„Mama kazała mi mówić, że ojciec nie żyje, bo był psychicznie chory. Latami ukrywała, że cały czas do mnie pisał”

kobieta która znalazła list od chorego ojca fot. Adobe Stock
To tata był przy mnie w trudnych chwilach. To on uczył mnie, co w życiu jest najważniejsze. Czy mogłabym zostawić go w potrzebie?
/ 17.02.2021 15:30
kobieta która znalazła list od chorego ojca fot. Adobe Stock

Od czasu, gdy przeczytałam ten urzędowy list, cały mój uporządkowany, bezpieczny świat, zaczął się chwiać. Nagle, w jednej chwili, powróciły obrazy, które – wydawało się – już nigdy nie wrócą. Nie opuszczały mnie ani w pracy, ani w domu, ani na zakupach. A przecież starałam się je odganiać. I nikomu o niczym nie powiedziałam – ani matce, ani ojczymowi, ani swej przyrodniej siostrze, z którą jestem bardzo zżyta. W końcu jednak musiałam podzielić się z kimś tą tajemnicą...

Ten list... Przeczytałam go i zaraz powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Widziałam siebie jako małą dziewczynkę z ojcem na spacerze w parku albo w piaskownicy przed domem, a potem podczas komunii, gdy właśnie od taty dostałam wymarzone rolki. Pamiętam te szczęśliwe Boże Narodzenia, gdy wszyscy razem zasiadaliśmy do wigilijnego stołu, a ja zaraz po kolacji biegłam pod choinkę, by zobaczyć co też przyniósł mi w tym roku święty Mikołaj. Byłam wtedy taka szczęśliwa, a świat był piękny i bezpieczny...

Ojciec był przy mnie stale – przychodził po mnie do przedszkola, a później do szkoły, chodził do kina i na długie wycieczki po lesie, jesienią zabierał na weekendowe rajdy rowerowe albo na spływy kajakowe, które organizował wraz z grupą przyjaciół z pracy. I zawsze, bez względu na wszystko zjawiał się, by kibicować mi na meczach, które rozgrywałam w reprezentacji szkoły w siatkówce. Ciągle powtarzał, że mam talent do tego sportu, i że nie powinnam tej zdolności zaprzepaścić. Gdy wychodziłam na parkiet zawsze dostawałam od taty lekkiego pstryczka w nos. Nazywał mnie swoją stokrotką.

A potem, kiedy mama nas opuściła, wszystko się nagle zmieniło. Wyjechała do Irlandii, żeby trochę podreperować domowy budżet. Była dyplomowaną pielęgniarką, znała dobrze język, więc nie miała żadnych problemów ze znalezieniem pracy i mieszkania w Dublinie. Tata nie chciał tego wyjazdu, przekonywał, że i bez tego jakoś damy sobie radę, ale nie, mama wiedziała swoje.
Dobrze pamiętam ten wieczór, kiedy wyjeżdżała, a my wszyscy – ja, tata i siostra taty, ciocia Ela – odprowadzaliśmy ją na lotnisko. Pamiętam smutną twarz ojca i jego pełne niepokoju spojrzenie, gdy znikała z walizką na kółkach za linią kontroli dokumentów. Tata patrzył za nią, jakby coś przeczuwał...

Jakby wiedział, że nie wróci. Gdy wyszliśmy z hali odlotów, w sztucznym świetle latarni wydawało mi się, że widzę w kącikach jego oczu łzy. Ale może to było tylko złudzenie... Miałam wtedy tylko 11 lat i był ciemny, deszczowy listopadowy wieczór.
– Nie martw się. Dasz sobie radę. Rok szybko minie – uspokajała ojca mama. Przecież Monisia jest już taka duża, a poza tym Ela będzie ci pomagała... Na pewno dacie radę... A gdy wrócę, pojedziemy wszyscy na jakąś piękną wycieczkę – gdzieś do fajnego, ciepłego kraju...

Czekałam na tę obiecaną wycieczkę. Długo czekałam. Ale mama nie wracała... Owszem, przysyłała regularnie pieniądze i początkowo dość często dzwoniła – ale wciąż jej nie było. Gdy pytałam ojca, dlaczego nie wraca, twierdził, że wróci w przyszłym roku, jak uda jej się zrobić specjalizację albo, że teraz nie może, bo właśnie awansowała i przeniosła się na bardziej prestiżowy i lepiej płatny oddział, albo wymyślał na poczekaniu coś o braku urlopu, zmianie mieszkania czy nagłym wyjeździe. Zawsze potrafił coś zmyślić.

Czułam jednak, że coś jest nie tak. Po raz pierwszy dotarło to do mnie pod koniec drugiego roku nieobecności mamy, która mimo wielokrotnych obietnic nie przyjechała do nas na święta Bożego Narodzenia, Tłumaczyła to jakimś nagłym, nadzwyczaj ważnym dyżurem. Zamiast niej przyleciała paczka ze świątecznymi prezentami. Już nawet nie pamiętam, co tam było. Później mama zjawiła się w domu jeszcze dwa, czy trzy, razy, ale z każdą wizytą robiła wrażenie coraz bardziej nieobecnej, jakby myślami była już gdzie indziej, gdzieś daleko. Nie interesowały ją ani moje szkolne sukcesy, ani zawodowe problemy taty. W nocy słyszałam, jak rodzice się głośno kłócili. A później... Mama znów wyjechała.
Jej miejsce w moim życiu coraz bardziej zajmowała ciocia Ela, która po wyjeździe mamusi zamieszkała z nami na stałe, opiekując się domem. I to właśnie Elżunia, jak ją zaczęłam nazywać, któregoś dnia oznajmiła mi, że rodzice postanowili się rozstać i, że mama złożyła w sądzie pozew o rozwód. Po jego otrzymaniu chciała wyjść za mąż za Patryka, lekarza z dublińskiej kliniki, w której pracowała. No i dowiedziałam się jeszcze i tego, co mnie najbardziej zabolało, że już wkrótce, za kilka miesięcy w Irlandii ma przyjść na świat moja przyrodnia siostra Diana.

Nic z tego nie rozumiałam. Świat, w którym dotąd żyłam, zaczął się z hukiem rozsypywać w gruzy. Ale to był dopiero początek. Po rozwodzie ojciec bardzo się zmienił. Wpadł w dziwny stan apatii. Przestało go interesować cokolwiek – praca, dom, znajomi. Zaczął pić i coraz częściej bardzo dziwnie się zachowywał. Całymi dniami siedział gapiąc się w okno albo wychodził gdzieś nagle i znikał na długo. Czasem nie wracał przez kilka dni. Lekarz, którego w końcu ściągnęła Ela orzekł, że jest to ciężki przypadek depresji połączony z postępującą bardzo szybko schizofrenią paranoidalną. Nie wiedziałam, co to za choroba. Bałam się.
Wkrótce potem ojciec stracił pracę, a niewielka renta Eli przestała starczać na utrzymanie. W naszym domu zaczęło być biednie. Choroba ojca pogłębiała się z każdym dniem. Zaczął twierdzić, że słyszy dziwne głosy, mówił coś do siebie, czasem przez cały dzień potrafił powtarzać to samo, dostawał napadów płaczu lub melancholii albo nagłej i niczym nie sprowokowanej złości. Twierdził, że widzi ludzi i rzeczy, których nie było, że ktoś na niego czyha.
Otrzymał niewielką rentę, a wkrótce potem trafił do szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych na pierwszą, prawie roczną kurację. Niestety, nie była ona ostatnia, bo wkrótce po powrocie nastąpił kolejny atak, a później jeszcze kolejny. Tak, że w praktyce prawie stale zaczął przebywać w szpitalu.

Zostałyśmy same z Elą, której coraz trudniej było powiązać koniec z końcem. W końcu, gdy przestało się to udawać, Ela wystąpiła przeciw mamie do sądu o podwyższenie kwoty alimentacyjnej na dziecko. A potem toczyły się jeszcze jakieś inne rozprawy sądowe, o których nie miałam zielonego pojęcia, choć przecież dotyczyły mnie.
Któregoś wieczoru, po powrocie ze szkoły, dowiedziałam się nagle, że wyjeżdżam. Wyjeżdżam do mamy, do Irlandii, bo sąd stwierdził, że moja mama posiada stabilniejszą pozycję materialną niż my i to ona będzie w stanie zapewnić mi lepsze warunki egzystencji niż psychicznie chory ojciec i ciocia. Dziś wiem, że Elżunia nie miała wyjścia...

Nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy odlatywałam na wyspy. Z nieba zasnutego ołowianoszarymi chmurami padał deszcz, jakby niebiosa płakały. Zapamiętałam dobrze mokrą od deszczu twarz ojca, z której wyczytać można było cierpienie i jakiś ogromny, niewyobrażalny żal – te uczucia przebijały się mimo potężnej dawki środków uspokajających, które tego dnia zaaplikowała mu Ela.
Stali tak oboje nieruchomo na hali odlotów, gdy odchodziłam w stronę samolotu wraz ze stewardesą, która w Dublinie miała mnie przekazać oczekującej tam matce. Miałam wtedy niespełna 14 lat.

Niedawno minęło okrągłe 16 lat od tej chwili na zalanym deszczem lotnisku...

Dziś już nawet nie pamiętam, nie jestem w stanie określić kiedy, w którym momencie, przestałam o nich myśleć. Początkowo bardzo tęskniłam, chciałam wracać, odwiedzać ojca, porozmawiać z Elą. Pisałam listy... Ale nie było żadnej odpowiedzi... A czas płynął nieubłaganie i wspomnienia powoli traciły moc. W końcu chyba po dwóch czy trzech latach przyjęłam argumentację matki i ojczyma, że skoro ojciec nie odpowiada na listy, to znaczy, że jego choroba pogłębiła się tak bardzo, że nie jest w stanie normalnie się komunikować, a więc mój wyjazd do szpitala na drugi kraniec kontynentu byłby tylko zwykłą stratą czasu i bezsensownym wydatkiem. Przyjęłam tę argumentację, choć gdzieś w głębi duszy, pozostał żal i tłumiony bunt przeciwko takiemu rozwiązaniu. To była zadra, która tkwiła we mnie przez cały ten czas mimo, że starałam się nie dopuszczać do siebie wątpliwości. Zwłaszcza, że w nowej rodzinie czułam się dobrze.

Zaraz po moim przyjeździe zarówno mama jak i Patryk robili wszystko, abym jak najszybciej wrosła w nową rzeczywistość, abym się w niej zakorzeniła, zaaklimatyzowała i przestała wracać myślami do przeszłości, do Polski. Spełniali wszystkie moje zachcianki, zabierali na wycieczki, na zakupy do supermarketów, na koncerty. Rozpoczęłam naukę w college'u. Zaczęłam też grać w siatkówkę w miejscowym klubie sportowym. Wspomnienie o ojcu i cioci oddalało się pod naporem codzienności, stawało się coraz bardziej mgliste, coraz bardziej nieostre.
Za namową matki, twierdzącej, że to wstyd mieć psychicznie chorego ojca, zaczęłam na zewnątrz, wobec znajomych, podtrzymywać wersję, że mój ojciec nie żyje, że umarł tuż przed moim przyjazdem na wyspę. Sama nie wiem dlaczego tak łatwo im wtedy uległam. Może dlatego, że kochałam też mamę i nie chciałam sprawiać jej kłopotów? A może sama, podświadomie, chciałam uciec od tych problemów.

Z czasem kompletnie zapomniałam o przeszłości. Moje życie zostało poukładane na nowo. Skończyłam studia. Założyłam własną rodzinę. Mój mąż, William był menagerem w filii międzynarodowego koncernu zajmującego się infrastrukturą energetyczną. Zamieszkaliśmy w pięknym przestronnym domu. Dostałam świetną pracę. Urodziłam córkę Anastazję. Przez cały czas żyłam intensywnie chwilą teraźniejszą... Aż do momentu, gdy znalazłam ten list.

Stało się to w domu mamy, gdy wszyscy troje wyjechali na wakacje do Hiszpanii, a ja postanowiłam zrobić im niespodziankę i odmalować mieszkanie. I wtedy właśnie – w trakcie przesuwania sekretarzyka w pokoju mamy – znalazłam go. Leżał na samym dnie szuflady przykryty szpargałami.
To było urzędowe pismo sprzed prawie roku ze Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych, podpisane przez ordynatora oddziału dla przewlekle chorych. Pan ordynator zawiadamiał w nim, że w wyniku wieloletniej terapii stan pacjenta poprawił się do tego stopnia, że nie wymaga on już stałej hospitalizacji, że wystarczy leczenie ambulatoryjne. Trwałe zmiany neurologiczne pozostawione przez chorobę wymagają jednak, zdaniem lekarza, stałej opieki ze strony osób bliskich. A ponieważ stan zdrowia jego dotychczasowej opiekunki, którą była siostra pacjenta, znacznie się ostatnio pogorszył, szpital zwraca się o zapewnienie pacjentowi stałej opieki do osoby mu najbliższej, czyli do córki.

Do urzędowego pisma dołączona była odręcznie napisana karteczka:

Kochana córeczko. Bardzo się cieszę, że jestem już na tyle zdrowy, że mogę opuścić to miejsce. Przyjedź po mnie. Na ciocię zupełnie nie mogę już liczyć. Teraz tylko ty mi pozostałaś. Tylko ciebie teraz mam na świecie. Proszę zabierz mnie stąd. Całuję cię mocno. Kocham. Czekam. Twój tata.

Cały mój dobrze poukładany świat nagle zawirował. Kurtyna zaciągnięta przeze mnie nad przeszłością uniosła się i to, co było kiedyś, wróciło w jednej chwili ze zdwojoną siłą.
– Przeszłość? – pomyślałam wieczorem przy kolacji. Przecież ten list został wysłany kilka miesięcy temu. A skoro był on, czy były i inne? Dlaczego mi o nich nie powiedzieli? Dlaczego tak łatwo przyjęłam ich wersję wydarzeń? Co mam teraz robić? Jak powiedzieć mężowi i znajomym o istnieniu ojca? Jak to wszystko wytłumaczyć? Jak usprawiedliwić swoją nieobecność przez tyle lat?
Zabierz mnie stąd, córeczko – słyszałam w głowie dramatyczną prośbę, jak głos z zaświatów...
– Dlaczego jesteś smutna mamo? – z zamyślenia wyrwał mnie głos Nastki.
– Nic, nic kochanie – odpowiedziałam – po prostu uświadomiłam sobie, że ty masz już prawie 11 lat i przypomniałam sobie czas, gdy i ja miałam 11 lat... Byłam wtedy bardzo, bardzo szczęśliwa i chciałabym do tego swojego starego świata wrócić. Myślałam, że go już nie ma, że odszedł na zawsze, ale on jest, tylko ja o nim zapomniałam...
– A czy ja mogę z tobą tam pojechać i jeszcze tata i będziemy wszyscy szczęśliwi? – zaśmiała się pogodnie.
– Tak... Jutro powiem o tym tacie... Wiesz nigdy cię nie opuszczę córeczko... a ty?
Nie odpowiedziała, tylko przytuliła się do mnie mocno...

Gdy po wylądowaniu samolot zaczął majestatycznie kołować na pasie, zbliżając się z wolna do znajomego mi terminalu, poczułam się tak, jakby czas tu stanął, jakby jego bieg skończył się wtedy, przed 16 laty. Wszystko było prawie takie samo. Te same jesienne drzewa na skraju lotniska, te same budynki dworca lotniczego, ten sam znajomy taras widokowy, z którego kiedyś odprowadzałam wzrokiem światła samolotu odlatującej mamy i to samo rześkie listopadowe powietrze – tylko, że teraz, tego dnia, prześwietlone ostrym, zwiastującym zimę słońcem.
Wyszłam prawie ostatnia, taszcząc za sobą swoją ogromną zieloną torbę na kółkach, którą w zeszłym roku kupił mi William. Zobaczyłam ich po krótkiej chwili. Stali oboje tuż przy wyjściu, za linią barierek i patrzyli uważnie w bramkę przylotów. Wyglądali prawie tak, jak wtedy – w dniu, gdy odlatywałam. Tylko trochę jakby posiwieli, jakby zmaleli. Elżunia w lewej ręce mocno trzymała metalową kulę, która najwyraźniej pomagała jej utrzymać równowagę. Prawą zaś ręką machała do mnie. Obok niej stał tata. Widziałam, że z trudem powstrzymuje łzy, że stara się wyglądać normalnie, spokojnie, ale jego twarz zdradzała ogromne emocje i wzruszenie.

– Monisiu, jak dobrze, że jesteś – powiedziała Ela obejmując mnie na powitanie czule lewą ręką. – Ciągle nie mogę uwierzyć, że do nas wróciłaś. Gdy zadzwoniłaś, w pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś robi sobie głupie żarty, ale to prawda -– to naprawdę jesteś ty...
– Kocham cię, tatusiu – powiedziałam przytulając się do ojca. – I już nigdy cię nie opuszczę. A wkrótce będzie nas jeszcze więcej, bo za miesiąc przyjadą tu William z Anastazją.
Rzeczywiście, firma Williama, która ma w Polsce filię, skierowała go tu na jego prośbę. Czekał tylko na załatwienie formalności związanych ze sprzedażą naszego dublińskiego domu.
– Witaj w domu, stokrotko – uśmiechnął się tata, dając mi pstryczka w nos, jak kiedyś, gdy wychodziłam na parkiet, by rozegrać ważny mecz. I poczułam się jak wtedy, gdy świat był piękny i bezpieczny, a ja byłam szczęśliwym dzieckiem w szczęśliwym domu.

Więcej prawdziwych historii:
„Przyjęłam Kasię jak własną córkę. Nie miała mamy, miała agresywną pijaczkę, przez którą poroniła i straciła pół życia”
„Matka nie zgadza się na mój ślub, bo Tomek jest rozwodnikiem. Zupełnie, jakby sama w życiu nie popełniła błędu…”
„Chciałam ratować związek bez przyszłości i na siłę trzymałam przy sobie ukochanego. Gdy się wyrwał, otworzył mi oczy”

Redakcja poleca

REKLAMA