„Jesień życia była dla mnie koszmarem. Pochowałam męża, a dzieci zapomniały o starej matce. Jedna wycieczka wszystko zmieniła”

Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Tyler Olson
„Kiedy opowiedziałam komuś jakąś historię? To jest właśnie nasz problem: starzy ludzie nie mają do kogo otworzyć ust. Dzieci dawno się wyprowadziły. Wpadają od święta, czasem dzwonią, ale mają tyle własnych problemów, że nie chcą słuchać matczynych i babcinych utyskiwań na samotność”.
/ 25.12.2022 10:30
Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Tyler Olson

Coraz częściej zastanawiam się, po co wymyślono te wszystkie tabletki, zabiegi, operacje? Zamiast odejść, gdy nasze ciało powie „dość”, za wszelką cenę przedłużamy własną egzystencję. Nie umiemy zrezygnować choćby z jednego dnia. Tylko po co? Po co staremu, schorowanemu człowiekowi kolejny samotny dzień?

Codziennie po śniadaniu przechadzam się ulubioną aleją mojego miasteczka. Dzięki wiekowym platanom jest piękna o każdej porze roku. Ale mnie z tygodnia na tydzień jest coraz ciężej. Nie tylko dlatego, że nogi sztywnieją, ciało robi się coraz bardziej niedołężne, ale także z powodu wspomnień o ludziach, których już nie ma.

Najpierw mijam zakład krawiecki mojej przyjaciółki Misi. Rozmawiałyśmy godzinami, gdy szyła. Wciąż słyszę w wyobraźni jednostajny turkot jej starej maszyny. Potem przechodzę obok sklepu mięsnego, w którym sprzedawała nieżyjąca od pięciu lat pani Jadzia. Zawsze odkładała dla mnie najlepszy kawałek szynki i witała mnie z uśmiechem. Furtka do domu Zosi… brama do domu Danki… Zostawiłam u nich po kawałku serca. Teraz mogę odwiedzać przyjaciółki już tylko na cmentarzu. Ich domy zamieszkują nowe rodziny. Mają własne zwyczaje i upodobania. Wolą nowoczesne okna z plastiku, bez czerwonych pelargonii na parapetach i zakończonych haftem zazdrostek.

Jeśli mam siłę, docieram do parku, który kiedyś schodziliśmy z Tadzikiem wzdłuż i wszerz. Kupowaliśmy lody z wózka – on truskawkowe, ja czekoladowe, potem siadaliśmy na ławce nad stawem i karmiliśmy kaczki chlebem przyniesionym z domu. Te chwile już nie wrócą. Mój mąż odszedł i już nigdy nie okryje mnie swoim płaszczem, nie przytuli, nie powie, że jestem piękna.

Czy ja wyglądam na wariatkę?

Czuję straszną suchość w gardle. Przewlekłą. Mam wrażenie, że język przyrósł mi do podniebienia na stałe, jakbym od lat go nie używała. Kiedy ostatnio rozmawiałam z kimś innym niż ekspedientka w spożywczym? Kiedy opowiedziałam komuś jakąś historię? To jest właśnie nasz problem: starzy ludzie nie mają do kogo otworzyć ust. Dzieci dawno się wyprowadziły. Wpadają od święta, czasem dzwonią, ale mają tyle własnych problemów, że nie chcą słuchać matczynych i babcinych utyskiwań na samotność. I tak toczę życie niemowy, okropne życie dla osoby, która pamięta, jak kiedyś się śmiała, śpiewała, krzyczała ze szczęścia albo ze złości.

Czasem chodzę do kościoła. Nie jestem przesadnie religijna, staram się po prostu żyć w zgodzie z dekalogiem. Kościół to jednak miejsce, w którym zbiera się wiele ludzi. Można z nimi pobyć, otworzyć usta, by zaśpiewać psalm albo wyszeptać modlitwę. Dziś jest niedziela, więc też przyszłam. Po mszy przystaję przy tablicy ogłoszeń. Słońce wyjrzało zza chmur i grzeje mi twarz. Nie chce mi się ruszać, jest tak miło. Pewnie wyglądam dziwnie, jak stara wariatka, bo nagle dobiega do mnie szept zza pleców:

– Nie chciałabym tak skończyć…

– Chodźmy, jeszcze nas zaczepi.

– Słyszałaś o tej nienormalnej, która łazi po ludziach i żali się na dzieci?

– Tak, podobno mieszka…

Odchrząkuję i obracam się energicznie w stronę tablicy, jakbym faktycznie chciała zapoznać się z najnowszymi ogłoszeniami. To przecież normalne zachowanie, prawda? To nie powinno wydawać się nikomu dziwne. Przesuwam spojrzeniem po zdjęciach papieża Jana Pawła II, bo bez okularów nie mogę rozczytać towarzyszącego im drobnego maczku. Dwie klepsydry. Te szybko omijam wzrokiem. WYCIECZKA. Wielkie litery i trzy wykrzykniki przyciągają moją uwagę. Intrygują do tego stopnia, że otwieram torebkę i wyciągam okulary.

Czytam, że proboszcz organizuje w nadchodzącą sobotę całodniową wycieczkę do Lichenia dla seniorów. W programie jest zwiedzanie Lasu Grąblińskiego, Sanktuarium Licheńskiego oraz integracyjny lunch na trawie. Ostatni punkt programu wywołuje uśmiech na moich ustach. Wspominam dawne ogniska, kiełbaski, śpiewy przy gitarze, śmiechy i tańce. Rozbawiona wyobrażam sobie pląsających na trawie staruszków…

To wcale nie jest zły pomysł, myślę. Cena symboliczna, a ja nie mam innych planów na sobotę. Na tę konkluzję aż parskam cicho pod nosem. Szkoda, że obok nie stoi Tadzik, który doceniłby mój żart. Idę do zakrystii, żeby wypytać proboszcza o szczegóły. Zachęca mnie do wzięcia udziału w wyprawie. Czując się niemal osobiście zaproszona, wyjmuję z portfela pieniądze i zapisuję się na wycieczkę.

Co ja tutaj robię? Oszalałam?

W sobotę budzę się o świcie w takim nastroju, jakbym przespała pół dnia: wypoczęta i gotowa na przygodę. Zjadam pożywne śniadanie, robię kanapki na drogę. Zawijam w folię przygotowanego wcześniej pieczonego kurczaka. Jeszcze pomidor, szczypta soli i pieprzu, jabłka, czekolada i koniecznie coś do picia. Wygodne buty, miękkie spodnie, bluzka, żakiet i ciepły sweter na wszelki wypadek. Pod kościołem zjawiam się pół godziny przed odjazdem. Zdążę jeszcze co najmniej dwa razy skorzystać z toalety. To też jeden z cieni starości: kłopoty z pęcherzem. Na szczęście proboszcz obiecał częste przystanki na trasie.

Z chwilą zajęcia miejsca w autokarze nachodzą mnie wątpliwości. Co ja tutaj robię? Oszalałam? Przecież nikogo bliżej nie znam, oprócz proboszcza, a i z nim nie wymieniam więcej słów poza „szczęść Boże” i tylko podczas wizyty po kolędzie. Tymczasem autokar zaczyna się zapełniać. Wchodzący staruszkowie zamykają mi drogę ucieczki. Niektórych kojarzę, niektórych może nawet znam z młodości, ale nie rozpoznaję, bo nikt nie wygląda już jak kiedyś. Nagle przez drzwi wtacza się pękata kobieta. Pół autobusu się na nią gapi, bo obraca językiem jak nakręcona, a jej perlisty śmiech wypełnia całe wnętrze.

Czy ona podrywa księdza? Dlatego tak się do niego szczerzy? Boże, żeby tylko nie usiadła koło mnie, modlę się w duchu. I co się dzieje? Jak na złość umieszcza swoje rubensowskie kształty akurat na fotelu obok mnie.

– Aniela – przedstawia się, wyciągając do mnie pulchne palce.

Ściskam jej dłoń i wysilam się na uprzejmy uśmiech.

– Wanda – odpowiadam, porzucając wszelką nadzieję na spokojną podróż.

Autokar pokonuje kolejne kilometry, za oknem przepływają malownicze pejzaże, Aniela zaś nawija jak katarynka. Aż dziw, że czasem zadaje mi jakieś pytania i nawet pozwala mi udzielić odpowiedzi. W miarę upływu czasu i drogi uświadamiam sobie, że wcale nie rozmawiamy tylko o niej, że dobrze się czuję w jej towarzystwie, swobodnie. Zapominam o codziennej monotonii, o smutku i samotności. Nieoczekiwanie zasycha mi w gardle od gadania, nie od ciągłego milczenia. Przerabiamy opowieści o dzieciach, wnukach, sąsiadach, nieżyjących mężach i ulubionym zieleniaku.

Zjadamy wszystkie kanapki, częstujemy się nawzajem czekoladą, jabłkami, ciasteczkami. Nie wiedzieć kiedy autokar dojeżdża do Sanktuarium Licheńskiego. Wstając z miejsca, mam wrażenie, że znamy się z Anielą od lat, a nie od paru godzin. Zastanawiam się, jak ona traktuje wycieczkę do Sanktuarium Matki Bożej. Pytam ją o to bez skrępowania, a ona szczerze odpowiada, że podobnie jak w moim wypadku był to głównie pretekst, żeby pobyć wśród ludzi.

Bazylika robi na nas obu piorunujące wrażenie, ale wcale nie mniej podoba nam się wspólny spacer w słońcu, kiedy grupa rusza do Lasu Grąblińskiego. Trzymamy się z tyłu i żartujemy. Śmiejemy się z tego, jak musimy wyglądać w oczach młodych ludzi: grupa drepczących pingwinków w brązowych i szarych ubraniach. Proboszcz ciekawie opowiada o mijanych rzeźbach, osobach, których nazwiska wyryto na głazach upamiętniających. A ja myślę, jak to dobrze, że w niedzielę stanęłam przed tablicą, że dosiadła się do mnie Aniela, choć w pierwszej chwili chciałam od niej uciec. Z radością stwierdzam, że tej soboty wypowiedziałam więcej słów niż przez wszystkie dni od początku roku. Niewiele mi trzeba do szczęścia.

Tak! Musimy się znowu spotkać

Punktem kulminacyjnym wycieczki jest obiecany w ogłoszeniu piknik na trawie. Może nie odbywa się dosłownie na trawie, w końcu wielu z nas nie dałoby rady piknikować, siedząc wprost na ziemi. Zatrzymujemy się na leśnym parkingu, gdzie między drzewami ustawiono drewniane stoły z ławkami. Możemy usiąść i zjeść pozostałości suchego prowiantu.

Ku mojemu zaskoczeniu proboszcz wyjmuje gitarę. Śpiewa jak, nie przymierzając, Seweryn Krajewski! W pewnym momencie dołącza do niego mocny, melodyjny damski głos. Od razu rozpoznaję Anielę wracającą właśnie z leśnej toalety. Głos ma jak dzwon, ale o tym już wiem, od kiedy weszła do autokaru. Kilka pań po cichu śpiewa refren piosenki. Atmosfera się rozluźnia. Nawet ci, którzy zerkali na nas z dezaprobatą, gdy chichotałyśmy, teraz patrzą na Anielę z podziwem. Na parkingu spędzamy aż dwie godziny. Jest tak sympatycznie.

Do miasteczka wracamy w doskonałych humorach. Znów czuję suchość w gardle, ale tym razem dlatego, że skończyło mi się picie. Żegnamy się z Anielą serdecznie. Okazuje się, że mieszka dwie przecznice ode mnie, w nowych blokach. Umawiamy się w tygodniu na herbatkę. Już nie mogę się doczekać kolejnych wspominek.

I kto by pomyślał, że jedna wycieczka do Lichenia sprawi, iż radość na nowo zawita do mojego życia! To naprawdę cudowne miejsce. Choć tak naprawdę nie miejsca sprawiają cuda, ale ludzie, których wpuszczamy do swojego serca…

Czytaj także:
„Chciałam by mama na starość odpoczęła i we wszystkim ją wyręczałam. Po czasie zrozumiałam, że zrobiłam z niej niewolnika”
„Wypruwam sobie żyły, by ojciec na starość żył jak król, a on rzuca mi kłody pod nogi. Jak tak dalej pójdzie, to go oddam”
„Zrezygnowałam z macierzyństwa, bo mąż nie chciał dzieci. Na starość zostałam sama, a on zrobił sobie bobasa z jakąś siksą”

Redakcja poleca

REKLAMA