Wrocław to moje rodzinne miasto, ale mieszkałem w nim ledwo trzy tygodnie. Teraz, gdy spacerowałem po tej olśniewającej Starówce, zaglądałem do gotyckich kościołów i knajpek w kamiennych piwnicach, strasznie mi się zrobiło żal, że moim starym tak się to wszystko ułożyło. Powinno się powiedzieć – nie ułożyło. Z wrzeszczącym niemowlakiem, czyli mną w beciku, a raczej zwykłym zawiniątku z szarego koca, przemierzyli całą Polskę, by dotrzeć do swojego przyszłego gniazdka. Nie chcieli mieszkania z rodzicami i siostrą mamy w poniemieckiej kamienicy przy Placu Grunwaldzkim, wysokiego i całego w gipsowych stiukach i kredensach pełnych porcelany. Widzieli swoją przyszłość w skromnej służbowej kawalerce na dalekiej prowincji. Małżeństwo rodziców rozpadło się po siedmiu latach z wielkim hukiem, ale do Wrocławia już nie powróciliśmy. To znaczy na stałe, bo zdarzało nam się z mamą jeździć i odwiedzać rodzinę, ja sam spędzałem tam nieraz wakacje.
Ale to jednak nie to samo
Pozostałem w „swoim” mieście jedynie rzadkim gościem. Zatrzymywaliśmy się u owdowiałej babci i cioci Nuty. Za pierwszą wcale nie przepadałem, ale drugą kochałem naprawdę, bez udawania i z grzeczności. A i ona miała do mnie słabość, jakąś specjalną serdeczność. Przyjaźniliśmy się. Do dziś wilgotnieją mi oczy na te wspomnienia: Nuta – do której nie musiałem nawet mówić „ciociu”, tylko po prostu zwracałem się do niej po imieniu – zawsze uważnie wsłuchana w to, co do niej mówię, traktowała mnie jak kogoś równego sobie, tak w każdym razie to czułem. Rozmawialiśmy o głupotach, jak sądzę z dzisiejszej perspektywy, na przykład o jakim nowym rowerze marzyłem albo kto wygrał wojnę i dlaczego niesprawiedliwie, lub też że dziewczyny są straszne, a miłość nie dla mnie, bo z żadną w życiu nie wytrzymam („poza tobą oczywiście, z tobą, Nutka, to bym się chyba nawet ożenił”), a ona patrzyła w skupieniu i odpowiadała z całkowitą powagą na każde zadane przeze mnie pytanie.
Często się razem bawiliśmy, wygłupialiśmy. Nigdy mnie nie odgoniła, nie skrzyczała, nie wyśmiała. O, Nutko, ciociu kochana, jak bardzo mi ciebie brak! Jaka szkoda, że spoczywasz pod tą granitową płytą. Siedem lat temu był jej pogrzeb, umarła na raka. Jaka była dzielna do samego końca, wciąż wierzyła, że wyzdrowieje, a może tylko bardzo chciała w to wierzyć. „Pokonam łobuza, załatwię go!” – krzyczała dziarsko w telefon, a mnie ciarki chodziły po krzyżu, wiedziałem, że jej stan jest bardzo ciężki. Mama też umarła na raka, wiele lat wcześniej, modliłem się, by pan Bóg zachował mi chociaż ją, tę ukochaną ciotkę, skoro musiał już zabrać matkę. Ale nie. Po śmierci Nuty poczułem się pierwszy raz w życiu naprawdę samotny, bardziej nawet niż po odejściu mamy czy wcześniejszym zgonie ojca (który po prawdzie nie brał żadnego udziału w moim wychowaniu, porzuciwszy mamę, machnął ręką także i na mnie).
Mam swoją rodzinę – żonę i córkę
Tylko że ta rodzina to co innego, a tamta – zupełnie inna para kaloszy. Najlepiej mieć i jedną, i drugą, wtedy każda jest oparciem dla jednej nogi. I stoi się równo. Jest jakaś ciągłość. Moja ślubna to rozumie, ona też inaczej traktuje „swoich”.
– Wyjdź z kadru, Stefan – powiedziała kiedyś, fotografując się z kuzynami. – Ty nie należysz do rodziny.
A jak zrobiłem zdziwioną minę, powiedziała:
– Przecież nie płynie w tobie nasza krew.
No właśnie, coś jest na rzeczy z tą krwią, chociaż – niedokładnie. Mam swoje doświadczenia w tym względzie. Po śmierci ciotki, cały czas utrzymywałem serdeczny kontakt z jej mężem Andrzejem. Żal mi go było, że został sam, nie mieli z Nutą dzieci. Nawet nie byłem nigdy do końca pewien, czy mieli ślub. Nie pamiętam, żebym na nim był, a zawsze wstydziłem się spytać. Ale gdyby tego ślubu nie było, to technicznie rzecz biorąc, Andrzej nie byłby nawet moim wujkiem. W przeciwieństwie do Nuty lubił jednak, bym tak się do niego odzywał – oficjalnie, familiarnie. „Wuju Andrzeju” – zaczynałem każdą rozmowę, a on aż kraśniał na twarzy, cieszył się. Może nie został tak całkiem sam, bo miał kolegów i sąsiadów, a od trzech lat również sympatię, czyli Janinę. Mimo podeszłego już wieku (osiemdziesiąt dwa na karku) przemierzali wspólnie różne kurorty. Jeździli po sanatoriach, leczyli się i bawili. Umieli na starość korzystać z życia. Aż mi się wierzyć nieraz nie chciało, że to możliwe, jednak kibicowałem im. Tylko czasem łezka zakręciła mi się w oku – że też to nie Nutka jest z Andrzejem, tylko ta nowa obca kobieta. Nasz kontakt był telefoniczny, bo – jak już wspomniałem – do Wrocławia długo nie mogłem się wybrać. Więc dzwoniłem niemal w każdy weekend i gadaliśmy, czasem i z godzinę.
Rozmawialiśmy o ich wspólnych „szaleństwach”
A czasem i o zdrowiu, pogodzie, polityce. Ale to jednak nie to samo, co porozmawiać w cztery oczy. Więc w końcu zebrałem się do kupy, zaparłem w sobie i ruszyłem do „mojego” Wrocławia. Coś mi mówiło: „Zrób to, i to zaraz. Natychmiast”. Nawet się żona dziwiła, co mnie tak przypiliło. Andrzej był bardzo słaby po przeziębieniu i kuracji antybiotykowej, Janina spoglądała na niego z troską, podsuwała nam smakołyki, ale sama znikała w drugim pokoju. Przegadaliśmy z wujem cały wieczór, przy dwóch piwach, które sam wypiłem. Ile radości ze spotkania, ale też ile wzruszenia! Myślałem ze smutkiem, że tylko on, ten nieprawdziwy wuj, łączy mnie z korzeniami. Gdy go zabraknie, cóż mi zostanie z przeszłości? Jedynie i wyłącznie wspomnienia, jedynie i wyłącznie własny wewnętrzny świat, jakaś niematerialna idea. Następnego dnia pojechaliśmy na cmentarz – do Nuty i dziadków. Ja kupiłem swoje kwiaty, Andrzej swoje. Ułożyliśmy je ładnie na grobie, pomilczeliśmy, przeżegnaliśmy się. Po południu wsiadłem w pociąg i odjechałem. Patrzył na mnie wilgotnym spojrzeniem, głos wyraźnie mu drżał.
Wyjąłem mój mały laptop i zająłem się robotą. Wolałem nie trzymać widoku Andrzeja przed oczami. A kilka dni później ten telefon od Janiny – że Andrzej nie żyje. Nagłe komplikacje sercowe. Poczekał na mnie, aż przyjadę i się pożegnamy? A może ta moja wizyta dobiła go – wzruszenie i wyprawa na cmentarz w zimny wilgotny dzień? Mam nadzieję, że nie przyśpieszyłem jego odejścia. Serce by mi pękło, gdyby to tak było. Jakie dziwne jest życie. Jakie kruche, niepewne, i niedające się przewidzieć. Znowu musiałem pojechać do Wrocławia. Na pogrzeb, ale nie tylko – również do notariusza. Janina powiedziała mi, że stałem się posiadaczem całego majątku po Andrzeju.
Zrobiło mi się jakoś dziwnie
Nigdy o tych sprawach nie myślałem, na nic nie liczyłem, na nic nie czekałem. Nawet nie przyszło mi do głowy dociekać, co się stało z mieszkaniem po dziadkach przy Placu Grunwaldzkim. Uważałem, że to nie moja sprawa. Nie wiedziałem, że zostało wykupione, że przez lata Nuta je wynajmowała, a potem Andrzej, który je po Nucie odziedziczył. Więc jednak był jej mężem! I nagle okazało się, że mieszkanie, które mama opuściła jako młoda kobieta, w którym kwitła moja „przyjaźń” z Nutą, które straszyło mnie staromodnymi kredensami i „świętymi” obrazami – należy do mnie. Nie wiedziałem jeszcze, co z nim zrobię, ale czułem, że jakiś rodzaj pępowiny wciąż mnie z Wrocławiem łączy. I jakoś mnie to pocieszyło.
– Wiesz co, tato – moja córka Jola patrzyła na mnie przymilnym wzrokiem, odkąd wróciłem z pogrzebu Andrzeja.
Zrobiła się nagle całkiem komunikatywna. Najwyraźniej czegoś ode mnie chciała.
– Skąd mam wiedzieć, córeczko?
– A może wyprowadziłabym się do Wrocławia? Tak sobie pomyślałam, że mogłabym tam studiować i zamieszkać w tym mieszkaniu po babci. To podobno piękne miasto? Nigdy w nim nie byłam. Zgódź się, tato!
– Naprawdę byś chciała?
– Jeszcze jak!
– Co złego w Warszawie? Co to za pomysły? – mruknęła z niezadowoleniem jak zawsze sceptyczna moja ślubna.
– Och mamo, ty jak zwykle nic nie rozumiesz – mruknęła Jola.
– Rozumiem, rozumiem…
Ja też coś nagle zrozumiałem. Dosłownie mnie olśniło. Wszystko się wreszcie w moim życiu połączy, zapętli, zakręci. Moja córka pojedzie do Wrocławia, zamieszka przy Placu Grunwaldzkim, zacznie tam swoje własne dorosłe życie. Wróci ciągłość, którą uznałem za przerwaną. Przytuliłem je do siebie mocno – żonę i córkę.
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”