„Tym razem na pewno mi się uda” – pomyślałam, patrząc na swój najnowszy zakup, z którego przed chwilą spadłam, zdzierając sobie do krwi prawe udo i kolano.
Rozsądek podpowiadał, aby wrócić do domu i przemyć rany, ale pokusa okazała się silniejsza.
„Tyle lat czekałam na tę chwilę, że nie może się nie udać” – starałam się dodać sobie otuchy.
Mój rower nie był najnowszym krzykiem mody, a i tak kosztował niemało.
– Napompowałem opony, więc od razu może pani jechać – zachęcił sprzedawca.
Puściłam jego uwagę mimo uszu
Nie miałam odwagi się przyznać, że mimo 55 lat na karku nie potrafię jeździć na rowerze. Zapewne młody, wysportowany sprzedawca zdziwiłby się, może nawet zacząłby dopytywać, jak do tego doszło, a ja nie miałam ochoty opowiadać o niespełnionych marzeniach biednej dziewczynki. Sądziłam, że zapłacę, wezmę rower i wyjdę, ale sprawa okazała się trudniejsza, niż się wydawało. Musiałam pod okiem sprzedawcy wsiąść na rower i sprawdzić, czy wielkość kół, wysokość siodełka i ustawienia kierownicy są dla mnie odpowiednie.
– Według mnie pasuje jak ulał – skwitował sprzedawca, gdy pociłam się jak mysz, próbując utrzymać jednoślad w jednej linii.
Szczęśliwie wszystkie te perturbacje sprawiły, że wyszłam ze sklepu później, niż się tego spodziewałam, i wracałam do domu niemal pustymi ulicami. Mogłam więc prowadzić rower, nie ściągając na siebie wścibskich spojrzeń, lecz rozmowa ze sprzedawcą sprawiła, że powróciły smutne wspomnienia. Choć mama i tata pracowali, żyliśmy bardzo skromnie. Spałyśmy z siostrą na jednej rozkładanej wersalce, bo rodziców nie było stać na osobne tapczany dla całej naszej czwórki. Lekcje odrabialiśmy w kuchni, gdzie stał jedyny w całym domu stół. Rodzice spali w czymś, co dzisiaj nazwalibyśmy gościnnym, choć ich klitka przypominała metrażem raczej ciasną i ciemną spiżarnię niż pokój. Wychowaliśmy się na biednym, robotniczym osiedlu. Nosiliśmy ubrania po sobie, nie przejmując się ich rozmiarem czy kolorem. Mieliśmy pięć zabawek, więc o czymś własnym mogłam jedynie pomarzyć. A nigdy nie pragnęłam niczego bardziej od roweru, choćby tylko odrobinę podobnego do tego, jakim jeździła Józka z sąsiedniej ulicy. Był czerwony z dużymi kołami i tak szybki, że potrafił dogonić autobus, którym dojeżdżaliśmy do szkoły.
„Kiedyś kupię sobie taki” – powtarzałam, patrząc na Józkę.
Kiedyś też miałam rozwijać pasję plastyczną i studiować, ale w szóstej klasie moje plany zniweczyła śmierć taty. Odszedł wyniszczony zbyt późno zdiagnozowanym rakiem płuc, zostawiając mamę samą z trójką dzieci.
Starszy brat wtedy już pracował,
Ale że zarabiał grosze, to ja jako najstarsza z reszty rodzeństwa musiałam szybko zdobyć zawód. Poszłam do handlówki i jeszcze w trakcie nauki rozpoczęłam pracę w sklepie spożywczym. Tam poznałam Marka, mojego przyszłego męża. Gdy rodzeństwo podrosło, wyjechałam z rodzinnego miasta do miejsca, w którym Marek dostał nie tylko lepiej płatną pracę, ale i służbowe mieszkanie. W urokliwym miasteczku na Pomorzu urodziła się trójka naszych dzieci, a codzienne obowiązki sprawiły, że zapomniałam nie tylko o studiach, ale nawet o własnym rowerze.
Teraz jednak, gdy dzieci podrosły i w domu pozostał tylko najmłodszy syn, przypomniałam sobie o marzeniu z dzieciństwa. Właściwie przypomniała mi o nim pewna mała rowerzystka, która pewnego popołudnia omal nie wjechała we mnie swoim ślicznym jednośladem. W wyciągniętym sweterku i modnych dżinsach wyglądała na góra dziesięć lat, ale biła od niej taka pewność siebie, że od razu skojarzyła mi się ze szkolną koleżanką.
„Rower! Tak, nauczę się jeździć na rowerze i będę śmigać po ulicach jak kiedyś Józka” – postanowiłam, przyjmując przeprosiny dziewczynki.
Trochę trwało, nim uzbierałam na wymarzony model, ale w końcu dopięłam swego. Na wszelki wypadek schowałam swój nabytek w nieużywanym pokoju starszego syna. Wiedziałam, że do weekendu nikt go tam nie znajdzie. Młodszy syn całe popołudnia spędzał z nosem w komórce albo ze swoim zespołem, a mąż w zaimprowizowanej na działce stolarni oddawał się swojej najnowszej pasji. Byłam też przekonana, że nawet gdyby któryś z sąsiadów wspomniał moim chłopakom o rowerze, to z pewnością nie uwierzyliby mu. Do soboty zdążyłam też przejrzeć filmy na YouTubie poświęcone jeździe na rowerze.
Wszystko wydawało się takie proste. Wystarczyło wsiąść, utrzymać kierownicę, nacisnąć pedały i jechać, ale straciłam rezon, kiedy wreszcie stanęłam obok roweru na polnej drodze za naszym osiedlem.
„Szkoda, że jestem tutaj sama” – pomyślałam, próbując naskoczyć na siodełko i jednocześnie utrzymać jednoślad w pionie. „Nie no, nie jest tak źle!” – wróciła we mnie wiara, gdy wreszcie udało mi się ruszyć z miejsca.
Niestety, starając się skoordynować ruchy, zapomniałam patrzeć na drogę i po chwili leżałam na żwirowej nawierzchni.
To nie może być takie trudne!
Starałam się dodać sobie otuchy, ale i ta próba skończyła się upadkiem, tyle że tym razem do rowu. Przy trzeciej próbie dojechałam nawet do zagajnika i w porę zeskoczyłam z roweru, raniąc się jednak boleśnie w kostkę. Po kilku takich podejściach zaczęłam przypominać ofiarę wypadku, a kierownica roweru zgięła się pod dziwnym kątem i za nic nie chciała wrócić na swoje miejsce. Zmęczona i sfrustrowana, byłam bliska porzucenia roweru, jak i swoich marzeń, gdy nagle usłyszałam, że nadjeżdża jakieś auto. Zawstydzona swoim wyglądem w pierwszej chwili chciałam się schować w krzakach, ale nim zdążyłam wykonać jakikolwiek ruch, ktoś zawołał:
– Mariola, nie poddawaj się! Zaraz ci pomogę!
Odwróciłam się i zobaczyłam nasz samochód, a w nim Marka, wychylającego się przez otwarte okno. Łzy nabiegły mi do oczu, bo mąż był ostatnią osobą, jakiej spodziewałabym się na tej drodze.
– Kiedy sąsiad powiedział mi, że wyniosłaś z mieszkania rower, pomyślałem, że biedaczek przeholował wczoraj z alkoholem, ale potem jego wnuki pokazały mi, dokąd poszłaś, i postanowiłem cię poszukać. Czemu nic nie powiedziałaś? – mówiąc to, mąż przyjrzał się uważnie moim skaleczeniom. – Trzeba będzie je przemyć, bo ten żwir wygląda paskudnie. Poczekaj, wyciągnę z auta apteczkę.
Po chwili przecierał delikatnie moje rany wodą utlenioną, a gdy skończył ze mną, skupił się na rowerze. Cmoknął z uznaniem na widok wybranego przeze mnie modelu i wprawnym ruchem poprawił skrzywioną kierownicę.
– Będziecie żyć! Wsiadaj! – zawołał.
Zobaczyłam w jego oczach dumę
Poczułam, że nie mogę się wycofać. Mimo bólu wdrapałam się na siodełko i instruowana przez męża ruszyłam przed siebie. Nie jechałam szybko, więc zdążył mnie złapać, kiedy się zachwiałam, i spokojnie wytłumaczył mi, co powinnam zrobić, aby ponownie nie stracić równowagi. Godzinę później wracałam na nasze osiedle pilotowana przez Marka. Nie było osoby, która by się za mną nie obejrzała. Czułam, jak rozpiera mnie radość – nie tylko z powodu nowych umiejętności, ale także dlatego, że po raz pierwszy od dawna miałam okazję cieszyć się czymś razem z mężem.
– Wiesz co? Może też kupię sobie rower i będziemy wspólnie jeździć na wycieczki? – zaproponował po kolejnym weekendzie.
Tym razem to ja się uśmiechnęłam, przekonana, że otwiera się nowy rozdział w naszym życiu.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”