Kiedy ją poznałem, siedziała zapłakana. Nie byłem zwolennikiem dopatrywania się w moich pacjentkach kobiecych walorów, ale wtedy zwróciłem uwagę na jej włosy. Długie, kasztanowo-rude i lekko kręcone. Pomyślałem, że chociaż nie należy do klasycznych piękności, to jest atrakcyjna, ale zaraz zganiłem się za takie myśli.
Przysiadłem na szpitalnym łóżku. Starałem się ją pocieszyć, chociaż nie przepadam za tym. Jestem od przywracania im zdrowia, nie od emocji – powtarzałem sobie. Była to postawa, jaką przejawiało wielu moich kolegów – lekarzy. Nie spoufalać się, nie wczuwać za bardzo, robić swoje. Może działo się tak dlatego, że z mojego oddziału często można było wyjść, jak to się mówi, nogami do przodu. Ciężkie przypadki, duży odsetek zgonów, ponure statystyki…
– Taka diagnoza nie jest jeszcze wyrokiem, są leki, zajmiemy się panią – zapewniłem rudą, przypominając sobie, że ma chyba na imię Beata.
Podniosła oczy, ale patrzyła gdzieś w głąb sali. Wiedziałem, że jej wyniki nie są dobre. Fakt, była młoda – z tego, co wyczytałem z jej karty, miała 27 lat, a z jej sercem nie było najlepiej, ale była przecież nadzieja, jeśli nie na wyzdrowienie, to chociaż na poprawę.
– To jakiś koszmar, nieporozumienie – spojrzała mi w oczy. – Do tej pory nie miałam problemów ze zdrowiem, a teraz… Myślałam, że zasłabłam…
Wstałem. Nie miałem czasu na jej lamenty. Powiedziałem, że zajmiemy się nią najlepiej, jak potrafimy i że muszę iść do innych pacjentów. Gdy posłała mi spojrzenie przerażonego dziecka, coś ukłuło mnie w sercu, ale zaraz poczułem wściekłość. Nie mam zamiaru jej niańczyć, nie jestem ani księdzem, ani psychologiem!
Czułem się zmęczony 24-godzinnym dyżurem i wciąż rozdrażniony poranną, telefoniczną kłótnią z żoną. W pokoju lekarskim zrobiłem sobie kawę i zabrałem się za wypisywanie epikryz. Szło mi marnie, byłem rozkojarzony. Późnym popołudniem ruda Beata spotkała mnie na korytarzu.
– Co pani tutaj robi?! – fuknąłem niecierpliwie, kiwając na jedną z pielęgniarek. – Proszę zaprowadzić pacjentkę do łóżka i podłączyć do monitorów. Przydałby się cewnik, nie może sobie pani tak biegać po korytarzu w pani stanie – zwróciłem się do rudej.
– Chciałam z panem porozmawiać, doktorze – broniła się, ale zbyłem ją machnięciem ręki.
– Nie mam czasu na dyskusje. Części wyników jeszcze nie ma, a ja mam na głowie cały oddział – warknąłem.
Sam nie wiem, czemu byłem dla niej opryskliwy. „Może denerwowało mnie jej zagubienie?” – pomyślałem, wchodząc na salę chorych. Sześć par oczu zwróciło się w moją stronę. Sześć ludzkich dramatów, sześć odrębnych historii choroby…
– Trzeci zawał w pana wieku nie nastraja mnie optymizmem, tym bardziej, że pomimo zaleceń, nie zmienił pan nawyków – powiedziałem do jednego z pacjentów.
Nie chciał rozmawiać, powtarzał tylko, że chce umrzeć, że nie ma już siły.
– Zawsze może się pan wypisać na własne życzenie, chociaż nie polecam – warknąłem, tracąc cierpliwość.
Reszta dyżuru była równie nieciekawa. Pulsowało mi w skroniach, piekły oczy, bolał kręgosłup. Czasem w takich chwilach myślałem, że zamiast 37 lat, mam 100 lat. Do domu wróciłem późno. Po minie żony widziałem, że szykuje się awantura. Zaczęła mówić o kredycie, o tym, że nie chcę zacząć budowy domu, wracam późno. Zamknąłem się w łazience. Kąpiąc się, zdałem sobie sprawę, że nie kocham żony, tylko nie miałem czasu, żeby to sobie uświadomić.
Rano pojechałem do szpitala w fatalnym nastroju. Ruda zaczepiła mnie na korytarzu. Znowu ta sama gadka. Że chce porozmawiać, że się boi. Odwarknąłem jej coś i zamknąłem się w pokoju lekarskim. „Chwili spokoju człowiekowi nie dadzą” – wściekałem się w duchu. Po południu ruda mnie zaskoczyła.
– Chcę prosić o wypis – powiedziała.
– W pani stanie?! Potrzebuje pani hospitalizacji, leków...– żachnąłem się.
– Źle się tutaj czuję, chcę do domu – powiedziała cicho.
– Ile pani ma lat?! Dziecko by zrozumiało powagę sytuacji! Proszę nie histeryzować i wracać do łóżka – szczeknąłem.
– Wychodzę na własne życzenie – powtórzyła, dodając, że mam fatalne podejście do pacjentów.
Wściekłem się. „Haruję po nocach, a ta księżniczka będzie mi coś zarzucać?!” – zazgrzytałem zębami. „Chce, niech wychodzi do domu” – wzruszyłem ramionami, podając jej dokumenty.
– Proszę podpisać, że jest pani świadoma konsekwencji swojego zachowania – poleciłem jej chłodno. – Gdyby działo się coś złego, proszę do mnie dzwonić – powiedziałem już spokojniej, zapisując jej mój numer.
Kiedy kilka minut później wyjrzałem przez okno, czekała na taksówkę. Drobna i skulona, osłabiona chorobą. Znowu coś mi drgnęło w sercu, ale szybko odgoniłem od siebie te myśli. „Jestem lekarzem, nie mogę litować się nad każdym pacjentem, bo sam się wykończę”.
Po kilku dniach zapomniałbym o rudej, gdyby do mnie nie zadzwoniła.
– Może kiepsko się dogadywaliśmy, ale słyszałam, że jest pan dobrym specjalistą powiedziała, pytając, czy bym się nią nie zajął prywatnie.
Zdziwiłem się. Przecież mnie nie znosiła, zresztą nic dziwnego – nie byłem dla niej zbyt uprzejmy. Jednak, skoro chciała… Pojawiła się punktualnie, ubrana w zwiewną, błękitną sukienkę i uśmiechnięta. Obejrzałem jej wyniki, były zdecydowanie lepsze.
– To dobrze – powiedziała, posyłając mi uśmiech, po czym wciągnęła mnie w prywatną pogawędkę.
Zazwyczaj nie rozmawiam z pacjentami na tematy osobiste, ale zanim się obejrzałem, mówiliśmy o jej pracy skrzypaczki i zbliżającym się koncercie. Chociaż zdawałem sobie sprawę, że pod drzwiami czekają pacjenci, nie miałem serca jej przerywać. Poluzowałem krawat, usiadłem wygodniej w fotelu i słuchałem jej śmiechu, rzucając ukradkowe spojrzenia na jej pełne usta. Wyszła obiecując, że niebawem się pojawi, a ja jeszcze długo czułem w powietrzu nutkę jej perfum.
W domu żona przywitała mnie jak zwykle – wymówkami i zimnym obiadem.
– Sam sobie zagrzej, nie jestem twoją gosposią. Ja też pracuję i jestem zmęczona – warknęła, trzaskając drzwiami.
Kilka dni później ruda pojawiła się na kontroli. Humor mi wrócił, zacząłem nawet z nią flirtować. Zaczerwieniła się i zaraz później mi „uciekła”. Zerknąłem w jej kartę i spisałem telefon. Wieczorem wykręciłem numer. Kiedy odebrała, rozłączyłem się... Pomijając fakt, że byłem żonaty, moje zachowanie urągało lekarskiej etyce, ale nie mogłem nic poradzić, że nagle obsesyjnie zacząłem o niej myśleć.
Minęło pół roku. Beata wciąż się u mnie leczy. Jest mi bardzo bliska. Wniosła w moje życie powiew świeżości. Nauczyła mnie, że pacjent to przede wszystkim człowiek, dopiero później przypadek medyczny. Zmieniłem się, zacząłem inaczej patrzeć na moją pracę. Ale przede wszystkim... zakochałem się w dziewczynie, która jest moją pacjentką. Nie mogę nic zrobić. Jestem jej lekarzem, jestem żonaty… Za wiele mam do stracenia...
Tylko nocami, kiedy leżę obok obcej kobiety, która od ośmiu lat jest moją żoną, myślę, że powinienem wnieść sprawę o rozwód. „Kiedyś to zrobię” – postanawiam, przewracając się na drugi bok. Za kilka tygodni Beata znowu ma u mnie wizytę… „Może ryzykując nieprzyjemności w pracy, utratę wszystkiego i powiem jej, co czuję?”. Żona mruczy coś przez sen, a ja obiecuję sobie, że tak właśnie zrobię. Spotkam się z Beatą i powiem, że ją kocham. Zrobię to na pewno. Kiedyś…
Więcej listów do redakcji:„Adoptowaliśmy chłopca. Po 7 latach postanowiłam, że oddamy go z powrotem do domu dziecka”„Nie mieszkam z mężem, bo ciągle się kłócimy. Spotykamy się 2 razy w tygodniu i w weekendy”„Mąż miał na moim punkcie obsesję. Nie chciał się mną z nikim dzielić. To doprowadziło do tragedii”