Co mnie podkusiło, żeby startować w tym przetargu? Moja firma zaczęła się sypać i to był początek końca.
Byłem w dołku finansowym
Zawsze przed wejściem na schody odruchowo zerkam na skrzynkę pocztową. I tym razem była pełna po brzegi. Nie wiedziałem, czy śmiać się czy płakać. W korespondencji przeważały ulotki, ale było też sporo innych przesyłek. Same rachunki! Dwa listy z banku uświadamiające mi, że nie zapłaciłem dwóch rat kredytu. W każdym klauzula, że „jeżeli nie zapłacę, to bank podejmie…”.
Firma leasingowa także domagała się swojej niemałej daniny. Pracownicy – zatrudniałem siedem osób – nie dostali pełnej wypłaty od trzech miesięcy. Wypłacałem jedynie zaliczki. A pozostałe opłaty – światło, gaz, wynajem magazynu? Policzyłem swoje zobowiązania – wyszło ponad 55 000 zł. Na koncie miałem niespełna 2500 zł. Jeżeli nic się nie zmieni, a wcale się na to nie zanosiło, lada dzień zjawi się komornik, a ja nie będę miał nawet na chleb.
Widmo plajty zaglądało mi w oczy. Od kilkunastu lat prowadzę firmę budowlaną. Przez wiele lat interes się kręcił jako tako. Było z czego żyć, rachunki miałem opłacone na bieżąco. Żadnych zaległości w urzędzie skarbowym czy ZUS.
Nie wiem, co mnie podkusiło, by złożyć ofertę jako podwykonawca przy budowie autostrady. Inwestor szukał doświadczonych firm budowlanych. We współpracy z państwowym inwestorem widziałem szanse na rozwój swojej firmy. Pod tę robotę wziąłem kredyt i kilka maszyn w leasing, zatrudniłem dodatkowo czterech ludzi. Podobnie jak wielu podobnych przedsiębiorców sądziłem, że zamówienia państwowe to najlepszy interes. Kto jak kto, ale państwo jest przecież wypłacalne. Jednak się myliłem.
Inwestor przestał płacić. Zmienił się generalny wykonawca, który nie chciał odpowiadać za zobowiązania poprzednika, natomiast miał zamiar renegocjować stare umowy. Roboty stanęły, ale rachunki przychodziły nadal.
Wielu kolegów zamknęło firmy. Moja sytuacja była beznadziejna.
Wiedziałem, że na koniec miesiąca muszę zamknąć działalność. Sprawy firmowe można było jakoś załatwić, ale rodzina musiała jeść. Czarna dziura albo masakra, jak mówi młodzież. Tak się czułem. Musiałem pomóc swojej rodzinie. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie. Właściwie potrzebny był cud. Z tą świadomością zasnąłem.
Miałem nadzieję na cud
Obudził mnie dzwonek telefonu i potworny ból głowy. Alkohol okazał się kiepskim lekarstwem na problemy.
– Słucham, Krzysztof M. – wychrypiałem do telefonu.
– Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze – odpowiedział mi młody męski głos – ale jest 10.30 i sądziłem, że to właściwa pora…
– Rzeczywiście pora jest właściwa – odpowiedziałem. – Przepraszam, jestem lekko przeziębiony. Czym mogę służyć? – powiedziałem bardzo uprzejmie, by zatrzeć niezbyt przyjemne wrażenie.
– Nazywam się Konstanty M. i jestem prawnikiem. Reprezentuję dużą firmę deweloperską. Czy moglibyśmy się spotkać?
– Oczywiście – wytrzeźwiałem natychmiast. – Ale w jakiej sprawie?
W tym telefonie nie było nic dziwnego, ale potrzebowałem chwili, by uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
– Nasza grupa deweloperska szuka wykonawców specjalistycznych prac budowlanych. Liczyliśmy, że to pana zainteresuje…
– Chętnie się z panem spotkam i poznam szczegóły – wszedłem facetowi w słowo.
Starałem nie pokazywać, jak bardzo zależy mi na tej rozmowie. Szybko ustaliliśmy miejsce i godzinę spotkania. To on wybierał, co miało być gestem uprzejmości z mojej strony. Prawdę mówiąc, nie chciałem po prostu, by pojawił się w mojej kanciapie, którą szumnie nazywałem biurem.
– Panie Krzysztofie – zagaił M., gdy już wymieniliśmy wizytówki – będziemy budowali kilka galerii handlowych. To bardzo duże inwestycje. Poszukujemy solidnych i doświadczonych podwykonawców. Chcemy podpisać kontrakt na co najmniej pięć lat.
Ta informacja odebrała mi mowę. Miałem tylko nadzieję, że nie mam zbyt głupiego wyrazu twarzy. Nie chciałem, by facet się zorientował, że spadł mi z nieba. Jeszcze chwila i zacznę wierzyć w cuda!
– Zrobiliśmy niewielki wywiad gospodarczy – ciągnął M. – Wiemy, że pracował pan przy różnych inwestycjach i ma pan potrzebne nam doświadczenie, ludzi i maszyny. Słyszeliśmy także o problemach budowniczych autostrady.
W tym momencie zorientowałem się, że prawnik jest przygotowany do rozmowy. Nie kupi byle bajeczki, więc nie ma co ściemniać.
– Moje pytanie brzmi – M. jednak udawał niezbyt zorientowanego – czy jest pan zainteresowany współpracą z nami?
To była uprzejma gra. Niemożliwe, żeby nie wiedział, jaka jest prawdziwa sytuacja MorBudu. Było mi wszystko jedno, czy to uprzejmość czy złośliwa zgrywa.
– Nie znam szczegółów państwa oferty – powiedziałem ostrożnie – bo jeszcze do tego nie doszliśmy, ale mogę śmiało powiedzieć, że jestem zainteresowany. Mam nadzieję, że się dogadamy!
– I ja także mam taką nadzieję – powiedział mecenas Miłopolski, uśmiechając się niezwykle uprzejmie. – Oto propozycja umowy – podał mi dokument. – Proszę skonsultować to ze swoim prawnikiem. Skontaktuję się z panem za trzy dni.
Może mi się uda?
Siedziałem w tej kawiarni chyba jeszcze ze 20 minut, zastanawiając się, czy czasem nie miałem omamów. Wszystko, co działo się naokoło, wydawało się realne. Przed sobą miałem wstępną umowę z deweloperem, więc jednak nic mi się nie śniło. Musiałem znaleźć prawnika.
Niestety, współpracę z radcą K. zakończyłem kilka miesięcy temu. Nie rozstawaliśmy się w przyjaźni. Zalegałem mu z wypłatą. Jednak teraz nie miałem wyjścia, musiałem się do niego zgłosić z podkulonym ogonem. Nikt inny nie przyjmie mnie za darmo. K. ufałem, uznałem więc, że mogę mu pokazać umowę. Do tego chciałem mu obiecać, że oddam zaległości.
Zgodził się na spotkanie, choć entuzjazmu nie wykazywał.
– Panie M. – powiedział radca, gdy skończył lekturę umowy – złapał pan Pana Boga za nogi i niech pan trzyma. Kontrahent proponuje panu wykonawstwo robót budowlanych. Kontrakt ma trwać pięć lat. Pierwsza umowa na rok. Rozliczenia częściowe co kwartał. Sądząc po załączonym cenniku, wszystko dobrze płatne. Wygląda na to, że i mnie coś z tego się dostanie!
– Czyli podpisywać? – spytałem na wszelki wypadek.
– Panie M., nie jestem już pańskim prawnikiem. To pańska decyzja. Ja bym podpisał.
Do moich zadań należała budowa parkingów przy galerii oraz dróg dojazdowych. Robota była doskonale zorganizowana, wszystko szło zgodnie z planem. Spłaciłem częściowo zobowiązania, wyrównałem zaległości pracownikom. Powoli wychodziłem na prostą. Po roku podpisałem nową umowę. To miała być duża robota za dobre pieniądze. Była realna szansa, że całkowicie stanę na nogi. Otrzymałem od kontrahenta stosowną dokumentację i przystąpiłem do pracy.
Miesiąc po tym, jak moje maszyny wjechały na plac, miejscowi urzędnicy zatrzymali robotę. Podobno urząd nie otrzymał koniecznej dokumentacji i pracowałem bez odpowiednich zezwoleń. Wykonałem już prace za ponad 800 000 zł. Przerwanie roboty to straty. Zaczęły się korowody. Mój zleceniodawca twierdził, że przekazał wszystko, co do niego należało, urząd zaś twierdził, że są braki. Roboty stanęły.
Po dwóch tygodniach przerwy inwestor przypomniał mi, że nieuchronnie zbliża się termin oddania pierwszego etapu. Zagroził karą umowną, jeśli będzie jakaś obsuwa. Znowu wszystko waliło mi się na głowę. Byłem między młotem a kowadłem. Urząd wstrzymał prace z powodu braków proceduralnych, natomiast zleceniodawca wykazywał, że jest w porządku. Moja firma nie pracowała. Pisałem odwołania, wyjaśniałem, monitowałem, prosiłem, próbowałem walczyć.
Po miesiącu pracownicy zaczęli odchodzić, bo znowu nie płaciłem. Firma leasingowa zabrała mi dwie maszyny. Nie chcieli słuchać moich wyjaśnień i próśb. Wyraźnie tonąłem. Zleceniodawca przysłał pismo, że obciąża mnie karą umowną za niedotrzymanie terminu wykonania pierwszego etapu prac. Na firmowym koncie nie było już nic. Wszystko pochłonęły raty kredytu i leasingu.
Sam rozwiązałem problem
Oddałem sprawę do sądu. Niech rozstrzygnie, czy urząd otrzymał od zleceniodawcy odpowiednie dokumenty i czy wstrzymanie prac było konieczne. Miałem przed oczami widmo kolejnej klęski, ale walczyłem. Jeśli wygram, mogę domagać się odszkodowania.
Podczas kolejnej wizyty w urzędzie usłyszałem na korytarzu rozmowę, która stała się kluczem do wyjaśnienia sprawy. Nie widziałem rozmówców. Usłyszałem nazwę swojej firmy, więc zatrzymałem się i słuchałem.
– I co będzie z tym MorBudem? – zapytał młody facet.
– Jak to co? – odpowiedziała kobieta. – Firma upadnie.
– Dlaczego? – dociekał młody.
– Bo nie wywiąże się z terminów – padła odpowiedź.
– I co dalej?
– Jak zwykle. Kontrakt przejmie ktoś od burmistrza!
– Ale przecież…
– Nie ma „ale” i nie ma „przecież”, zapamiętaj to sobie, jeśli chcesz tu pracować – zakończyła rozmowę kobieta.
Nareszcie zrozumiałem! Wojtek P., kuzyn burmistrza, miał firmę budowlaną. Byłem jego największym konkurentem w regionie. Wielokrotnie próbował podstawić mi nogę. Bez skutku. Gdy burmistrzem został R.W., firma BudPro zaczęła otrzymywać zlecenia na roboty miejskie. Kuzyn burmistrza otworzył jeszcze dwie firmy budowlane, które dla niepoznaki występowały w przetargach. Zawsze któraś z nich wygrywała.
Kiedyś ja też wystartowałem i o dziwo wygrałem. Okazało się że komisja przetargowa myślała, że kuzyn burmistrza otworzył kolejną firmę na podstawioną osobę. Wyszła niezła afera. Kierownik referatu stracił pracę. Podobno nawet myślano, by unieważnić przetarg, ale nie zdecydowano się na ten krok. Dawno o tym zapomniałem, bo minęło już kilka lat. Nie wiedziałem, że wciąż mam wroga w kuzynie burmistrza.
Zrozumiałem całą intrygę. P. nie mógł znieść, że podpisałem dobry kontrakt z deweloperem. Wraz z burmistrzem wymusili na moim inwestorze, by dano mi robotę, której ze względów proceduralnych nie będę w stanie wykonać. Urząd postara się o brak zezwoleń, zleceniodawca zniszczy mnie karami umownymi. MorBud wreszcie zniknie z rynku!
Nie miałem nic do stracenia. Postanowiłem się zemścić. Moja firma właściwie już nie istniała. Miałem ogromne długi i żadnych szans na poprawę sytuacji. Słyszałem, że P. i burmistrz trzęsą regionem. Podobno największe interesy robią na przemycie. Najczęściej są to transporty papierosów, podrabianego proszku do prania, nie gardzą także innymi rzeczami.
Wiedziałem, że sam z nimi nie wygram. Byli doskonale zorganizowani i mieli armię ochroniarzy, a właściwie zwykłych bandytów, którzy załatwiali brudne sprawy. Przypomniałem sobie, że Leszek R., jeden z moich szkolnych kolegów, był policjantem. Liczyłem, że mi pomoże, choć nie wiedzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. Zgodził się bez wahania.
Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie. Leszek i jego kumple nagrali filmik, jak burmistrz przejmuje przemycany towar. Wyraźnie widać numery tirów, bohaterów wydarzenia oraz prywatne auto burmistrza i jego kuzyna. R. prześledził także drogę przemycanego towaru. Znajdował się w magazynach jednej z firm P. Takie dowody wystarczyły prokuraturze do aresztowania burmistrza i jego kuzyna. Ja zaś ogłosiłem bankructwo MorBudu. Doradził mi to prawnik Konstanty M.
Czytaj także:
„Kumpel miał dość wyścigu szczurów i chciał się z niego uwolnić. Z dyrektorskiego stołka uciekł do więziennej celi”
„Byłam zagrożeniem dla szefa, więc się mnie pozbył. Jednym słowem mogłam go wtrącić do więzienia na wiele lat”
„Nie rozumiałam, dlaczego mój chłopak nie przedstawił mnie rodzicom. Pod płaszczykiem cnoty ukrywał lubieżny sekret”