Chcę wierzyć, że to ode mnie zależy, czy ta bajka skończy się szczęśliwie. Byłam późnym dzieckiem. Wytęsknionym, rozpieszczanym. I jedynaczką, co podobno źle wróży. Dosyć chorowitą jedynaczką, co wróży jeszcze gorzej. Jedno z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa, dotyczy szpitala.
Byłam ich oczkiem w głowie
– Jak się nazywasz, malutka? – spytała pielęgniarka, która robiła mi zastrzyk.
– Doblosława – powiedziałam, bo choć nie mówiłam "r" byłam dumna ze swego imienia. Żadna dziewczynka w przedszkolu tak się nie nazywała.
– Dobrosława? – zdziwiła się pielęgniarka. – A cóż to za imię? – mruknęła pod nosem, bardziej do siebie niż do mnie. Widać moje imię zupełnie jej nie pasowało, bo wróciła do tematu. – A jak na ciebie mówią w domu – drążyła.
– Jak to jak? – zdziwiłam się całkiem szczerze. – Królewno...
To dziecięce wspomnienie, utkwiło w mojej głowie na wiele lat. Także później, gdy byłam już nastolatką, czułam się jak królewna. Ale też nikt nie starał się pozbawić mnie tego przekonania. Zresztą i powodów do tego nie dawałam. Byłam niebrzydka, zgrabna, świetnie ubrana. Rodzice inwestowali we mnie kosmiczne, jak na tamte czasy i tamto miasteczko, pieniądze.
Jeździłam konno, na nartach, pływałam na żaglówkach, a kiedy prócz normalnych lekcji angielskiego, zapragnęłam uczyć się włoskiego, nauczyciel trzy razy w tygodniu dojeżdżał do mnie z odległego o dobre kilkadziesiąt kilometrów miasta wojewódzkiego. Trzy lata tak dojeżdżał, bez słowa skargi, więc pewnie mu się opłacało.
Jedno tylko miałam w tamtych latach zmartwienie – moje koleżanki zakochiwały się i odkochiwały, a ja... nic.
– Daj spokój, a który z naszych chłopaków odważy się ciebie podrywać – tłumaczyła mi Małgosia, moja najlepsza, a, prawdę mówiąc, jedyna przyjaciółka.
Trzymałyśmy się razem chyba prawem kontrastu. Ona miała czwórkę rodzeństwa i figurę okrągłą jak bułeczka. I jeszcze coś, co sprawiało, że oglądali się za nią wszyscy chłopcy. Dziś wiem, że to był seksapil, wtedy cierpiałam, bo byłam od niej ładniejsza, ale to ją podrywano, nie mnie. Gdy mi powiedziała, że żaden chłopak nie odważy się mnie podrywać, nie wiedziałam, o co jej chodzi.
– A na co tu odwaga? – odparłam żałośnie. – Nie podobam im się i tyle.
– Co najwyżej głupia jesteś i tyle – roześmiała się. – Nie widzisz, jak wyglądasz, jaka jesteś? Nie pasujesz ani do naszych chłopaków, ani do naszego miasteczka. Wiesz, jak na ciebie mówią? Księżniczka... A księcia jakoś nie widać.
Trochę mnie to podbudowało, bo Małgosia zawsze imponowała mi szczerością i zdrowym rozsądkiem. A skoro ona tak mówi...
Czekałam więc na księcia. Najpierw na studiach... Tylko że książęta nawet w dużych miastach nie trafiają się na każdym rogu. Raz czy dwa zakochałam się, ale chyba trochę na siłę, bo ani w Jacku, ani w Marku nie dostrzegałam tego mojego księcia z bajki.
– Nie martw się – mówiła mama, gdy w nagłym przypływie szczerości zwierzyłam jej się ze swoich rozterek. – Trafisz jeszcze na kogoś naprawdę wyjątkowego.
No i wreszcie trafiłam
Dziwnie trochę. Kupiłam sobie telewizor i kiedy wiozłam go do domu złapałam gumę. Bezradnie stałam na poboczu, machając na wszystkie przejeżdżające samochody, aż wreszcie zatrzymał się taksówkarz. Zaproponował, że zmieni mi koło, ale... koła nie miałam. Zachował się, jak absolutny dżentelmen. Zawiózł mnie i telewizor do domu, wniósł go na górę, a potem wziął ode mnie kluczyki i załatwił sprawę samochodu. Podstawił mi go pod dom, na wszystkich czterech oponach.
– Jutro przywiozę ci twoją oponę naprawioną i może jednak kupię zapasowe koło, co? – zaproponował.
Od pierwszej chwili mówił mi na „ty”, ale jakoś nie przyszło mi do głowy się obrażać. Gdy przyjechał następnego dnia, zaprosiłam go na kawę, a potem już poszło. Zakochałam się. W kąt poszli znajomi, praca, nawet francuskie studia podyplomowe, na które wcale nie było łatwo się dostać. Rozumieliśmy się w pół słowa, ale to nie wszystko. Dziś myślę, że na samym początku ujęło mnie w nim to, że Andrzej z jednej strony traktował mnie jak księżniczkę, a z drugiej... nie czuł się gorszy.
Ja, prawdę mówiąc, też nie czułam, żeby był gorszy, choć skończył tylko technikum melioracyjne. I pewnie żadne takie głupoty nigdy nie przyszłyby mi do głowy, gdyby nie Kinga, koleżanka z pracy.
– No pokaż wreszcie tego twojego supermena – zagadnęła któregoś dnia, gdy po szalonym weekendzie wpadłam do pracy spóźniona, rozczochrana, w dżinsach. – Gdzie byliście? A kim on w ogóle jest? Co robi?
Już otworzyłam usta, żeby zgodnie z prawdą powiedzieć, że przez trzy dni pilnowaliśmy 16 labradorów w zaprzyjaźnionej hodowli Andrzeja, bo właściciele pojechali na poślubny weekend, gdy słowa zamarły mi w gardle. O kurczę, ubawiłam się, jak chyba nigdy dotąd, ale po prostu nie mogłam się do tego przyznać.
To tylko taki chłopak-zabawka
Kinga wieczory spędzała w modnych knajpach, na weekendy latała do Paryża... Miałam jej powiedzieć, że sprzątałam psie budy? Wykręciłam się sianem i tak się zaczął ten idiotyzm, w który brnęłam coraz bardziej. Kiedy byłam tylko z Andrzejem, kochałam go jak wariatka i zachwycały mnie jego szalone pomysły. Ale gdy rozmawiałam o nim z przyjaciółmi... bagatelizowałam nasz związek.
– To tylko taki chłopak-zabawka. Chyba nie myślisz, że wyjdę za taksówkarza – śmiałam się.
Nawet gdy już wprowadziłam go w krąg moich znajomych, bardzo się pilnowałam, żeby nie okazywać mu czułości. Pozwalałam się obejmować, przytulać, ale sama nie robiłam tego nigdy.
I dowcipkowałam często, że w mężczyźnie najbardziej podniecający jest zapach smaru i benzyny.
– Śmiej się, śmiej – Andrzej groził mi palcem. – Ciągle zapominasz zatankować. Jeszcze ci kiedyś zabraknie benzyny na bezdrożach.
Lekceważył te moje kpiny i nie zauważyłam, że sprawiają mu przykrość. Aż przyszedł ten weekend w górach. Pojechałam wcześniej z całą paczką, a Andrzej miał dojechać wieczorem.
– O jest twój wierny Piętaszek – zażartowała Kinga, gdy wchodził do jadalni w pensjonacie.
– A umył rączki ze smaru? – dorzucił złośliwie Adam, który od dawna bezskutecznie mnie podrywał.
Bezmyślnie chciałam się popisać i pewnie dlatego to powiedziałam.
– Piętaszku, umyłeś rączki ze smaru? – zawołałam głośno.
Jakby piorun w niego strzelił
– Po co? Przecież dla twoich przyjaciół, a wygląda, że także dla ciebie, to i tak zawsze będzie za mało, prawda? – spytał cicho, a potem odwrócił się i wyszedł.
Wybiegłam za nim, ale już było za późno. Zobaczyłam tylko tylne światła samochodu, znikające za bramą. Drżącymi rękami wystukałam numer jego komórki. Raz, drugi, trzeci... Nie odebrał. Wróciłam do pensjonatu, złapałam płaszcz i zamówiłam taksówkę. Kazałam się odwieźć na dworzec.
Pociąg do domu mam za godzinę. Siedzę i czekam, i liczę godziny. Bo może zdążę. Muszę być na miejscu, zanim Andrzej wróci do domu. To taki mój zakład z losem. Jeśli tam będę, to czuję, że on mi wybaczy, zrozumie, uwierzy, że ja już nigdy... Musi uwierzyć, przecież jest moim bajkowym księciem!
Czytaj także:
„Martwię się o męża, bo dziwaczeje na starość. Zaczął o siebie dbać, znika na całe dni i czyta Biblię przed snem”
„Nie chciałam takiego zięcia, więc postawiłam ultimatum: albo ja, albo on. Chyba przesadziłam, bo teraz nie mam już córki”
„Chciała, żebym za kasę uwiodła jej męża. Pomyślałam, że to łatwy zarobek. Los pokarał mnie za chciwość”