„Jak naiwniaczka dałam się nabić w butelkę. Zatrudniłam dziewczynę, a ta zamiast pomóc, dołożyła mi tylko problemów do pieca”

kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, New Africa
„Są w życiu takie momenty, kiedy wszystko wali się człowiekowi na głowę. Problemy mnożą się na potęgę. Ledwie jeden kłopot się skończy, drugi się zaczyna”.
/ 06.04.2023 21:00
kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, New Africa

Cztery lata temu u mojego męża zdiagnozowano raka płuc. Ta wiadomość nami wstrząsnęła.

Przecież Zenek zawsze prowadził zdrowy tryb życia, nie pił wiele, nigdy nie palił, dobrze się odżywiał. Zupełnie inaczej niż nasz sąsiad spod trójki. Pan Mietek palił jak smok, a mimo to był zdrowy. Ktoś inny by pomyślał: gdzie tu sprawiedliwość? Ja nie roztrząsałam, czy mój mąż zasłużył na tak straszną chorobę. Bo co to da?

Nie mogłam siedzieć i płakać, zwłaszcza że Zenek bał się bardziej ode mnie, więc mojej siły i odwagi musiało wystarczyć za dwoje. Modliłam się o zdrowie męża i w końcu wyprosiłam poprawę. Lekarze usunęli mężowi guza z prawego płuca. Na szczęście nie było przerzutów. Po kilku miesiącach od operacji zaczęliśmy wracać do normalności. Przynajmniej tak myślałam, bo wkrótce nasze życie znowu obróciło się o 180 stopni.

Zenek, owszem, wyglądał coraz lepiej, miał apetyt i wreszcie zasypiał bez garści leków przeciwbólowych, ale niespodziewanie ja podupadłam na zdrowiu. Zaczęło się niewinnie: od bólu nadgarstków i kolan. Wkrótce mimowolnie wypuszczałam przedmioty z rąk i wytłukłam pół zastawy. Pełna złych przeczuć udałam się do lekarza. Po serii badań okazało się, że mam zwyrodnieniową chorobę stawów. Nie mogłam dźwigać ani się przemęczać.

I tu pojawił się problem

Wspólnie z Zenkiem od lat prowadziliśmy na naszym osiedlu mały warzywniak. Interes, mimo konkurencji dużych supermarketów, nieźle się kręcił. Myślę, że nie splajtowaliśmy dzięki naszemu podejściu do ludzi. Dla każdego mieliśmy dobre słowo, uśmiech. Utarg ze sklepu stanowił nasze główne źródło dochodu. Mogliśmy w pewnym zakresie liczyć na pomoc dzieci, ale nie chcieliśmy ich zbytnio obciążać. W obecnych czasy młodym ludziom też nie jest łatwo utrzymać się na powierzchni. Poza tym mieszkali w innych dzielnicach, mieli swoje własne życie i kariery.

Odkąd Zenek przestał ze mną pracować, nie było lekko, ale jakoś dawałam radę. Nawet po diagnozie stanie za kasą nie stanowiło dla mnie większego problemu. Ale co z rozładunkiem towaru? Tego nie byłam już w stanie sama zrobić. A sklepu nie mogłam zamknąć. Zenek już dwa lata temu stał się dumnym emerytem, ale mnie do emerytury jeszcze trochę brakowało. Dobrze, że zawsze byłam gospodarna i udało nam się zgromadzić spore oszczędności. Niemniej nie był to worek bez dna.

– A może kogoś zatrudnimy? – zasugerował w końcu Zenek.

Widział, jak się martwię. Wiem, że chciał mi pomóc, ale czy zdawał sobie sprawę, ile kosztuje pracownik? Przecież do wynagrodzenia nie wlicza się tylko goła pensja. Przerażały mnie te wszystkie składki i podatki, z których płaceniem musielibyśmy się liczyć. Dopiero po głębszej analizie sytuacji doszłam do wniosku, że nie ma innej opcji. Albo kogoś zatrudnimy, albo będziemy musieli zamknąć sklep. 

Trudno o kogoś odpowiedniego

Zaczęłam więc szukać pracownika. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Osoby, które przychodziły na dni próbne, po prostu się nie nadawały. Młode kobiety były leniwe. Tylko patrzyły, jak się mną wyręczyć. W dodatku ciągle wychodziły na papierosa.

Za to kobiety w moim wieku nie miały werwy. Przez ich ślamazarność kolejka się wydłużała, a klienci się niecierpliwili. W życiu bym nie pomyślała, że sprzedawanie warzyw to taka filozofia. Kiedy straciłam już nadzieję na znalezienie właściwego pracownika, w moim sklepie pojawiła się Małgosia. Młodziutka, ledwie dziewiętnastoletnia. Miła i skromna, a co ważniejsze, bardzo pracowita. Byłam z niej zadowolona. I nie miałam pojęcia, że Gosia ma za sobą jakąś burzliwą przeszłość…

Dowiedziałam się o tym przez przypadek, od jednej z moich klientek. Tamtego popołudnia to ja zamykałam sklep. Małgosia zwolniła się trochę wcześniej, bo miała wizytę u lekarza. Zakładałam kłódkę na drzwi, gdy zaczepiła mnie pani Bogna, znana w okolicy plotkara.

– Ta młoda to długo u was pracuje? – zagadnęła. – Ja bym się bała kogoś takiego zatrudnić…

– Dlaczego? Jestem z Małgosi bardzo zadowolona. Ta dziewczyna to istny skarb.

– Taaa, akurat… skarb. Raczej sroka. Dziwne, że jeszcze pani nie okradła. To złodziejka. I latawica. Mój syn ją dobrze zna. Ciekawe, co ze swoim bękartem zrobi. Pewnie odda do adopcji, ale już lepsze to, niżby miała usunąć. Tak czy siak, takie jak ona to tylko grzech i obraza boska. Nie powinna pani jej trzymać, bo same problemy z tego będą. Żeby potem nie było, że wiedziałam, a nie ostrzegłam…

– Jak to, Małgosia jest w ciąży?

Z całej tej plotkarskiej perory to jedno uderzyło mnie jak obuchem. Przecież sama była jeszcze dzieckiem! W dodatku nie miała w domu odpowiednich warunków. Z tego, co wiedziałam, była pod opieką starszej siostry Oli, bo ich matka dwa lata temu wyjechała do Włoch i już nie wróciła. Ojciec Małgosi pił, więc Ola szybko się usamodzielniła i zabrała z domu młodszą siostrą.

– Ano w ciąży. Ta Olka nie daje sobie z nią rady, co było zresztą do przewidzenia. Małgośka pije, kradnie i nie szanuje się, bo niby skąd ta ciąża? Niech ją pani czym prędzej zwolni, zanim i pani kłopotów narobi – radziła mi pani Bogna.

W domu powtórzyłam całą rozmowę mężowi. Zenek, dobra dusza, zaczął Małgosi bronić.

– Błędów nie popełnia ten, kto nic nie robi. A skoro dziewczyna chce się naprostować, to należy jej pomóc, a nie nogę podkładać. O ile to, co gadała ta dewotka, jest w ogóle prawdą.

Zenek mądrze mówił. Trzeba porozmawiać z dziewczyną, zapytać u źródła.
Zadzwoniłam do Małgosi jeszcze tego samego wieczoru. Przyszła do naszego domu i spokojnie pogadałyśmy. Przyznała, że ma sporo na sumieniu. Kradła. W domu często brakowało nawet na jedzenie, o innych rzeczach nie wspominając. Wynosiła ze sklepów markowe ubrania, bo w takich chodziły jej koleżanki. Nie chciała się odróżniać ani być wyśmiewana. Ciąża też okazała się faktem. Obecnie Gosia była w trzecim miesiącu.

– Zakochałam się, pani Ulu. Ale jego rodzice nie pozwalają nam być razem, mówią, że zniszczę mu życie. Mają mnie za jakąś patologię. I za puszczalską, a ja chodziłam tylko z nim, przysięgam. Nie muszą mi wierzyć. Wystarczy, że on to wie. A dziecka nie usunę, choćby nie wiem co!

Musimy jej pomóc

To ostatnie zdanie starczyłoby mi za wszystkie argumenty na korzyść Gosi. Widziałam szczerość w jej oczach, słyszałam desperację w głosie. W jej krótkim życiu to dorośli zawiedli na całej linii, a nie ona. Porzucali ją, umywali ręce, obgadywali, odmawiali szans, stygmatyzowali…

Dosyć. Na nas ten łańcuszek złej woli się skończy. Małgosia zapewniała, że odkąd u nas pracuje, niczego nie ukradła, a swoją pierwszą wypłatę odłożyła na wyprawkę dla dziecka. Wierzyłam i nie zamierzałam jej zwalniać. Bycie dobrym człowiekiem nie polega na byciu dobrym katolikiem. Jest akurat odwrotnie. Tej dziewczynie ewidentnie był potrzebny ktoś, kto jej zaufa i poda rękę. Dlatego postanowiłam działać.

Małgosia pracowała w naszym sklepie aż do rozwiązania; przy dostawach pomagał narzeczony jej starszej siostry. Oprócz tego zorganizowałam dla Gosi zbiórkę. Na drzwiach sklepu zamieściliśmy ogłoszenie, a ludzie przynosili do nas używane rzeczy po swoich dzieciach.

Minęły trzy lata, a Małgosia nadal u nas pracuje. Co więcej, jej życie zaczęło się układać. Nawet wzięła ślub z ojcem swojego dziecka! Dorósł chłopak, nabrał odwagi i przestał ulegać rodzicom. Przez ten czas nigdy się na Gosi nie zawiodłam. Przejęła rządy w naszym warzywniaku, który przekazaliśmy jej z ulgą. Pojawiamy się w sklepie sporadycznie, skupiając się na sobie i naszym zdrowiu, z którym jest nie najgorzej. Ostatnie wyniki badań męża są pomyślne, nie ma wznowy nowotworu. Ja po pobycie w sanatorium też czuję się dużo lepiej. Wszystko dzięki Małgosi, która pomaga nam nie tylko w sklepie. Nie myliłam się, ta dziewczyna to prawdziwy skarb.

Czytaj także:
„Zatrudniłam 20-letnią nianię i to był błąd. To ja jej płacę, żeby opiekowała się moim skarbem, a ona ma chrapkę na mojego męża?"
„Moja żona po urodzeniu syna zwariowała. Mam zrezygnować ze swojej pasji, bo mam rodzinę. W głowie jej się pomieszało”
„Mąż z dnia na dzień rzucił pracę na budowie i oznajmił, że otwiera restaurację. Chyba zwariował, przecież to nas zrujnuje…”

Redakcja poleca

REKLAMA