Kiedy byłam mała, tata często zabierał mnie do zoo. Co niedziela odprawialiśmy z ojcem coś w rodzaju rytuału. Ubieraliśmy się odświętnie, szykowaliśmy kanapki, jabłka, suchy chleb i ruszaliśmy na wyprawę. Tylko ja i tata. Mama i babcia zostawały w domu. Szliśmy na przystanek, czekaliśmy na ósemkę, wsiadaliśmy do tramwaju i jechaliśmy aż na samą pętlę, a potem jeszcze parę kroków i wreszcie byliśmy w ogrodzie zoologicznym. Kupowaliśmy bilety, cukrową watę i ruszaliśmy na obchód.
Zaczynaliśmy od tego, co najmniej mnie interesowało, czyli od ryb. A kończyliśmy na tym, co lubiłam najbardziej, czyli na słoniu, a właściwie słonicy o imieniu Kinga. Kinga była atrakcją starego ogrodu w Poznaniu, kiedy jeszcze tak go nie nazywano, a o moim tacie nie mówiono jeszcze „mężczyzna”. Jako młody chłopak ojciec przychodził tu oglądać słonicę ze swoim tatą, tak jak po latach przychodził ją odwiedzać ze mną. Byłam przekonana, że ja też będę kiedyś przyprowadzała do Kingi swoje dzieci, a one będą ją karmić jabłkami i suchym chlebem… Nie spodziewałam się wtedy, że przyjdzie mi dorosnąć szybciej, niż myślałam.
Kiedy miałam trzynaście lat, umarła mama
Nie chorowała długo, ledwie dwa tygodnie. Odeszła tak, jak żyła – cicho i bez protestu. Kochałam ją, była przecież moją mamą, i na zawsze zapamiętam ją jako spokojną, łagodną kobietę, pachnącą wanilią i majerankiem. Jednak to z tatą łączyły mnie wspólne wyprawy, rozmowy i tajemnice.
Mama była mamą, tata był przyjacielem. Na pogrzebie trzymałam się kurczowo jego ręki. Byłam oszołomiona, jakbym do końca nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje; nie płakałam, tylko trzymałam się go ze wszystkich sił, żeby i on nie odszedł. Obok szła babcia, popłakiwała, a od czasu do czasu machinalnie głaskała mnie po głowie i powtarzała „wszystko będzie dobrze, kochanie, wszystko będzie dobrze”. Nie wierzyłam jej. „Właśnie straciłam matkę. Już nigdy nic nie będzie dobrze!” – myślałam. Ale nie płakałam. Dopiero kiedy zaczęli sypać ziemię na trumnę – rozszlochałam się. Jak małe dziecko, rozpaczliwie i przejmująco. To było takie niesprawiedliwe! Wtedy tata pochylił się nade mną, położył mi ręce na ramionach i kazał sobie spojrzeć w oczy.
– Najważniejsze, że mamy siebie, córeczko. Będzie nam trudno, ale w końcu wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Jemu uwierzyłam. Ale nie było dobrze. Mijały dni, tygodnie, a ojciec wciąż nie potrafił się otrząsnąć. W swojej dziecięcej naiwności sądziłam, że uda mi się zastąpić mamę. Przecież byliśmy tak ze sobą zżyci, tak dobrze się rozumieliśmy, teraz więc powinniśmy jeszcze bardziej się do siebie zbliżyć… Ale tak się nie stało. Ojciec zamknął się w sobie i pogrążył w pracy. Stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy. Co gorsza, gdy próbowałam z nim o tym rozmawiać, zbywał mnie – on, który nigdy wcześniej tego nie robił! Na szczęście babcia z nami zamieszkała.
Gdyby nie ona…
Straciłam matkę, potem odwrócił się ode mnie ukochany ojciec, a przyjaciółkom nie potrafiłam się już zwierzać – wydawały mi się takie infantylne, takie nudne z tym swoim ciągłym gadaniem o chłopakach i strojach. Gdyby nie babcia, nie miałabym zupełnie z kim rozmawiać. Babcia słuchała, a ja zadręczałam ją i siebie pytaniami. Dlaczego? Dlaczego tata tak się zmienił, co mu się stało, czemu mnie odtrąca, co mu zrobiłam albo czego nie zrobiłam?
– Przecież nawet do zoo już ze mną nie chodzi! – wyrzuciłam kiedyś z siebie ze złością.
Jakby ten fakt był jego największym grzechem, najbardziej niewybaczalną zbrodnią dokonaną na moich uczuciach. Byłam nastolatką i w końcu zaczęłam reagować jak nastolatka – buntem i agresją. Babcia mnie uspokajała, a ojca tłumaczyła, w każdym razie próbowała.
– Jest bardzo samotny. Wybacz mu.
– Ja też jestem samotna. Bardzo! Gdyby raczył mnie zauważać, mielibyśmy siebie, tak jak obiecywał, ale mnie oszukał! Mieszkamy w jednym domu, tyle że jego tu nie ma. Zostawił mnie! Lepiej by było, gdyby umarł, przynajmniej zostałyby mi piękne wspomnienia!
– Nie mów tak! – skarciła mnie babcia. – Nie wolno. Wiem, że ci trudno, ale… jemu trudniej. Kochał twoją mamę i wciąż nie potrafi się pogodzić z jej stratą. Dzieci łatwiej się przyzwyczajają do nowych sytuacji, starszym przychodzi to dużo ciężej, a twojemu tacie szczególnie, bo nigdy nie lubił zmian. Nigdy. Do nowych firan przyzwyczajał się pół roku, a zakup mebli niemal odchorował – babcia uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale zaraz spoważniała. – Śmierć twojej mamy wywróciła do góry nogami cały jego świat. Wszystko się zmieniło, jakby nagle znalazł się na obcej planecie albo niespodziewanie stracił wzrok i błądził po omacku. A jeszcze ty dorastasz… Często powtarzał, że będzie potrzebował całego taktu i mądrości twojej mamy, żeby przeprowadziła was przez ten najtrudniejszy dla córek i ojców czas: wiek dorastania. Krzywdzi cię, wiem, ale nie robi tego specjalnie. On cię kocha, pamiętaj o tym, sam jest tak bardzo nieszczęśliwy, że nie umie dostrzec twojego nieszczęścia. Dlatego zatapia się w pracy, bo to jedno się nie zmieniło, i dzięki temu jakoś się trzyma. Wybacz mu i bądź cierpliwa.
Nastolatki nie są cierpliwe, a zranione uczucia pielęgnują o wiele dłużej niż inni, jednak postanowiłam dać ojcu szansę. Nie wiem, czy coś by z tego wyszło, lubię myśleć, że tak…
Niestety ojciec nie pozwolił mi się o tym przekonać
Zdecydował, że wyjedzie na roczny kontrakt do Algierii. To mu da potrzebny czas i dystans, żeby poradzić sobie ze sobą, swoimi uczuciami i swoją tragedią. Potrzebował tego i czuł, że właśnie to mu pomoże. Taka kompletna zmiana. Zmiana kraju, ludzi, otoczenia, nawet klimatu. A co najważniejsze – zmiana celowa, zaplanowana. Może było to rozsądne i umotywowane psychologicznie, ale jakże samolubne! Wtedy po raz pierwszy babcia zdenerwowała się na ojca.
– Jeżeli teraz wyjedziesz, stracisz ją – powiedziała. – Już teraz ją tracisz… Proszę cię, nie wyjeżdżaj. Nie wolno ci, nie masz prawa jej tego robić!
– Muszę. To jedyne wyjście. Nie daję rady, gonię w kółko – tłumaczył zaaferowany ojciec. – Proszę, pozwólcie mi wyjechać! Zrozum, córeczko… – chyba po raz pierwszy od pogrzebu mamy zwrócił się do mnie tak czule. – Naprawdę muszę wyjechać, dla siebie, dla ciebie, dla nas! Przysięgam, że jak wrócę, będzie jak dawniej, obiecuję, wiem to na pewno, że potem już wszystko będzie dobrze.
– Już kiedyś mi to obiecałeś – przypomniałam mu lodowatym tonem.
– Ale tym razem dotrzymam słowa – odpowiedział.
Ojciec się zmienił, ale, niestety, ja też. Powziął decyzję, zanim zaczął z nami rozmawiać, i nie zamierzał jej zmieniać. Chyba nieodwołalność jego postanowienia wstrząsnęła mną najbardziej. Wszystko zaplanował. Wynajęcie naszego mieszkania, moją przeprowadzkę do babci… Fakt, że od nowego roku szkolnego miałam iść do liceum, więc i tak musiałabym zmienić szkołę. Wszystko wziął pod uwagę. Prócz nas. Prócz mnie. Miałam lód w sercu… Ale trzeba mu oddać, że istotnie dotrzymał słowa. Kiedy wrócił, był dokładnie taki sam jak kiedyś. Czuły, uśmiechnięty, przyjacielski. Dokładnie taki, jakiego pamiętałam, do jakiego tęskniłam, jakiego potrzebowałam…
Dwa lata temu, ale nie teraz
Już nie. Bo ja już nie byłam taka sama. Lodowaty chłód nie stopniał. Kiedy umarła mama, byłam trzynastolatką, kiedy ojciec wreszcie się z tym uporał, miałam prawie siedemnaście lat. Te dwie dziewczyny dzieliła przepaść. Ta pierwsza była sympatyczną, otwartą na świat i ludzi dziewczynką, ta druga była samotna, zamknięta w sobie, chłodna i ambitna. Uznałam, że w życiu można liczyć tylko na siebie, na swoją wiedzę i inteligencję.
Na rodzinę… nie zawsze. Babcia mnie wspierała, owszem, ale nawet ona nie będzie żyć wiecznie. Kiedy odejdzie, muszę być przygotowana, muszę dać sobie radę. Dlatego całkowicie poświęciłam się nauce. Babcia kręciła głową ze smutkiem, gdy postanowiłam wyjechać do Warszawy do dobrego liceum i zamieszkać w bursie. Ojciec wrócił, ale ja nie zamierzałam. Zostałam w Warszawie. Tata przepraszał i żałował, mówił, że był egoistą, że mi tego nigdy nie wynagrodzi, a ja w duchu przyznawałam mu rację. Nikt i nic nie potrafiłoby wtedy skruszyć lodu w moim sercu. Widać byłam nieodrodną córką swego ojca. Gdy wszystko się wali, znajdź zapomnienie w pracy lub nauce, gdy problem cię przerasta – uciekaj, a gdy podejmiesz decyzję, nie zmieniaj jej, choćby nie wiem co miałoby się stać.
Mimo to, ojciec nie rezygnował. Naprawdę wrócił mój stary, dobry tata, mój przyjaciel, wspólnik moich dawnych planów i tajemnic, zawsze szczerze zainteresowany wszystkim, co mnie dotyczyło. Wypytywał, co robię, co zamierzam, przyjeżdżał na imieniny i urodziny. Starał się, trzeba mu oddać, że się starał.
Gdy zdałam maturę (notabene jako jedna z najlepszych), wydał przyjęcie na moją cześć. Rodzina, przyjaciele, koledzy… Było nawet miło. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Do czasu, a dokładnie do momentu, kiedy dowiedziałam się, że pani, która towarzyszyła ojcu, zostanie już wkrótce moją macochą. Kiedy mi powiedział, nie wiedziałam: śmiać się czy płakać. Nie żebym zaczynała się łamać, ale zmierzałam studiować w Poznaniu, w moim rodzinnym mieście i myślałam o powrocie do domu.
A tu taka niespodzianka!
Ona też była na stażu w Algierii, tam się poznali, ale musieli się upewnić co do swoich uczuć i chcieli poczekać, aż dorosnę i zrozumiem. Zrozumiałam doskonale. Ojciec po raz kolejny mnie zdradził! Teraz, jako dorosła kobieta, wiem, że nie wszystko jest czarne albo białe, że czasem nawet najlepsi popełniają błędy i że córka – nawet najbardziej ukochana – nie może zastąpić żony. Kiedy tata wreszcie się otrząsnął, zapragnął na nowo odbudować swoje życie. Chciał znowu mieć, dom, córkę, żonę, rodzinę. Dlatego kiedy spotkał panią Agatę i kiedy się okazało, że nie są sobie obojętni, myśl o drugim małżeństwie musiała mu przyjść do głowy. I – jako dorosła kobieta – doceniam, że chcieli z tym poczekać. Jednak wtedy patrzyłam na to inaczej.
Zdrada i odrzucenie. Znowu. Młodość jest niestety czarno-biała. A przewrażliwiona, zraniona nastolatka chowa się w skorupie jak ślimak. Mnie zraniono już za dużo razy. Koniec – postanowiłam. Koniec z tym. Nie wróciłam do Poznania. Wybrałam studia w Warszawie. Ojciec nie protestował, tylko spojrzał na mnie smutno i zapytał, czy na pewno tego chcę. Zapewniłam go, że wprost o tym marzę. Poczuł się chyba dotknięty, ale powiedział jedynie:
– Skoro uważasz, że tak będzie dobrze.
Najbardziej miałam ojcu za złe, że z nikim nie umiałam się związać na dłużej. Po pierwsze bałam się, że zakocham się, zaangażuję, a potem zostanę sama. A po drugie, jak na ironię, tata nadal pozostawał dla mnie wzorem mężczyzny – dżentelmen marzyciel, który umiał słuchać i który zawsze miał czas na to, co najważniejsze. Jak mógł mi to zrobić? Uważałam, że mnie okaleczył, że mnie od siebie uzależnił, a potem zostawił. Od samego początku studiów ograniczyłam kontakty z ojcem do minimum.
Krótkie wizyty od święta, potem listy, wreszcie stanęło na okazyjnych kartkach. Z mojej strony, bo ojciec mimo lapidarności moich odpowiedzi, wciąż uparcie pisał obszerne, pełne troski, pytań i informacji listy. Z nich dowiedziałam się, że się ożenił, że wybudował nowy dom i że… mam brata. Ale wtedy już mało co mogło mnie zranić. Chociaż nie… Babcię odwiedzałam chętnie… W końcu i ona odeszła. Umarła w moje dwudzieste piąte urodziny.
Taka ironia losu
Ostatnich dziesięć lat mogę zamknąć w jednym słowie: praca. Nie wiem, co przyciągnęło mnie do starego zoo tej niedzieli. Co w ogóle przyciągnęło mnie do Poznania. Ostatni raz byłam tu na pogrzebie babci, która chciała być pochowana obok córki. Wtedy też ostatni raz widziałam ojca. To było dziesięć lat temu. Więc czemu teraz? Tak nagle, po tylu latach, nie wiem… A właściwie wiem. Kończyłam dzisiaj trzydzieści pięć lat i jak na prawdziwą starą pannę przystało, nie miałam z kim tego świętować. Osiągnęłam wiele, miałam dobrą pracę, własne mieszkanie, konto w banku, samochód…
Ale nie miałam kogo zaprosić na swoje urodziny. Była dwunasta w południe, kiedy przekroczyłam bramę zoo. Zawsze mniej więcej o tej porze przychodziłam tu z tatą. Kupiłam watę cukrową, ale po jednym kęsie wyrzuciłam ją do kosza. Ja już z niej wyrosłam, a niestety nie było u mojego boku realnej, podskakującej z przejęcia pięciolatki, której mogłabym tę watę ofiarować. Nie było nawet brata. Ile on mógł mieć teraz lat, dwanaście? Nie, trzynaście, tyle, ile ja miałam, kiedy umarła mama. Ruszyłam przed siebie. Jak zwykle zaczęłam od ryb, a skończyłam na… Kinga!
Wciąż tu była. Stara słonica wciąż królowała na swoim wybiegu! Była naprawdę stara, pomarszczona i jakaś zabłocona, ale to wciąż była ta sama Kinga. Ucieszyłam się, że wszystko z nią dobrze, że żyje, że jest… Tata mówił, że słonie mają doskonałą pamięć, że potrafią zemścić się za doznaną krzywdę nawet po wielu latach. Ciekawe, czy pamiętają równie dobrze miłe chwile? Czy Kinga pamięta dziewczynkę, która dwadzieścia parę lat temu karmiła ją co niedziela jabłkami i chlebem?
– Cześć – wyciągnęłam rękę. – Przepraszam, że nic dla ciebie nie mam, ale nie wiedziałam, że wciąż tu czekasz…
Słonica poruszyła uszami, podeszła bliżej i wyciągnęła trąbę do pustej dłoni. Obwąchała ją i pozwoliła się pogłaskać. Obok dzieci piszczały i skakały. Jakiś pan w kapeluszu, stojący opodal, też wyciągnął rękę w stronę Kingi. Nie zwracałam na niego uwagi, zbyt zaabsorbowana słoniem. Słonica odwróciła głowę, a potem wolnym, kołyszącym się krokiem podeszła do ogrodzenia w pobliżu starszego mężczyzny. Zatrzymała się, znowu poruszyła uszami, wyciągnęła trąbę… i nieoczekiwanie zdarła kapelusz z jego głowy, by błyskawicznie rzucić nim w moim kierunku. Złapałam go odruchowo. Dzieci zaczęły się śmiać i klaskać. Ja też nie mogłam powstrzymać śmiechu. Z kapeluszem w ręku odszukałam wzrokiem starszego pana, stał z boku ze spuszczoną głową i czekał. Wszystko będzie dobrze, przecież mamy siebie! Tata! To był on.
Mój tata…
Stałam z kapeluszem w ręce i nie wiedziałam, co robić. Czułam onieśmielenie, lęk, ale… nie czułam już tego okropnego lodu w sercu. Roztopił się nie wiedzieć kiedy, a ja tego nie zauważyłam, zbyt zajęta pracą. Podeszłam do ojca. Czas najwyższy. Powinnam była to zrobić dziesięć lat temu, na pogrzebie. Babcia by tego chciała. Nawet o tym myślałam, ale stchórzyłam.
– Tato… – zaczęłam i urwałam.
Poczułam zapach, którego nie pomyliłabym z żadnym innym, zapach tytoniu fajkowego, Amfory, którą za dawnych czasów tata kupował w Peweksie.
– Tato… – powtórzyłam i przełknęłam ślinę.
– Córeczko… – westchnął i wreszcie na mnie spojrzał. – Widziałem cię już wcześniej, ale myślałem, że wciąż nie chcesz ze mną rozmawiać. Ja… przyszedłem tu dzisiaj, żeby razem z Kingą uczcić twoje urodziny. Jak co roku. Wciąż czekałem, kochanie… – zamilkł speszony i znowu spuścił głowę, a ja dostrzegłam łysinę.
A kiedyś miał taką gęstą czuprynę… Kiedy zaczął łysieć? Nie pamiętam, żeby… I naraz zrobiło mi się strasznie wstyd. Tyle lat, tyle zmarnowanych lat…
– Proszę, tato – oddałam mu kapelusz. – Ja też przyszłam tu na urodziny – wyznałam ze wstydem. – Chciałam, żeby było jak dawniej… – szepnęłam, a usta wygięły mi się w podkówkę.
Patrzyliśmy na siebie. Ojciec i córka. Jakby te wszystkie lata, które nas dzieliły, przepadły, jakbym znowu była jego małą dziewczynką, a on moim tatą i najlepszym przyjacielem. Obojgu nam łzy stanęły w oczach. Już nie pamiętam, kto pierwszy wyciągnął ręce…
– Teraz już wszystko będzie dobrze, prawda? – zapytał szeptem.
– Teraz na pewno już wszystko będzie dobrze, tato – uspokoiłam go, jak kiedyś on uspokajał mnie. – Teraz już tak…
Kingi już nie ma, umarła lata temu, ale my wspólnie z tatą, moim bratem, jego synkami i moją córką nadal, gdy pogoda dopisuje, odwiedzamy stare zoo. Zaczynamy jak dawniej, czyli od od ryb – choć wspaniałe akwarium morskie akurat mnie nie zachwyca – a potem dzieciaki zaczynają się kłócić o to, co i w jakiej kolejności dalej oglądać…
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”