We śnie leciałem ku czarnej powierzchni wody wystarczająco długo, by zdać sobie sprawę z tego, co za chwilę nastąpi. W rzeczywistości wszystko trwało sekundę, może dwie. Zanim dotarło do mnie, co się dzieje, było już po wszystkim. Nie utrzymałem pionowej postawy, lekko przegięło mnie w powietrzu i uderzyłem w wodę, która przy szybkości, jakiej nabrałem, była twarda jak beton. W ostatniej chwili udało mi się skorygować pozycję, dlatego wyszedłem z tego poharatany, ale w jednym kawałku i ze sprawnymi nogami.
Mógłbym się cieszyć, gdyby nie jedna sprawa
Po takiej kontuzji o wyczynowym uprawianiu sportu mogłem zapomnieć. A ja nie znałem innego życia, pływałem od dzieciństwa, trenerzy mówili, że mam wielki talent. Byłem szczęściarzem, bo w porę trafiłem na odpowiednich ludzi, świetnych szkoleniowców, którzy wbili mi do głowy, że talent musi być poparty katorżniczą pracą. Wyjechałem do Warszawy, zamieszkałem w bursie i spędzałem pół życia na basenie. Pierwszy trening zaczynał się bladym świtem, drugi po południu lub wieczorem. Setki przepłyniętych kilometrów, zajęcia na siłowni i hali sportowej, mozolne rzeźbienie mięśni. Takie było moje życie, innego nie znałem. I nagle wszystko się skończyło.
– Co ci odbiło, żeby skakać z mostu? Jesteś pływakiem, wiesz, czym się kończy taka brawura – trener odwiedził mnie w szpitalu, był na mnie wściekły i nie zamierzał owijać w bawełnę, co o mnie myśli. – Niepotrzebnie puściłem cię do domu. Gdybyś został, nic by się nie stało.
Odwróciłem głowę do okna, nie chciałem patrzeć mu w oczy. Prosiłem o dwa dni wolnego, bo chciałem sam powiedzieć rodzicom, że prawdopodobnie dostanę powołanie do szerokiej kadry narodowej. Przy okazji pochwaliłem się też dawnym kolegom, którzy na wieść, że przyjechałem, zlecieli się gromadą. Byłem w miasteczku bohaterem, chłopakiem, któremu się powiodło. Wieczorem poszliśmy nad rzekę świętować. Znalazło się kilka piw, nic wielkiego, tylko tyle, żeby oblać mój sukces. Powygłupialiśmy się trochę, a potem ktoś rzucił wyzwanie. Bawiliśmy się w to jako dzieci, ale teraz byliśmy pełnoletni, więc wypadało podwyższyć skalę trudności. Najlepiej nadawał się do tego stary most kolejowy, którego ażurowe przęsła aż się prosiły o sprawdzian odwagi. Jak się ma osiemnaście lat, człowiekowi wydaje się, że jest nieśmiertelny.
Weszliśmy tam wszyscy
Nie wiem, kto mnie znienacka popchnął, i nie chcę wiedzieć. Nie mógłbym mu wybaczyć, chociaż na pewno nie zrobił tego z premedytacją. Ot, takie męskie przepychanki. Poleciałem w dół. Moją koronną konkurencją był styl dowolny, ale spędzałem tyle czasu na basenie, że trafiały się okazje do skoków z wieży. Lot ku wodzie to dla mnie nie pierwszyzna, tym razem jednak nie miałem do czynienia z trampoliną na basenie. Było wyżej, znacznie wyżej, a w dole kotłowała się czarna, nieznana woda. Odruchowo skorygowałem lot, robiąc tyle, ile zdołałem, żeby ocalić skórę. Tylko częściowo mi się udało. Żyję i jestem sprawny, ale moja ręka nigdy już nie będzie tak silna jak przed wypadkiem. Z początku miałem nadzieję, że wrócę do pływania. Trener opracował dla mnie lekki plan treningowy, który zupełnie mi się nie spodobał.
– Więcej przepływałem, jak byłem dzieckiem – zaprotestowałem. – W ten sposób właściwą formę osiągnę nie wcześniej niż za rok.
– Nie przeginaj, rób, co mówię – trener trzymał nas krótko, nigdy nie wdawał się w dyskusję z zawodnikami.
Jego słowo było niepodważalne.
„Zmieni zdanie, jak zobaczy, na co mnie stać” – myślałem.
Zacząłem mozolną robotę treningową. Jedna długość basenu, nawrót, druga, nawrót, i tak aż do wyrobienia planu, który tym razem nie zakładał przepłynięcia niezliczonej ilości kilometrów. Przewidziany dystans był krótszy, o wiele za krótki. Tak mówiła mi ambicja, ale szybko się okazało, że nie odnalazłem dawnej siły. Jeszcze niedawno zagarniałem wodę ramionami, czując ich moc i płynącą z tego satysfakcję. Ale to było przed wypadkiem, teraz czułem, że coś jest nie tak. Woda nadal była mi przyjazna, to ciało mnie zdradziło. Lewa ręka była zauważalnie słabsza, jeśli ją sforsowałem, odzywał się ból, który rozlewał się na bark i szyję. Nie przyznałem się do słabości. Po rehabilitacji byłem w pełni sprawny, a to, co mnie zawodziło, można było wyćwiczyć. Tak uważałem.
– Artur, z wody – usłyszałem krótki rozkaz trenera.
Zwykle podciągam się rękami opartymi o brzeg basenu, ale teraz czułem, że jeśli to zrobię, kończyna nie wytrzyma i wszystko wyjdzie na jaw. Podpłynąłem do drabinki.
– Co jest z twoją ręką? Boli? – spytał.
– Nie – skłamałem.
– Przecież widzę, że ją oszczędzasz.
– Nic się nie dzieje, mogę dalej trenować.
– O tym zadecyduje lekarz, nie wejdziesz do basenu bez jego pozwolenia.
– Nie może mi pan tego zrobić, trenerze! – wybuchnąłem.
Bałem się konfrontacji z lekarzem sportowym
Jeśli doktor odeśle mnie na rehabilitację, będę miał zbyt długą przerwę w treningu i nie zdążę z formą na zawody.
– Artur, tu chodzi o twoje zdrowie – powiedział łagodniej trener.
– Raczej o moją przyszłość. Wiem, że teraz o powołaniu do kadry mogę tylko pomarzyć, ale to jeszcze nie koniec. Wrócę do formy, za wcześnie spisuje mnie pan na straty – powiedziałem.
Byłem przerażony i wściekły. Umykało mi coś, co nauczyłem się traktować jak swoją niepodważalną własność. Dotąd zawsze byłem uważany za zawodnika z ogromnym potencjałem i odpowiednio do tego traktowany. Miałem talent, właściwą dla pływaka budowę ciała, potrafiłem skupić się na treningach. Nic innego się nie liczyło, tylko pływanie. Nawet szkołę traktowałem po macoszemu, poświęcałem jej tylko tyle czasu, żeby przejść z klasy do klasy. Miałem indywidualny tok nauki, nauczyciele nie wymagali ode mnie zbyt wiele, wiedząc, że codziennie ciężko pracuję na treningach. Moja przyszłość była już ustalona, nie musiałem się o nic martwić.
– Wrócisz do sportu, nie martw się. Podleczysz się i wszystko będzie dobrze – nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby trener próbował pocieszać któregoś z nas.
– Nie jest tak źle, jak pan myśli – powiedziałem obronnym tonem.
Nagle zdałem sobie sprawę, że muszę go przekonać, zawalczyć o swoją pozycję w zespole, nie pozwolić usunąć się na margines. Nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy, żeby się o to martwić. Doktor oddał mnie w ręce specjalistów od odnowy biologicznej, wykwalifikowanych rehabilitantów z ogromną praktyką.
– Dolegliwości są spowodowane urazem kręgosłupa – orzekł Marian po badaniu.
– Skąd wiesz? Masz rentgen w rękach? – spytałem wrogo, bo to, co usłyszałem, brzmiało jak wyrok.
– Prawie. Mogę iść w zawody z badaniem ultrasonograficznym i wygram. Jestem pewien. Popracuję nad tobą, dostaniesz zestaw ćwiczeń, które będziesz wykonywał w domu, i jakoś temu zaradzimy.
– Odzyskam pełną sprawność?
– Na co dzień wystarczy, jak się przyłożysz, niedługo nie będziesz pamiętał o bólu – mruknął Marian, nie patrząc na mnie.
– A treningi? Zawody? Marian, nie odwracaj się, przecież doskonale wiesz, o czym mówię. Nie zależy mi na odzyskaniu zwykłej sprawności, tylko na wyczynowym pływaniu.
– Trochę pokory, chłopaczku, niejeden oddałby pół życia za to, czym gardzisz.
Marian spojrzał na mnie nieprzyjaźnie
Słyszałem o twoim wypadku i wiesz, co myślę? Udało ci się jak cholera. Znam takich, co mieli mniej szczęścia niż ty.
– Mam się cieszyć, że sam chodzę? Pewnie, że się cieszę, ale to mało. Jestem sportowcem, zawodnikiem, chcę do tego wrócić. Muszę. Nie rozumiesz? Jestem do tego stworzony, przygotowywałem się do tego przez całe życie, nic innego nie potrafię.
– Jesteś młody, wszystko przed tobą, poradzisz sobie – pocieszył mnie zdawkowo.
– Dzięki za odkrywczą radę. Ciekawe jak. Chcę wrócić do pływania.
– Może wrócisz, ale to nic pewnego.
– Przed chwilą dawałeś mi do zrozumienia co innego.
– Nie jestem Panem Bogiem, tylko prostym rehabilitantem. Doświadczenie mówi mi, że taki uraz będzie się odzywał, ale cuda się zdarzają. Niejedno już tu widziałem, więc byłbym ostatnim chętnym do wydawania ostatecznych osądów.
Dużo później zrozumiałem, że powiedział tak, by dać mi odrobinę nadziei, bez której nie potrafiłbym wówczas żyć. Jeszcze później odkryłem drugi powód. Marian widział już niejednego zawodnika, którego kontuzja wyrzuciła za burtę sportowego życia. Jedni radzili sobie z tym lepiej, inni gorzej, ale byli i tacy, którzy nigdy nie pogodzili się z odejściem. Świetnie ich rozumiałem, spędzili większość życia w sportowym reżimie, mieli zaplanowany każdy dzień, a ich jedynym i największym problemem było odnalezienie w sobie motywacji do przekraczania fizycznych barier. I nagle stop. Wszystko, czym do tej pory żyli, okazywało się nieaktualne, już nie dla nich. Jak się pogodzić z czymś takim?
Dzięki Marianowi miałem szansę łagodniej przejść przez ten etap, bo wciąż tliła się we mnie nadzieja, że jeśli przyłożę się do rehabilitacji, uda mi się wrócić do sportu. I było coś jeszcze.
Pewnego dnia rehabilitant poprosił mnie o pomoc
– Anecie zachorowała córeczka, nie mogła przyjść. Potrzebuję drugiej osoby do podtrzymywania pacjenta.
– Co mam robić? Nie mam żadnego doświadczenia w leczeniu urazów.
– Powiedziałem, że będziesz trzymał pacjenta, to żadna filozofia. Antek ma na imię. Musi unosić się na powierzchni wody i czuć bezpiecznie, podczas gdy ja będę pracował nad mięśniami jego nóg.
W ten sposób poznałem Antka, najdzielniejszego chłopca pod słońcem. Nie mógł chodzić, ale uwielbiał unosić się na wodzie i cały czas się uśmiechał. Już po pierwszej sesji zrozumiałem, dlaczego Marian wyskoczył na mnie, gdy powiedziałem, że nie interesuje mnie „zwyczajna” sprawność. Potem jeszcze kilka razy pomagałem przy rehabilitacji Antka, chociaż właściwie powinienem powiedzieć, że to on pomógł mi ustalić priorytety. Ręka już mi nie doskwierała, ale nie byłem jej pewien. A nuż zawiedzie w momencie próby? Wróciłem do treningów, stopniowo je nasilając. Było prawie dobrze.
Bicie rekordów, w czym do tej pory się specjalizowałem, polega na przekraczaniu własnych granic, ale jak to zrobić, gdy podejrzewasz, że ręka nie jest w pełni sprawna? Ta świadomość mnie ograniczała. Kiedyś przebierałem się po treningu, gdy usłyszałem głos trenera.
– Szkoda takiego talentu, zmarnował się. Myślałem, że wyrośnie z niego medalista, nigdy przedtem nie miałem tak obiecującego zawodnika.
Mówił o mnie. Zauważył to, co ja, ale pierwszy miał odwagę powiedzieć to głośno. Mogę pływać, ale nigdy nie będę bił rekordów. Wcześniej bym się załamał, lecz byłem już po lekcji, jakiej udzielił mi Marian, no i znałem Antka. Jak już mówiłem, miałem szczęście, spotykałem właściwych ludzi w odpowiednim momencie.
Postanowiłem nadrobić braki w nauce
Zmotywował mnie Marian, mamrocząc coś o chłopczykach bez matury. Z opóźnieniem, i częściowo na złość rehabilitantowi, zdałem egzamin dojrzałości i poszedłem za ciosem, składając papiery na studia. Przyjęto mnie na AWF. Sportowiec pozostaje nim całe życie, nawet gdy uczy innych, jak zwyciężać. Wróciłem na basen, a właściwie to nigdy go nie opuściłem. Teraz rzadziej pływam, na ogół stoję i obserwuję moje dziewczyny. Zjadają mnie emocje, krzyczę, używam gwizdka, wymachuję rękami. Poprawiam ich styl, zagrzewam do walki, tępię lenistwo. Są dla mnie najważniejsze, jestem ich trenerem, a wiem z doświadczenia, jak wiele zależy od szkoleniowca.
Dziewczyny ciężko pracują, a ja chcę zrobić dla nich jak najwięcej, chociaż szczerze mówiąc, nie ma wśród nich wybitnie utalentowanej zawodniczki, której wychowanie stałoby się dla mnie przepustką do sławy. Ale to dobrze, jeszcze za wcześnie na taką odpowiedzialność. Wciąż się uczę, zdobywam doświadczenie i mam nadzieję, że kiedy przyjdzie mi pracować z nieoszlifowanym pływackim diamentem, jakim byłem kiedyś, będę na to gotowy.
Czytaj także:
„Przyjaciółka zaczęła się umawiać z moim byłym. Chciałam ją ostrzec, ale nie chciała mnie słuchać, więc niech cierpi!”
„Wiedziałam, że przyjaciółka wyleci z pracy i zrobiłam coś strasznego. Przeze mnie Beatka miesiącami żyła w nędzy”
„Przyjaciółka wprosiła się i zrobiła z mojego mieszkania hotel. Nie miała dla mnie czasu, bo uganiała się za facetami”