Grałam na pianinie. Fragment, który od kilku dni ćwiczyłam, zaczynał już brzmieć jak muzyka. Nie byłam jeszcze w pełni zadowolona – ciągle miałam kłopot z tempem, a lewa ręka wciąż była zbyt ciężka, ale dźwięki płynęły w ustalonym, harmonijnym porządku. Powoli odpuszczało napięcie.
Zawsze tak jest, kiedy uprę się na jakiś utwór. Na początku nie wychodzi wcale. Potem udaje się w miarę gładko przebrnąć kilka taktów i dalej nic. Wpadam w złość, że jestem do niczego. Mija jakiś czas, coś przeskakuje w mózgu i maszyneria zaczyna działać. Kiedy po tygodniu, a czasem dopiero po miesiącu udaje mi się pięć razy z rzędu zagrać cały utwór bez potknięć, jestem szczęśliwa.
Zawsze coś stawało mi na drodze
Tym razem uparłam się na sonatę c-moll „Patetyczną” Beethovena. To trudny utwór, ale dałam radę. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że nie gram doskonale, ale mam to w nosie. Po pierwsze, gram dla siebie, a po drugie, jestem samoukiem i wiem, że jest granica, poza którą nie sięgnę. Ten fragment ćwiczyłam długo. Zagrałam ostatni takt i miałam w planach kolejną powtórkę. Niespodziewanie rozległ się dzwonek. Wyjrzałam przez okno. Przy furtce stał siwy mężczyzna.
– Pan do mnie? – spytałam.
– Dzień dobry, pewnie przeszkadzam… Przysłuchiwałem się przez kilka minut. Dobre wyczucie nastroju. Dziecko ma talent, szkoda byłoby zmarnować. Wie pani, „Patetyczna” to taki papierek lakmusowy. Niech dziecko idzie do dobrej szkoły… Nie chcę być wścibski, ale ile lat ma pociecha?
– Dziękuję za radę. Do widzenia – zamknęłam okno i szczelnie zaciągnęłam zasłonę.
Też coś! Wziął moją grę za dziecięce wprawki. Dzieci nie grają „Patetycznej”, drogi panie! – krzyczałam w myślach. Zamknęłam klapę instrumentu z hukiem, wyszłam przez taras do ogrodu i złapałam za kosiarkę. Z furią rzuciłam się na trawnik, który zaledwie trzy dni wcześniej skosiłam.
„Co taki stary sobie myśli? Pakuje się nieproszony w czyjeś życie i rad udziela!”.
Byłam zła na obcego mężczyznę, bo niechcący nadepnął mi na odcisk. Prawda była taka, że przez całe życie chciałam grać, ale wciąż coś stawało mi na drodze.
Miałam siedem lat, kiedy w naszym domu pojawiło się pianino. Było stare i rozstrojone, ale od razu mnie zaczarowało. Tata dostał instrument w ramach rozliczenia za parkan, który postawił u piekarza.
– Mamy pianino, będziemy grać – obiecał.
Sam był bardzo muzykalny, jako dziecko nauczył się podstaw gry u organisty w kościele. Ojciec nie miał jednak talentów pedagogicznych, więc niewiele od niego skorzystałam. Grałam ze słuchu, zresztą o nutach w naszym miasteczku mogłam tylko pomarzyć.
Gdy tata umarł, miałam zaledwie dwanaście lat. Z dnia na dzień w domu zaczęło brakować pieniędzy na podstawowe rzeczy, więc mama sprzedała starego Steinbacha, który był moim największym skarbem. Pożegnałam się z marzeniami. Wróciły jednak, kiedy zdałam do liceum i przeniosłam się do internatu w mieście wojewódzkim. W szkole stał instrument i czasem, po lekcjach, kiedy budynek pustoszał, siadałam do pianina. Wstydziłam się grać przed kimkolwiek, więc okazji było niewiele. Jedyną słuchaczką moich popisów była woźna, pani Halinka.
Na studia poszłam dzięki starszej siostrze, która wyszła bogato za mąż i na czas nauki przygarnęła mnie do siebie. Potem sama znalazłam męża, wkrótce urodziłam dzieci i o grze na pianinie przestałam marzyć, choć muzyka klasyczna zawsze mnie zachwycała i nie przepuściłam żadnej okazji, aby jej posłuchać.
Kiedy miałam czterdzieści lat, przenieśliśmy się do Warszawy. Zaczęłam regularnie chodzić na koncerty do filharmonii i znów wróciły dawne tęsknoty. Po kilku latach mąż kupił mi pianino z okazji rocznicy ślubu. Nie byłam młoda, więc o jakiejkolwiek szkole mogłam zapomnieć, ale moja córka namówiła mnie na prywatne lekcje.
Nie zdążyłam jednak nawet raz pójść do pani Marii, nauczycielki z ogniska muzycznego. Ryszard, mój mąż, poważnie zachorował. Zaczęła się walka o jego życie, która trwała siedem długich lat…
Muzyka całkiem wywietrzała mi wtedy z głowy. Każdy kolejny dzień był wypełniony batalią Rysia o przetrwanie, zmaganiem z bólem. Kiedy umarła nadzieja i Ryszard w końcu odszedł, miałam ochotę iść za nim. Zamknęłam się w sobie, wszystko przestało mnie cieszyć.
Właścicielka pensjonatu miała fortepian
– O czym pani marzy? – spytał mnie psycholog, do którego zaciągnął mnie syn.
– Ja nie mam marzeń, proszę pana – powiedziałam z wyrzutem.
Myślałam nawet, że ten psychoterapeuta sobie ze mnie drwi.
– A kiedy była pani dzieckiem, to o czym pani marzyła? – drążył. – Chciała pani zostać biologiem?
– Nie, nie chciałam zostać biologiem, to samo jakoś wyszło… przypadkiem. Chciałam grać na fortepianie… Marzyłam o tym, chyba nawet miałam zdolności, ale nie było mi dane… Zresztą nie ma o czym mówić.
– Hm, gdyby miała pani instrument, może warto by było spróbować spełnić…
– Ależ ja mam instrument, pianino! Tylko co z tego? Nikt w moim wieku nie zaczyna się uczyć gry!
– Nie ma chyba na ten temat danych… – stwierdził. – Niech pani spróbuje. Nie zaszkodzi, a może pomóc.
Następnego dnia i syn, i córka wypytywali mnie, jak było. Uspokoiłam ich, że w porządku, choć wcale nie byłam tego taka pewna. Opowiedziałam też pokrótce o tym, że padł temat gry na pianinie.
– I nic więcej ci nie powiedział? Nie kazał wychodzić do ludzi? Mamo, ty całkiem zdziczejesz – grzmiała córka.
– To prawda. Sama praca ci nie wystarczy do życia – wtórował jej syn.
Nie wiem, co wtedy Marek miał na myśli, ale kiedy napomknął o pracy, przypomniało mi się, że od dawna nie byłam na prawdziwym urlopie. Przez kilka lat spędzałam urlopy w domu, z chorym mężem, który był za słaby na to, żeby gdziekolwiek podróżować. Zajrzałam do internetu i na chybił trafił wybrałam pensjonat nad morzem. Wolnych miejsc było sporo, bo sezon już się skończył.
Gdy trzy dni później dotarłam na miejsce, wiał zimny wiatr, zanosiło się na deszcz.
– Słabo pani trafiła – zaśmiała się kobieta, która taszczyła walizkę do wyjścia.
Zlekceważyłam całkiem tę jej uwagę, choć miała rację. Przez siedem dni pobytu nad morzem ledwie trzy razy przeszłam się plażą, a i to nie były przyjemne spacery. Mimo strug deszczu i sztormu na morzu coś jednak zatrzymało mnie w tej nadmorskiej mieścinie. Był to piękny, stary fortepian, na którym za pozwoleniem właścicielki domu zaczęłam bębnić już pierwszego wieczoru po przyjeździe.
– Może pani grać do woli. Nikogo poza panią nie ma, a ja tu nie mieszkam – zapewniła, wyciągając ze stareńkiej szafy w holu plik zeszytów z nutami. – Może się przydadzą – powiedziała z nadzieją.
sdgsgsdgsdgsdgsdg
W domu bałam się dotknąć klawiatury. Może z powodu żałoby? Ale nad morzem nie było żadnego powodu, aby bać się usiąść do instrumentu… Teraz, kiedy wspominam tamte pierwsze próby po długiej przerwie, to aż ciarki mi przechodzą. Jakież to było nieudolne i koślawe. Jakie głośne! Ale jaka ja byłam szczęśliwa, że wreszcie dopadłam klawiatury.
Od tamtej pory minęły już trzy lata. Nadal się uczę, uparcie łapię za coraz trudniejsze utwory. Kibicuje mi rodzina. Ostatniej niedzieli zaprosiłam dzieci z wnukami na obiad i oczywiście na koncert. Pierwsza przyjechała Małgosia z mężem i swoją pociechą.
– Wyobraź sobie, mamo, że przy bramie zaczepił mnie jakiś mężczyzna i pytał, czy to moja córka tak pięknie gra na pianinie. Zuzia wybałuszyła na niego oczy zdziwiona, a on powiedział, że powinna się kształcić, bo ma talent – zaśmiała się córka. – Wyprowadziłam go z błędu. Powiedziałam, że to ty tak pięknie grasz.
Siwy pan zjawił się już następnego popołudnia. Nacisnął dzwonek, jak tylko skończyłam grać menuet Mozarta.
– Znów podsłuchiwałem, mam nadzieję, że mi pani wybaczy. Uwielbiam słuchać, jak ktoś gra… – uśmiechnął się pogodnie.
Zaprosiłam go na kawę. Rozmawialiśmy o muzyce, instrumentach, o grze i talencie… A potem niespodziewanie w moim życiu zaczął się nowy etap.
Czytaj także:
„Po śmierci ukochanego męża pogrążyłam się w rozpaczy. Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdybym nie poznała Kamila”
„Na emeryturze nudziłam się jak mops, więc znalazłam pasję. Mąż narzeka, ale nie chcę spędzić reszty życia pucując chałupę”
„Po śmierci męża wychodziłam z domu tylko po chleb. Nie miałam na nic siły, ale los sam zesłał mi motywację do życia”