Każdy wie, jak to bywa; zaczyna się niewinnie, a to kumpel z roboty ma imieniny, a to komuś urodzi się dzieciak. Trzeba to oblać. Tak samo jak podwyżkę, przejście znajomego na emeryturę czy zakup nowego samochodu. Bez kielonka ani rusz. Normalka. Ale moja żona tego nie rozumiała; ciągle psioczyła, że na rauszu do domu wracam, że dzieciom zły przykład daję, że, co sąsiedzi powiedzą i że teściowa krzywo patrzy. Kto normalny przejmowałby się babskim gadaniem, powiedzcie szczerze? Kobiety już tak mają, że wyolbrzymiają, z igły robią widły, lepiej i szybciej niż przebiegała kiedyś prywatyzacja w Polsce.
Ot, taka ich natura
Dlatego pokornie znosiłem kazania i lamenty, nic sobie z nich nie robiąc, gdy rano leczyłem kaca, tym cięższego, że podsycanego nieustannym jazgotem. Danuśka nie potrafiła pojąć, że przecież to nic złego, że każdy tak robi. Do cholery, przecież nie przepijałem każdej wypłaty, nie sprzedałem telewizora na flaszkę, a i na wczasy co roku jeździliśmy. To normalne, że jak jest okazja, to trzeba się napić, no bo co, za kogo wśród kumpli miałem uchodzić, takiego, co to golnąć nie umie i żony się boi? Niedoczekanie! Tak więc ona biadoliła i wyzywała mnie od pijaków, a ja wracałem, jak wracałem. Nigdy nie podniosłem na nią ręki, jak Boga kocham, nawet nie krzyknąłem, tylko grzecznie szedłem spać na kanapie. Mało tego! O rocznicach nawet pamiętałem, urodzinach i walentynkach, tylko gdzieś po drodze szlag trafił ten tak zwany romantyzm i ani się obejrzałem, a Danuśka zaczęła mi się tylko z obiadem kojarzyć. No i darciem japy o nic.
Moja praca nie należy do najprostszych, człowiek za psi grosz się naharuje, to i odpocząć jakoś w weekend musi. Mecz i piwko, ewentualnie kilka piw, to najlepszy relaks, bo ani bez sensu łazić nie trzeba (jakby to Danuśka chciała), ani zastanawiać się nadto. Ot, dzień z życia codziennego polskiego pracownika. Nie wiem nawet, kiedy okazja znalazła się codziennie, aż w końcu kieliszek drapiącej w gardło wódki stał się okazją samą w sobie. Godzinka busem do domu z fabryki sama przecież nie zleci, trzeba coś robić, żeby się nie dłużyło w podróży... Dzień, w którym do mojej zapijaczonej i pragnącej kolejnej dawki promili łepetyny dotarło, że coś jest nie tak, nadszedł wiosną zeszłego roku.
Doskonale pamiętam, kiedy to było!
Drugi maja. Wtedy moja córka skręciła kostkę, gdy bawiła się ze swoją klasą na wyjeździe w ramach „zielonej szkoły”. Żona akurat z młodszym u swojej mamuśki siedziała, przeszło dwieście kilometrów od domu, więc mnie w udziale przyszło odebrać pierworodną z wycieczki. Co było robić, pojechałem, choć lęki mną targały okrutnie; wczoraj córka kumpla wnuka mu urodziła, więc okazja była nielicha. We wtorek rano usiadłem za kółkiem naszego wysłużonego seata i pomknąłem na to obozowisko. Dojechać, dojechałem, całkiem szybko nawet, mimo że słońce przygrzewało, a klimatyzacja jakoś tak tydzień wcześniej skonała w męczarniach. Z auta wysiadłem nie później jak o dziesiątej i od razu pognałem do ośrodka, by pociechę stamtąd zgarnąć.
– Waldek! – usłyszałem za sobą znajomy głos i odwróciłem się ze zdziwieniem.
Romka nie widziałem chyba ze dwa lata. Odkąd zwolnił się z naszej firmy, kontakt się jakoś urwał. Zaraz za nim z auta wysiadł jego syn. Ile chłopak mógł mieć? Nie więcej niż siedem lat.
– Cześć, Waldziu! Co tam słychać? – spytał.
– Po córę przyjechałem, kostkę skręciła i muszę ją zabrać do domu. A ty co tu robisz? Co w ogóle porabiasz?
– A ja po moją drugą pociechę. Pierwszy obóz w życiu zaliczyła, będzie miała co opowiadać! – odparł dumnie.
Wszyscy doskonale wiedzieli, że córeczka była jego oczkiem w głowie. Tak samo zresztą jak u mnie. Ruszyliśmy więc razem, by odebrać nasze pociechy. Okazało się, że moja Majka i jego Kinga poznały się na jakiejś wspólnej wycieczce i ucieszyły się, że mogą jeszcze chwilę ze sobą pobyć; bo my z Romkiem postanowiliśmy zajrzeć do jakiejś knajpki i uczcić nasze spotkanie (w końcu skręcona kostka nie wyklucza deseru lodowego). Siedliśmy przy piwku w cieniu parasolek i wspominaliśmy stare czasy. Obaj byliśmy doświadczonymi kierowcami, więc cóż nam mógł zagrozić jeden browarek czy dwa przed podróżą? Okazało się jednak, że pogoda nam nie pomogła i po trzech piwach nie czułem się aż tak pewnie, jakbym chciał. Romek uznał, że kumplom nie odmawia się pomocy i postanowił pojechać przed nami, żeby nas poprowadzić. Trzymałem mu się na ogonie, ruch był niewielki, droga prowadziła przez okoliczne lasy, po prostu sielanka.
Nagle Romek ostro zwolnił
Poszedłem w jego ślady. Serce podeszło mi do gardła, bo już wyobrażałem sobie zakamuflowanych niebieskich z suszarkami w dłoniach, łapiących Bogu ducha winnych ludzi. Okazało się, że przed nami wlokła się jakaś ciężarówka. No trudno, jechaliśmy za nią, bo jak na złość na przeciwległym pasie zaroiło się od spóźnionych wczasowiczów. Wtem Romek włączył migacz, więc niewiele się zastanawiając, zrobiłem to samo i ruszyłem za nim. Ostatnie, co pamiętam, to huk i wrzaski. Obudziłem się w szpitalu, podłączony do niezliczonej ilości rurek. Rozejrzałem się skołowany. Pielęgniarki majaczyły gdzieś na korytarzu, sunąc to w jedną, to w drugą stronę. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie; kogoś przywieźli, ktoś inny, gdzieś daleko, przeraźliwie krzyczał. I to nieznośne pikanie z monitorka nade mną. W końcu ktoś z personelu zauważył, że się obudziłem.
– Co z Mają? – wyszeptałem.
Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że nie miałem siły na nic więcej.
– Żyje – krótko ucięła pielęgniarka.
Jakiś czas później w drzwiach sali, na której leżałem, zjawił się policjant. Spojrzał na mnie służbowym, wypranym z emocji wzrokiem, choć w głębi duszy czułem, że mną gardzi.
– Muszę zadać panu kilka pytań odnośnie zdarzenia, w którym brał pan udział – wyjaśnił.
To właśnie w rozmowie z nim dowiedziałem się, ile miałem promili we krwi. I że moja córka walczy o życie, bo postanowiłem jechać na podwójnym gazie. Powiedział mi też, co tak naprawdę się stało. Romek wychylił się zza ciężarówki niedaleko zakrętu i nie zauważył TIR-a jadącego z naprzeciwka. Wpakował mu się pod koła. On i jego dzieci zginęli na miejscu. My mieliśmy więcej szczęścia, bo kierowca TIR-a skręcił w stronę rowu i tylko nas zahaczył, a nie staranował. Straciłem panowanie nad autem, w dodatku w tył uderzyło mnie jadące za nami renault. Kierowca tamtego samochodu nie miał szans wyhamować. Jemu za wiele się nie stało, ale jego żona, która jechała razem z nim, srogo się połamała. Pamiętam, że płakałem jak dziecko, gdy policjant mi o tym opowiadał. Jeszcze długo jego słowa tłukły mi się po głowie. Najpierw był strach o córkę; czy z tego wyjdzie, czy będzie chodziła.
Lekarze nie dawali jej na to większych szans
Potem był dławiący żal wywołany śmiercią znajomego i jego dwójki dzieci. Cholera jasna, to mogła być moja Maja! I jeszcze ten przypadkowy człowiek z żoną. Tego było za dużo. Przydzielono mi szpitalnego psychologa, który truł mi za uchem zdecydowanie za często, ale gdyby nie on, to pewnie nie byłoby mnie tutaj. Ludzie! Posłuchajcie i nie popełnijcie moich błędów! Otarłem spływającą po policzku łzę. Naprawdę nie chciałem się rozkleić, ale te wspomnienia cały czas były żywe. Odchrząknąłem i spojrzałem na kilkanaście twarzy przyglądających mi się w napięciu.
– Od tamtego czasu nie piję. Żona groziła rozwodem, ale gdy obiecałem leczenie, gdy zobaczyła moje poczucie winy, postanowiła dać mi szansę. I wiecie co? Za żonę mam anioła, nie kobietę. Nigdy już nie zawiodę ani jej, ani naszych dzieci.
Ktoś poklepał mnie po ramieniu, ktoś inny podał szklankę wody. Wreszcie opowiedziałem o tym wszystkim głośno. Może tym, którzy zastanawiają się, czy terapia w AA ma sens, moje słowa dadzą do myślenia.
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”