglądałem syna na zdjęciach na Facebooku. Gosia przy każdej rozmowie prosiła, żebym to wszystko rzucił i wrócił do domu.
Mało brakowało, a wszystko bym popsuł
– Co z nas za rodzina? Tęsknię za tobą – mówiła. – Antek też tęskni. Wczoraj poprosił, żebym poszła z nim na mecz, w którym po raz pierwszy zagrał w reprezentacji juniorów w swojej szkole. Byłam tam jedyną matką. Wszyscy chłopcy przyszli z ojcami. Przecież ja się w ogóle nie znam na piłce nożnej, nawet nie znam tych piłkarzy, którymi on się tak ekscytuje. Widziałam, że Antek płakał w swoim pokoju, jak wróciliśmy do domu.
Coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że tracę coś znacznie ważniejszego niż dom z ogrodem i dobrą opinię znajomych. Ulatują mi bezpowrotnie najważniejsze chwile z dzieciństwa mojego syna, w których powinienem mu towarzyszyć, bo właśnie to będzie kiedyś wspominał, a nie to, że mieszkał w willi. Kolejne dwie noce miałem nieprzespane. Biłem się z myślami, ale w końcu podjąłem decyzję. Złożyłem wypowiedzenie.
W Warszawie od razu odezwałem się do kolegów z branży, którzy pomogli mi znaleźć nową pracę. Mniej płatną, ale spokojniejszą i tu, na miejscu. Przestało mi zależeć na tym, co będą o mnie mówić znajomi, czy uznają mnie za przegranego faceta, życiowego frajera. Okazało się, że mam znacznie więcej niż oni, a niewiele brakowało, żebym to wszystko popsuł przez swoją chorą ambicję. Sprzedaliśmy dom i spłaciliśmy kredyt. Teraz naprawdę żyjemy jak wolni ludzie. Może w trzech pokojach nie jest tak komfortowo jak w dużym domu, ale jesteśmy razem. I już nie muszę wysyłać żony na męskie imprezy szkolne mojego syna.
Czytaj także:
„Przyjaciółka w tajemnicy zwierzyła mi się z problemów, a ja ją zdradziłam. Straciła pracę, bo jestem zawistną małpą”
„W pogoni za pieniędzmi, córka zrujnowała swoje małżeństwo. Mąż liczył na dwudaniowy obiad, ale... się przeliczył"
„Marysia rzuciła mnie, by związać się z synem znanego adwokata. Nie wierzę, że go kocha, robi to dla kariery”