„Inne matki mną pogardzają, bo chodzę do pracy. Uważają, że jestem złym rodzicem, bo nie poświęciłam całego życia dziecku”

W pracy w szkole najbardziej męczą mnie rodzice fot. Adobe Stock, Dmitriy
„Niemal wszystkie dzieci z dumą prezentowały dzieła swoich matek: kobiety stawały na głowie, żeby prześcignąć jedna drugą! Przemka ze sklepowym kostiumem upchnięto gdzieś w drugim rzędzie, a po przedstawieniu jedna z matek pocieszała mnie, mówiąc, że tak to już jest, kiedy pracuje się zawodowo – nie ma czasu, żeby wszystkim zająć się jak należy”.
/ 08.03.2023 16:30
W pracy w szkole najbardziej męczą mnie rodzice fot. Adobe Stock, Dmitriy

Może i nie jestem doskonałą matką, ale staram się, jak mogę. Co prawda, oddałam swoje dzieci pod opiekę babci, kiedy tylko skończyły rok, ale co miałam zrobić, skoro chcieliśmy z mężem wybudować własny dom, a nie gnieździć się całe życie w klitce w bloku? A mama jest emerytowaną nauczycielką, więc wiedziałam, że zajmie się moimi dzieciakami nawet lepiej niż ja sama.

Ona zresztą nie miała nic przeciwko

Kiedy ja byłam malutka, musiała mnie zostawiać w żłobku, i nie wspominała tego najlepiej.

– Siłą cię ode mnie oddzierali! – wspominała nieraz. – A potem musiałam, taka zasmarkana, zapłakana, lecieć do szkoły!

Wszyscy byliśmy zadowoleni z tej sytuacji – mama, bo dorabiała sobie u nas do skromnej emerytury (uważam, że opieka nad dziećmi to ciężka praca, i nie wyobrażam sobie, żeby mama miała to robić za darmo), a poza tym kocha swoje wnuki. Ja z kolei wiedziałam, że dzieci są pod dobrą opieką, więc mogłam spokojnie zająć się pracą… A jednak znalazły się osoby, którym przeszkadzało, że jestem pracującą matką, mimo że pracuję w urzędzie, w stałych godzinach, i codziennie spędzam popołudnia i wieczory z dziećmi, i naprawdę trudno uznać, że je zaniedbuję! O dziwo, w „loży szyderców” zasiadły moje koleżanki. A przecież powinnam się była raczej spodziewać, że to właśnie kobiety będą się nawzajem najbardziej wspierać…

– Ja ci się, Lidka, bardzo dziwię… – usłyszałam od jednej, gdy po urlopie macierzyńskim pojawiłam się w pracy. – Jak mogłaś zostawić takie maleństwo? Nie żal ci, że nie zobaczysz pierwszych kroków, nie usłyszysz pierwszego słowa?

– Przecież nie zostawiłam Przemka samego, tylko pod najlepszą opieką, moja mama się nim zajmuje – wytłumaczyłam, pewna, że koleżanka myśli, że może podrzucam dziecko do żłobka. – Wiesz, że nie cierpię siedzieć w domu, a tak to i ja wyjdę między ludzi, i mam pewność, że dziecko jest w dobrych rękach…

Ja bym się na to nie zdecydowała – przerwała mi zdecydowanie Dorota. – Tym bardziej że nie pracujemy w żadnej korporacji, dobrze wiesz, że posada będzie na ciebie czekać.

Miałam jej ochotę powiedzieć, że to nie jej sprawa, ale doszłam do wniosku, że dobre stosunki w pracy są ważne, i z czasem wszyscy się przyzwyczają do tego, że pracuję zawodowo, mimo że mój mąż całkiem dobrze zarabia. Niestety, wciąż zdarzały się sytuacje, które podnosiły mi ciśnienie. Już nie tylko koleżanki z pracy robiły głupie uwagi. W którąś sobotę na placu zabaw zaczepiła mnie koleżanka z liceum.

– Słyszałam, że musisz tyrać na etacie – zaczęła. – No ja bym sobie na coś takiego nie pozwoliła. Po to wyszłam za mąż, żeby mnie mąż utrzymywał, a nie żebym musiała jeszcze co dzień zrywać się do pracy…

– Ale ja to lubię – zaprotestowałam energicznie. – Nie wytrzymałabym całego dnia w domu, tylko wyżywałabym się na dzieciakach!

– Jasne – prychnęła koleżanka. – To ty teraz należysz do tych, które twierdzą, że kobieta, która zajmuje się domem, nie jest nic warta!

Od tego czasu, muszę z żalem przyznać, nasze stosunki zrobiły się trochę chłodne. Nawet gdy na plac zabaw przychodziłam już z dwójką dzieci. Po urodzeniu córeczki też długo nie wysiedziałam na urlopie, choć nawet mąż proponował, żebym może została przy dzieciach, dopóki Zosia nie pójdzie do przedszkola. Sugerował, żebyśmy nasze plany budowy domu odłożyli na przyszłość, ale w końcu zdecydowaliśmy, że skoro wszystko grało do tej pory, to i teraz musi się udać. Ano dlatego, że zaczęło się przedszkole…

Z początku nie wydawało się to wielkim problemem

Rano Adam zawoził Zosię do babci, ja prowadziłam Przemka do przedszkola. Po obiedzie odbierała go moja mama, w ramach spaceru z Zosią. Na szczęście mój syn z miejsca zaadaptował się w przedszkolu, więc nie miałam podobnych problemów co moja mama. Niestety, nie przewidziałam tylko jednego – trafiła nam się grupa z bardzo aktywnymi rodzicami… I choć moja mama jest bardzo aktywną seniorką, nie bardzo uśmiechało jej się przebieranie w stroje czarownicy czy skakanie w worku. Ja też nie byłam zachwycona pomysłami niektórych rodziców. Zaczęło się jeszcze we wrześniu, przy okazji pasowania. Okazało się, że każdy z rodziców ma uszyć strój dla swojego dziecka, biedronkę, bo tak nazywała się grupa naszych maluchów. Niestety, moja mama, podobnie jak ja, nie ma w tej dziedzinie za grosz talentu, nawet przyszycie gumek do dwóch skrzydełek z tektury przekraczało nasze zdolności.

– Kupię mu jakiś w sklepie i spoko – stwierdziłam optymistycznie.

No i kupiłam, moim zdaniem wyglądało to całkiem nieźle, ale w jakim błędzie byłam, przekonałam się, kiedy dotarłam na uroczystość pasowania. Niemal wszystkie dzieci z dumą prezentowały dzieła swoich matek, i naprawdę widać było, że kobiety stawały na głowie, żeby prześcignąć jedna drugą! Skończyło się na tym, że Przemka upchnięto gdzieś w drugim rzędzie, a po przedstawieniu jedna z matek pocieszała mnie, mówiąc, że tak to już jest, kiedy pracuje się zawodowo – po prostu nie ma czasu, żeby wszystkim zająć się jak należy! Zatkało mnie wtedy z oburzenia, bo, o ile wiem, plastikowe skrzydełka dla dziecka to jeszcze nie koniec świata. Z czasem jednak takich sytuacji zaczęło być coraz więcej. Dzieciaki jeździły co tydzień na basen i czasami poszukiwano jakiejś chętnej matki do opieki nad maluchami.

Pani nie prosimy – mówiła mi ze słodkim uśmiechem przedszkolanka, prywatnie zresztą moja sąsiadka. – Przecież wiemy, że pani pracuje, na szczęście są matki, które oddają się całkowicie swoim dzieciom. Nie wiem, jak byśmy dały bez nich radę…

Podobnie rzecz się miała, kiedy organizowano kiermasz ozdób świątecznych, zabawę karnawałową i przedstawienie na Dzień Babci i Dziadka. Najbardziej aktywne z matek coś między sobą ustalały, a mnie tylko łaskawie informowały, ewentualnie pozwalając kupić herbatę.

– Ale ja chętnie pomogę – proponowałam, lecz zawsze słyszałam:

Nie, nie, my mamy więcej czasu.

W końcu postanowiłam, że i ja muszę się wykazać! Zrobić coś, z czego moje dziecko byłoby dumne!

Okazja nadarzyła się dosyć szybko

Przemek doniósł mi, że w przedszkolu niebawem ma się odbyć jakiś kiermasz ciast, z którego dochód miał być przeznaczony na książeczki dla dzieci. Zawzięłam się, że choćby nie wiem co, udowodnię, że jestem dobrą matką, i też mogę dać coś od siebie dla innych! Szczęśliwie, mama akurat wyjechała na pogrzeb swojej kuzynki, więc nikt nie podejrzewał, że upiekła ciasto za mnie. Wzięłam nawet dzień wolnego i spędziłam go w kuchni, bo w pieczeniu jestem równie beznadziejna, co w szyciu. Nie wiem, gdzie ludzie widzą okazję do nawiązania kontaktu z dziećmi podczas zajęć kuchennych, bo ja byłam przez cały czas wkurzona. Nic, dosłownie nic, nie chciało mi wychodzić! Im bardziej się starałam, tym gorzej to wszystko szło! Miałam się już poddać i kupić jakiegoś gotowca w sklepie, ale kiedy wyobraziłam sobie miny tych wszystkich matek, które patrzą na siebie porozumiewawczo, wstąpiły we mnie nowe siły. Pod wieczór udało mi się zrobić coś, co z grubsza przypominało ciasto…

– Jakieś takie płaskie – nie krył obaw mój mąż. – Ciasta twojej mamy wyglądają zupełnie inaczej.

Bo to jest tarta z wiśniami, ona musi tak wyglądać! – warknęłam.

Kiedy jednak rano postawiłam ciasto na stoliku obok innych wypieków, musiałam przyznać, że nie prezentuje się ono imponująco… Najważniejszy jest jednak przecież smak, a nie wygląd, nie? Uśmiechałam się więc zachęcająco, usiłując skłonić kogoś do zakupu mojego dzieła. Dziwne, jakoś nie było chętnych… Dopiero, kiedy na stole został tylko mój gnieciuch, jakiś ojciec się nade mną zlitował. Podałam mu największy kawałek i z zapartym tchem patrzyłam, jak się nim zajada…

– Co to za ciasto!? Jakieś takie twarde i… słone czy co? Pani wybaczy, ale nie dokończę tego kawałka.

Ze wstydu nie wiedziałam, gdzie podziać oczy! Chwyciłam talerz z ciastem, wybąkałam jakieś przeprosiny i zwiałam stamtąd, jakby się za mną paliło. I postanowiłam sobie solennie, że nie będę się więcej pchała do zajęć, o których nie mam pojęcia. Może za to załatwię jakieś dofinansowanie na książki z urzędu? Przynajmniej na tym się znam! 

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA