„Helena po ponad 70 latach odnalazła przyjaciółkę, którą poznała w czasie wojny. Na starość zamieszkały razem”

90-latka, która odnalazła dawną przyjaciółkę fot. Adobe Stock, Irina Schmidt
W 1946 roku mogły już wrócić do Polski. Kiedy uchodźcy czekali na pociąg, który miał ich zawieźć do domu, na dworcu kłębiły się tłumy. Helenka na chwilę puściła dłoń swojej przyszywanej „starszej siostry” i nigdy więcej już jej nie zobaczyła.
/ 25.06.2021 11:49
90-latka, która odnalazła dawną przyjaciółkę fot. Adobe Stock, Irina Schmidt

W domu spokojnej starości moim zajęciem jako wolontariuszki było dotrzymywanie towarzystwa seniorom. Raz w tygodniu przez cztery godziny grałam więc z nimi w warcaby, spacerowałam po ogrodzie albo po prostu rozmawiałam. Niektórzy opowiadali mi o dzieciach, wnukach i prawnukach, inni o przygodach i romansach, jeszcze inni o dawnych sukcesach w pracy, a nawet na polu bitwy. Któregoś dnia jedna z naszych podopiecznych, pani Halina, poprosiła mnie, żebym pomogła jej zrobić porządek w dokumentach. Wskazała na trzy kartonowe pudła, które jej wnuki przywiozły dwa lata wcześniej wraz z nią i nigdy więcej się nie pokazały. Starsza pani cierpiała z powodu kręgosłupa i musiała być pod stałą opieką, ale umysł miała sprawny i bystry.

– Tam jest cała moja przeszłość – powiedziała smutno, kiedy zaczęłam wypakowywać rzeczy z kartonów. – Nie zaglądałam do tych pudeł od śmierci męża. Pewnie większość z tych papierzysk jest do wyrzucenia.

Moje zadanie polegało na pokazywaniu jej każdego dokumentu i odkładaniu go na kupkę „do zniszczenia” albo „do zachowania”. Pani Halina komentowała niektóre dokumenty, jak akt ślubu czy umowę kupna domu, który spłonął dawno temu. W pewnym momencie wyjęłam stary szkicownik w skórzanej oprawie.

– Ale to piękne – zachwyciłam się zrobionymi węglem szkicami. – Pani rysowała?

Pani Helena aż się szarpnęła, próbując odruchowo wstać. Była wyraźnie poruszona moim znaleziskiem.

Kiedy pani Helena miała kilka lat, wichry wojny rzuciły ją do ZSRR

– Myślałam, że to się spaliło razem z domem – wyszeptała z przejęciem. – Nie mogę uwierzyć, że przez tyle lat miałam ten szkicownik i o tym nie wiedziałam. Daj mi go, kochanie, niech no spojrzę…

W jej oczach błysnęły łzy. Byłam zaintrygowana, co takiego znalazłam, i ukucnęłam przy jej wózku. Drżącymi dłońmi przewracała kartki. Rysunki były naprawdę udane. W większości były to portrety dzieci, malutkich i starszych. Były w mundurkach i najczęściej kapeluszach albo chustkach. Na jednym ze szkiców widniał mężczyzna. Okrągła twarz, gęsty wąs i ciemne oczy kojarzyły się z hinduską urodą, ale dopiero na następnej kartce ten sam mężczyzna miał na głowie turban rozwiewający wątpliwości co do jego pochodzenia.

– Kto to jest? Co to za szkice? To pani rysowała? – miałam tysiące pytań.

Pani Helena tylko kręciła w milczeniu głową i oglądałyśmy dalej. Odezwała się dopiero, kiedy zamknęła blok i pogładziła jego okładkę. Podniosła głowę i chyba przypomniała sobie moje pytania, bo powiedziała:

– To nie ja jestem autorką tych rysunków. Kiedy powstawały, miałam osiem lat. To niewiarygodne, ale pamiętam prawie każdy z nich… – spojrzała w okno. – Siadałam przy Adeli i po prostu patrzyłam, jak rysuje. Rozpoznałaś mnie?

Nie miałam pojęcia, że dziewczynka, która pojawiła się na trzech rysunkach była małą Heleną. Byłam ogromnie ciekawa, jaka historia się za tym kryła.

– Słyszałaś o Dobrym Maharadży? – zapytała moja podopieczna. – Nie? Nie dziwi mnie to. Wszyscy o nim zapomnieli, chociaż zrobił tyle dobrego dla polskich dzieci. Ludzie mają krótką pamięć, nieprawdaż?

A potem opowiedziała mi historię swojego dzieciństwa. Urodziła się w 1937 roku i wichry wojny rzuciły ją wraz z matką do ZSRR. Matka zmarła, mała Helenka trafiła do obozu dla polskich sierot, a stamtąd została ewakuowana do obozu przejściowego pod Bombajem.

– Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że razem z nami była w obozie Hanka Ordonówna – opowiadała mi. – Chyba wiesz, kim była, prawda?
– Tak – kiwnęłam z dumą głową. – Piosenkarką i aktorką w przedwojennej Polsce.
– Owszem. Dobrze, że jeszcze ktoś o niej pamięta – Pani Helena była zadowolona z mojej odpowiedzi. – Potem wszyscy polscy uchodźcy trafili do obozu zorganizowanego przez władze Indii w Bombaju.

Nie miałam pojęcia, że hinduskie władze pomagały polskim uchodźcom podczas drugiej wojny światowej. Kiedy moja rozmówczyni powiedziała, że pewien maharadża osobiście „adoptował” ponad tysiąc polskich sierot, byłam oszołomiona. Ale to nie o Dobrym Maharadży koniecznie chciała mi opowiedzieć pani Helena. Szkicownik przypomniał jej dawno utraconą przyjaciółkę.

– Adela K… – przeczytała pełne nazwisko na okładce. – Miała czternaście lat, kiedy się spotkałyśmy. Straciła w wojnie całą rodzinę, w tym siostrę w moim wieku. Ja nie miałam nikogo, byłam przerażona i zdezorientowana. Adela powiedziała, że odtąd będziemy siostrami i przez cały ten czas w obozach była zawsze obok mnie.

To była piękna historia, więc kiedy pani Helena się rozpłakała, założyłam, że ze wzruszenia

Dopiero kiedy zobaczyłam w jej oczach wielki smutek, zrozumiałam, że nie chodzi tylko o wspomnienia. Adela nigdy nie narysowała autoportretu, więc musiałam polegać na opisie pani Heleny. Młodziutka rysowniczka była wysoka, szczupła, jasnowłosa…

– Podczas wojny straciła lewe ramię – usłyszałam i aż gwałtownie nabrałam powietrza. – Musiała sobie radzić ze wszystkim jedną ręką, a jednak zaopiekowała się innym dzieckiem. Czy dzisiaj jeszcze są tacy ludzie? Takie dzieci?

W 1946 roku mogły już wrócić do Polski. Kiedy uchodźcy czekali na pociąg, który miał ich zawieźć do domu, na dworcu kłębiły się tłumy. Helenka na chwilę puściła dłoń swojej „starszej siostry” i nigdy więcej już jej nie zobaczyła.

– W pociągu nie można było się przemieszczać. Siedziała z nami opiekunka i kiedy płakałam za Adelą, mówiła, że na pewno spotkamy się, kiedy już dojedziemy do Polski. Ale kiedy dotarliśmy po wielu dniach, szybko znalazł mnie stryj i zabrał do siebie. Błagałam, żebyśmy poszukali Adeli, bo miałam przy sobie jej szkicownik, ale kto by słuchał ośmioletniego dziecka…
– Szukała jej pani potem?

Pytanie retoryczne. Dla dziecka było to zwyczajnie niemożliwe. A potem przyszło małżeństwo, porody, kupno domu, jego pożar… Wspomnienie o dziewczynce, która była przy niej podczas tułaczki zaczynało należeć do przeszłości, o której pani Helena nie opowiadała ani swoim dzieciom, ani wnukom, bo przecież i bez opowieści o wojnie było wtedy w Polsce ciężko.

– Może ja jej poszukam? – zaproponowałam. – Dzisiaj są zupełnie inne możliwości. Muszą istnieć jakieś rejestry tych sierot.

Pani Helena spojrzała na mnie z wdzięcznością. Oczywiście, zdawałyśmy sobie sprawę, że Adela najprawdopodobniej nie żyje, ale moja podopieczna pragnęła po prostu dowiedzieć się, co się z nią działo po powrocie z Bombaju. Kiedy rozpoczęłam poszukiwania, okazało się, jak prawdziwe były słowa pani Heleny, że ludzie szybko zapominają. Okazało się, że poruszająca historia indyjskiego arystokraty, który uratował ponad tysiąc polskich sierot jest zupełnie nieznana. Owszem, są wzmianki w internetowej encyklopedii i kilka artykułów oraz zdjęć w sieci, ale ciężko mi było skontaktować się z kimś, komu nazwisko maharadży czy hasło „osiedle dla polskich dzieci w Bombaju podczas wojny” coś mówiło.

Pomoc uzyskałam dopiero ze strony hinduskiej. W ratowaniu uchodźców z Polski i finansowania ich pobytu w Indiach brał udział Hinduski Czerwony Krzyż. Ktoś zainteresował się moimi poszukiwaniami, ktoś dotarł do archiwów, jakaś hinduska historyczka w końcu odszukała nazwisko Adeli.

– Znalazłam coś! – przybiegłam podekscytowana do pani Heleny. – Adela trafiła do dalekiej rodziny. Nie mam nazwiska jej krewnych ani dokładnego adresu, ale w aktach jest nazwa miejscowości. To Podlesie, mała wieś w – tu podałam województwo. – Też jestem ciekawa, co się stało z pani przyjaciółką po wojnie, chcę jej poszukać.
– Ty wiesz, dziecko, że niejednej wsi na imię Podlesie? – zapytała pani Helena. – Będziesz miała sporo roboty z tym, żeby znaleźć tę właściwą.

Cóż, zawsze fascynowały mnie książki o detektywach, więc mogłam się pobawić w śledztwo. Wybrałam metodę „chodzenia i pukania do drzwi sąsiadów”. A raczej: jeżdżenia i dzwonienia do furtek. W trzech pierwszych Podlesiach nikt nic nie wiedział o jednorękiej mieszkance, która przebywałaby tam w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Dopiero w czwartej wsi trafiłam na ślad.

– Pamiętam, była taka. Nazywaliśmy ją Świeczka, bo była wysoka i chuda – powiedział mężczyzna z zadbanego drewnianego domu. – Miała jedną rękę, drugą uciętą, o tu – pokazał na swoim bicepsie. – Może mój tata będzie wiedział więcej, on mógł być w jej wieku.

Ojciec mojego rozmówcy okazał się zasuszonym staruszkiem, który bardzo się ucieszył, że ma gościa. Z miejsca wysłał syna po nalewkę, a mi kazał usiąść i opowiedzieć, skąd wiem o Świeczce. Powiedziałam mu więc o historii z Dobrym Maharadżą, a staruszek aż się uderzył dłońmi w kolana.

– A więc to prawda, naprawdę była w Indiach! – wykrzyknął. – No proszę, a my myśleliśmy, że zmyśla. Znałem ją, a jakże. Byłem o, takim pępkiem – pokazał swój ówczesny wzrost – kiedy ciotka Wisia ją przywiozła. Tu wszyscy byliśmy wtedy spokrewnieni – dodał tonem wyjaśnienia – więc ciotka Wisia to była daleka krewna. Mieszkała sama, mąż jej na wojnie zginął, dziecko jedyne umarło na tyfus. Świeczkę traktowała jak córkę, jakoś we dwie sobie radziły. A potem, jak ja się żeniłem, Świeczka wyjechała. Wróciła dopiero lata później, na pogrzeb ciotki. To sześćdziesiąty ósmy był, pamiętam dobrze, bo syn mi się wtedy urodził dopiero co. Miała nowe ramię! Sztuczne, to jasne, ale pod ubraniem jak prawdziwe wyglądało! Aha, i męża przywiozła, ponoć jakiś lekarz. Nagrobek ciotce zamówili i pomnik taki z aniołem do tego. Mój zięć jest kamieniarzem, on go robił.

To był mój kolejny trop. Pojechałam prosto do tego zięcia i udało mi się z niego wydobyć nazwisko klienta, który zamówił pomnik z aniołem w sześćdziesiątym ósmym. Mając nowe nazwisko Adeli i informację, że jej mąż pracował w szpitalu wojskowym w Warszawie, w końcu ją odnalazłam. Pani Adela była już wdową i mieszkała w prywatnym domu opieki. Kiedy przekazałam to pani Helenie, znowu się popłakała.

– Znalazłaś mi ją! – powtarzała. – Tak bardzo chciałabym do niej pojechać! Chyba mnie stąd wypuszczą, prawda? Nie jestem przecież ubezwłasnowolniona.

Oczywiście nie była i mogłam ją zabrać na spotkanie. Jadąc do pani Adeli, nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać. Czy mimo sędziwego wieku wciąż ma dobrą pamięć? Czy rozpozna dawną przyjaciółkę?  Muszę wyznać, że nigdy nie widziałam bardziej wzruszającej sceny, niż kiedy te dwie staruszki spotkały się po tylu latach rozłąki.

Pani Adela była w pełni władz umysłowych i chociaż tamtego roku skończyła dziewięćdziesiąt lat, kiedy powiedziałam jej, kogo do niej przywiozłam, zobaczyłam na jej twarzy takie samo wzruszenie, jak w oczach pani Heleny, kiedy dotknęła starego szkicownika. Okazało się, że pani Adela sama zgłosiła się do domu opieki i sama płaciła za pobyt, bo chciała, żeby ktoś się nią opiekował. Była jednak zupełnie samodzielna, a do tego… wciąż rysowała! Przyjaciółki w pewnym momencie wyprosiły mnie z pokoju i zostały same, by „nadrobić zaległości”.

– Wiesz, coś ustaliłyśmy z Adelą – powiedziała pani Helena, kiedy wróciłyśmy do ośrodka. – Niewiele czasu nam zostało. Ona nie ma dzieci, a moje nawet nie pamiętają, że kiedyś miały matkę. Adela ma majątek po mężu i chce, żebym przeniosła się do jej domu opieki. Dzieliłybyśmy pokój…

To było niesamowite, że po ponad siedemdziesięciu latach te dwie kobiety wciąż o sobie pamiętały, chociaż świat zapomniał i o Dobrym Maharadży, i o tym, że Polacy też kiedyś byli uchodźcami. Tu, gdzie pracuję, nauczyłam się, że ludzie potrafią zapominać nawet o rodzicach i dziadkach. Ale sprawdziłam, że nie wszyscy mają krótką pamięć. W Warszawie jest Skwer Dobrego Maharadży. To dobrze, bo trudno jest zbudować dobrą przyszłość bez pamiętania o przeszłości, prawda?

Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć

Redakcja poleca

REKLAMA