– Błagam, uważajcie na siebie. Mateusz, pilnuj, żeby tata i wujek Kazik nie pili za dużo piwa, a Boguś niech się nie obżera chipsami – instruowałam swoich chłopaków, drżąc w chłodzie czerwcowego poranka.
– Spoko, przypilnuję staruszka – mój starszy syn sadowił się na miejscu obok kierowcy. – Chyba że mi też piwko zaproponuje…
– No, no! – pacnęłam go w ten jego potargany, ryży łeb. – Zero używek, smarkaczu, do osiemnastki jeszcze ci trochę brakuje! Ej, Boguś, a po co ci te słuchawki? Raz dałbyś uszom odpocząć! – zwróciłam się do młodszego, który na tylnym siedzeniu szykował się do drzemki przy akompaniamencie hip-hopu.
– Muszę jakoś śpiew ptaków zagłuszyć, nie? – wysilił się smarkacz na dowcip.
Z domu wyszedł Wojtek i wrzucił do bagażnika ostatnie torby.
– Zmykaj, Kamcia, do domu, bo wilka złapiesz! Ale już! – klepnął mnie w pośladek. – A o chłopaków się nie martw! Nie pierwszy raz ich na ryby zabieram, nie? I pamiętaj, co mi obiecałaś: odpoczywasz, nic nie robisz.
– Tak jest, kapitanie! – zasalutowałam radośnie.
Jeszcze chwilę postałam na podwórku, popatrzyłam na niknące w porannej mgle światła samochodu i pognałam na górę.
Milej odpoczywa się w czystym otoczeniu
– Spać! Spać! – powtarzałam. – Pod ciepłą kołderkę!
W przedpokoju mało się nie wywaliłam, bo nogi zaplątały mi się w jakieś kurtki leżące na podłodze. Najwyraźniej pan mąż przed wyjściem przekopywał szafę w poszukiwaniu sztormiaka. Zapakowałam kurtki, dopchnęłam kolanem drzwi szafy, obiecując sobie w duchu, że porządkami zajmę się dopiero w następny weekend, i poleciałam do łóżka.
Pościel pachniała cudownie – lenistwem, wolnością i świętym spokojem. Miałam dla siebie calutkie dwa dni. Nie musiałam gotować ani sprzątać, nie trzeba się było z nikim kłócić, odganiać od komputera, błagać o ściszenie muzyki. Pierwszy raz od stu lat zostałam w domu sama.
Dochodziła szósta, gdy zasypiałam z błogim postanowieniem, żeby sobotę spędzić w łóżku. Poczytam sobie, będę się objadać herbatnikami, popijać je mocną kawą…
Obudziłam się dokładnie sekundę przed ósmą. Wiem, bo zegar sąsiadów wybił równo osiem razy. Przewróciłam się na drugi bok, przytuliłam do podusi, ale choć okropnie się starałam, za nic nie mogłam zasnąć. Normalka – w wolne dni sen nie smakuje tak jak w tygodniu, gdy trzeba wstać do roboty. „Przekąszę coś i wracam do łóżka” – obiecywałam sobie, po czym odsłoniłam okno. To był pierwszy błąd.
– A co to, śnieg pada? – wyrwało mi się, bo choć na dworze świeciło słońce, to nijak nie chciało się przebić przez szyby; zupełnie jakby padał śnieg, i to bardzo gęsty.
To nie był śnieg. To okna były brudne.
– Szlag! – skomentowałam swoje odkrycie, po czym poczłapałam do łazienki po płyn do mycia szyb i ręczniki papierowe.
– Tylko to jedno okno! – zastrzegłam na głos sama przed sobą, choć nikt mnie nie słuchał.
Niestety, kwadrans później odkryłam, że śnieg pada wszędzie. I za oknem kuchennym, i w salonie, i u chłopaków. No cholera jasna! Przecież nie da się odpocząć, kiedy przez okna nic nie widać!
Dobrze, że Mazury są niedaleko
W południe wszystkie okna błyszczały czystością… Świeżo wyprane firany suszyły się na balkonie, a ja padałam na twarz. Również z głodu, bo zapomniałam o śniadaniu. Usmażyłam więc sobie jajka, posmarowałam masłem pajdę chleba i z talerzem w garści ulokowałam się w fotelu w salonie. Jak relaks, to relaks! Będę jeść i oglądać telewizję, o! Sięgnęłam po pilota. I to był drugi błąd.
Poprzedniego dnia synkowie gościli paru kolegów. Ślady ich obecności w postaci lepkich krążków po szklankach z colą odkryłam teraz na stoliku. I tam, i na dywanie walało się mnóstwo chipsowych i paluszkowych okruchów. Moje bystre oko dostrzegło ponadto kurz na regale i pod regałem, a także świeżutką plamę na kanapie. Ktoś coś tam rozlał. Rany boskie, nie dam rady zrelaksować się w takim syfie!
Raz-dwa zjadłam śniadanie, popiłam wodą z butelki, po czym zabrałam się do sprzątania. Pod nosem powtarzałam, że tylko salon, tylko odkurzę podłogi i dywan, spiorę plamę z kanapy, i koniec. Prysznic, a potem się lenię!
Dochodziła północ, gdy głodna i spocona kończyłam pucować łazienkę. Wciąż miałam na sobie piżamę (i tak była stara), od rana przecież nie znalazłam czasu na kąpiel. Między polerowaniem kieliszków wyjętych ze zmywarki a czyszczeniem kuchennego zlewu zdążyłam jedynie wypić kawę i umyć zęby. Byłam w jakimś amoku. Jakby ktoś mnie zaprogramował, uruchomił – i zapomniał wyłączyć!
O drugiej nad ranem tylko na chwilę usiadłam w fotelu. Potem miałam zamiar wziąć prysznic, powlec czyściutką pościel i walnąć się do łóżka. Czułam satysfakcję. I to, że naprawdę zasłużyłam na ten weekend wolny od domowych obowiązków.
Obudził mnie chłód. I ból w zdrętwiałych członkach. Byłam w salonie, na fotelu, za czyściutkimi oknami wstawał świt. Chciałam się podnieść, lecz straszliwy ból od pośladków aż do stóp zmusił mnie, bym z powrotem opadła na fotel. Przeklinając pod nosem, spróbowałam jeszcze raz. Jęcząc z bólu, doczołgałam się do sypialni, na stoliku wymacałam komórkę, wybrałam numer Wojtka. Odebrał od razu – pewnie bał się, że dzwonek ryby spłoszy.
– Wojtuś? Moglibyście wcześniej wrócić? Ja chyba mam atak rwy kulszowej. No, ruszać się nie mogę. Okropnie boli.
– Brak ruchu! – wyszeptał. – Wszystko przez brak ruchu!
Czytaj także:
„Wyszłam za Włocha, bo marzyłam o bajkowym życiu w słonecznej Italii. Teraz siedzę w domu, sprzątam, gotuję i umieram z nudów”
„Wszystko w domu robię sama. Mąż zamiast mi pomóc, woli wyjść z kolegami, zostawić dziecko na mojej głowie”
„Nie gotuję, nie myję okien, nie prasuję, a mój mąż nadal mnie kocha. Dom jest do mieszkania”