„Gdy urodziłam córkę, moje małżeństwo umarło. Mąż wyrywał na delegacjach kochanki, a ja tkwiłam sama dzieckiem”

Samotna kobieta fot. Adobe Stock, Maria
„Kiedy nasza córeczka skończyła 3 lata, mój szanowny małżonek, a już właściwie gość w naszym domu, oznajmił, że odchodzi. Że nigdy nie chciał mieć dzieci, że nie umie się odnaleźć w tej sytuacji, że nie potrafi dogadać ze mną i z tym >>małym wrzeszczącym czymś<<”.
/ 28.01.2023 17:15
Samotna kobieta fot. Adobe Stock, Maria

Mam na imię Marianna. Jestem czterdziestoletnią kobietą. Rozwiedzioną, samotnie wychowującą pięcioletnią córkę. I jestem alkoholiczką. Musiało minąć kilka lat, żebym to sobie uświadomiła. I musiałam stanąć twarzą w twarz ze sobą, żeby coś z tym zrobić.

Z Markiem byliśmy szczęśliwym małżeństwem, przynajmniej przez pierwsze dwa lata. Poznaliśmy się na uniwersyteckim kampusie, pod koniec studiów. Po trzech latach znajomości zamieszkaliśmy razem, po pięciu wzięliśmy ślub, było dobrze.

Potem jednak okazało się, że jestem w ciąży

W sumie ten temat nigdy jakoś się między nami nie pojawił, były inne. Większe mieszkanie, nowszy samochód… Dzieci? Jakoś o tym nie myślałam. Byłam jeszcze młoda, skoncentrowana na pracy, związku, codzienności. No ale stało się. Gdy powiedziałam o tym Markowi, był… Hm… Daleki od radości.

– I co zamierzasz? – zapytał, wzdychając.

– Jak to co zamierzam? Ja też może nie skakałam z radości, no ale jest, jak jest i teraz po prostu musimy tę nową sytuację ogarnąć i się w niej odnaleźć. Zamierzam to dziecko urodzić, wychować, dać mu to, co najlepsze. Mam nadzieję, że z tobą.

– Aha, no tak – odparł i stwierdził, że musi wyjść się przewietrzyć.

Ciąża była trudna. To znaczy ze mną i z dzieckiem wszystko było OK, ale Marek nie palił się do tego, żeby jakoś specjalnie o mnie dbać czy mnie wspierać. Cały czas miałam wrażenie, że po prostu to znosi jako zło konieczne. Po urodzeniu Krysi mnie też nie było łatwo. Mała ciągle płakała, była rozdrażniona, bolał ją brzuszek. Pomagali mi moi rodzice, którzy mieszkali nieopodal. Często do nich jeździłam albo mama przyjeżdżała do mnie. Marek był niby obok, ale nieobecny.

To się zaczęło jakoś wtedy, gdy Krysia miała ponad rok. Moja mama zgodziła się nią zająć, ja miałam wyskoczyć z koleżankami, żeby odpocząć i się rozerwać. Rozerwanie polegało na tym, że wypiłam kilka drinków. Alkohol uderzył mi do głowy. Nazajutrz miałam oczywiście wielkiego kaca, ale też poczucie, że ten wieczór poza domem bardzo mi pomógł.

Kilka dni później robiłam zakupy w supermarkecie. Snując się, trafiłam do alejki z winami. A co tam – pomyślałam. Wezmę coś, może wypijemy któregoś wieczoru z Markiem. Zapomniałam wtedy, że ostatnio właściwie nie zdarzają się „wieczory z Markiem”. Mój mąż zaczął wracać coraz później z pracy, coraz częściej jeździć w delegacje, coraz częściej mieć „spotkania biznesowe”. OK, tak to widocznie wygląda. Tak więc, kiedy Krysia zasnęła, otworzyłam butelkę wina i, kompletnie bezmyślnie, opróżniłam ją całą.

Rano? Kac, zmęczenie, rozdrażnienie, poczucie winy. Co z tego. Wieczorny rytuał zaczął się powtarzać. Krysia spać, mama łyk. Dla rozluźnienia, dla niemyślenia, dla spokoju, dla odcięcia od świata. I tak przez jakiś czas. Ile? Rok, dwa? Nie wiem.

Kiedy nasza córeczka skończyła trzy lata, mój szanowny małżonek, a już właściwie gość w naszym domu, oznajmił, że odchodzi. Że nigdy nie chciał mieć dzieci, że nie umie się odnaleźć w tej sytuacji, że nie potrafi dogadać ze mną i z tym „małym wrzeszczącym czymś”. Poznał kogoś innego, tamta jest młodsza, ładniejsza i zdecydowanie bardziej skłonna do zabawy niż do niańczenia dzieci. Oczywiście będzie płacił na dziecko, ale tyle, dziękuję, do widzenia, papa.

Nie krzyczałam, nie dyskutowałam, bo i po co. To już nie miało sensu. Wyprawiłam Krysię do dziadków, a sama wybrałam się do sklepu. Wzięłam z półki butelkę wina, po zastanowieniu wróciłam po kolejną. Wypiłam je obie, słuchając rzewnych melodii i nawet nie płacząc. Co było potem, nie pamiętam.

Wiem tylko, że to zaczęło być zwyczajem. Codziennym, dręczącym, męczącym. Krysia spać, ja korkociąg. Na szczęście jeszcze udawało mi się funkcjonować w ciągu dnia – robić obiadki, śpiewać piosenki, udawać przed resztą świata, że wszystko jest OK. No przecież nie jestem jedyna, którą porzucił mąż. No przecież nie jestem jedyna, która sama wychowuje dziecko. No przecież jakoś sobie radzę. Jakoś…

Pierwszy delikatny sygnał, że coś jest nie tak, dostałam od mamy. Akurat była u mnie, szukała czegoś w szafce. Zamiast makaronu znalazła trzy butelki po winie.

– Miałaś gości? – zapytała.

– Dziewczyny wpadły z wizytą w ostatni weekend, kiedy Krysia była u was, nie zdążyłam posprzątać – odparłam beztrosko.

– Aha – mruknęła tylko mama, ale w jej oczach dostrzegłam niepokój.

Potem do szturmu włączyły się koleżanki, z którymi spotkałam się w kolejną sobotę.

– Mary, jak ty sobie radzisz właściwie? – zapytała niewinnie Elwira.

– Jak to jak? Daję radę – odrzekłam hardo, opróżniając kieliszek.

– Bo wiesz, nie gniewaj się, ale może za dużo tego wina… – rzuciła Ewelina.

– O co wam chodzi?

– O nic – zapewniła. – Tylko wiesz. Jak się spotykamy, to ty zawsze sporo pijesz…

– Nie wasza sprawa! – krzyknęłam, dobrze już zaprawiona. – To, że jestem matką, nie znaczy chyba jeszcze, że nie mam prawa się zabawić od czasu do czasu!

– No tak, jasne! Tylko że my się spotykamy co dwa tygodnie i ty zawsze wtedy…

– Odczepcie się! Jak wam nie pasuje, to nie musimy się spotykać w ogóle!

Więcej ich nie widziałam. Dzwoniły, pisały, ale nie miałam ochoty na spotkanie. Znowu krytyka? Znowu oskarżenia? O nie. Jestem dorosła, wiem, co robię. A to, że życie mnie przerosło, to już nie moja wina. Krysia miała już cztery lata, chodziła do przedszkola. Marek płacił alimenty i właściwie nie interesował się córką. Ja od czasu do czasu łapałam jakąś fuchę, żeby coś zarobić.

Któregoś dnia wyjęłam ze skrzynki list z sądu. Wezwanie na rozprawę rozwodową. Czytałam i nie bardzo to do mnie docierało. Więc jednak. Do tej pory myślałam, że to wszystko jest w jakimś zawieszeniu. OK, odszedł, ale może wróci, może nie wszystko skończone, to po prostu jakaś przerwa w życiorysie, przecież kiedyś się kochaliśmy, było nam dobrze, może zrozumie, zatęskni. Nie. Nie zatęskni, nie zrozumie, nie chce już życia ze mną ani z naszą córką.

Dodatkowo dobił mnie SMS. „Pewnie dostałaś list. Już dłużej nie mogłem czekać. Spotkałem kogoś, chcę się ożenić. Musimy załatwić formalności między nami”. Formalności… Formalności?!

Tym dla ciebie jestem? Formalnością?!

Co jednak miałam zrobić? Przepłakałam całą noc, tuląc do siebie jedynego przyjaciela, jakiego miałam – butelkę wina. Rozprawa odbyła się tydzień później. Zostawiłam Krysię u dziadków, a sama pojechałam do miasta samochodem, choć wiedziałam, że po wypiciu dwóch butelek wina poprzedniego wieczoru nie powinnam wsiadać za kółko.

Wszystko przebiegło bardzo kulturalnie i spokojnie. Marek tłumaczył, jak to nasze pożycie się skończyło, ja grzecznie kiwałam głową. Sąd wydał wyrok. Rozwód, alimenty, podział opieki wedle państwa uznania. Wyszłam z budynku na drżących nogach. Skończyło się. Ale zamiast wsiąść do samochodu, poszłam do pobliskiego sklepu. Nie mieli wina, które mogłabym otworzyć bez korkociągu, więc wzięłam pół litra malinowej wódki. Sama słodycz – pomyślałam z przekąsem.
Zaczęło się ściemniać. Muszę wracać do Krysi, czeka na mnie!

Otworzyłam ją, gdy tylko wyjechałam z miasta i znalazłam się w pierwszym rzadkim lasku. Otworzyłam drzwi samochodu, słuchałam muzyki i piłam prosto z gwinta. Faktycznie, sama słodycz. Po kilku minutach czy może godzinach – sama już nie wiem – zorientowałam się, że robi się późno. Zerknęłam na wyświetlacz telefonu. Pięć nieodebranych połączeń od mojej mamy.

– Coś się stało? – wychrypiałam w słuchawkę po połączeniu.

– Wszystko w porządku, tylko późno już i mała pyta, kiedy wrócisz – powiedziała.

– Już jadę, przedłużyło się. Będę jak najszybciej – powiedziałam i odpaliłam silnik.

Faktycznie jechałam szybko, chcąc błyskawicznie znaleźć się w domu. Zignorowałam ostrzeżenie o terenie zabudowanym. Ile jechałam? Dziewięćdziesiąt? Więcej? Nie wiem. Wiem, że w zapadającym zmroku zimowego popołudnia zobaczyłam tylko wysepkę na środku jezdni i jakąś dziwną, jakby świecącą gąsienicę.

Hamulec, pisk opon, nieme błaganie, żeby samochód się zatrzymał. Sekundy, ułamki sekund, drżenie rąk, wyślizgująca się kierownica. Stanął. Otworzyłam oczy i zobaczyłam. Przez jednię przechodziła grupka może piętnaściorga maluchów, takich w wieku mojej Krysi. Wszyscy mieli odblaskowe kamizelki. Krzyczące opiekunki próbowały uspokoić dzieci. A ja siedziałam jak wryta ja kierownicą. Odurzona, pijana, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu.

Co było dalej? Nie do końca pamiętam. Kontrola, alkomat, promile. Pijana, sama nie wie, co robi, zabrać ją. Wiem tyle, że zabrali mi prawo jazdy i zadzwonili do mojego ojca. Przyjechał, żeby zabrać samochód i mnie. Przeleżałam w swoim mieszkaniu kilka dni. Krysia była u dziadków. „Takie wakacje – tłumaczyli jej – bo mamusia musiała wyjechać na kilka dni”.

Tak… Mamusia wyjechała. Raz trzeźwiejąc, raz pogrążając się w mroku, wytrzymałam kilka dni. Potem nadeszło wezwanie do sądu. Kierowanie w stanie nietrzeźwym, groźba spowodowania wypadku. Papiery samochodowe odebrane, wyrok w zawieszeniu, groźba odebrania dziecka samotnej matce, nakaz terapii.

Kiedy wracałam do domu, myślałam o jednym

Napić się. Zalać to wszystko dwoma butelkami wina, zasnąć, zapomnieć, nie pamiętać. Ale nie. Tym razem, kiedy wyszłam z sali sądowej, nie poszłam do sklepu. Poszłam do łazienki i… dałam sobie w twarz. Dosłownie. Wymierzyłam sobie siarczysty policzek, tak mocny, że aż zapiekło.

– Dosyć, kobieto. Ogarnij się, opamiętaj. Prawie wjechałaś w te dzieci. Prawie je zabiłaś. A gdyby tam na przejściu była Krysia? – łzy napływały mi do oczu. – Dość…

Chciałabym powiedzieć, że od tej pory było już pięknie i wspaniale. Nie, nie było. Okazało się, że przez te lata uzależniłam się na tyle, że nie umiem z tym zerwać z dnia na dzień. Ale nie poddałam się. Zaczęłam terapię z cudownym człowiekiem, który przeszedł to co ja i który bardzo mnie wspiera. Rodzice pomagają mi na tyle, na ile mogą. Już nie ukrywam przed nimi swojego wstydliwego sekretu. Z koleżankami na razie się nie spotykam. Odkrywam na nowo, jak to jest być mamą cudownej małej istoty, nawet taką samotną mamą. Uśmiecham się do niej, kiedy tylko mogę, jak najczęściej. Czasem płaczę, czasem się boję.

Dziś mija dziewięć miesięcy od tego nieszczęsnego zdarzenia i pół roku od dnia, gdy przestałam pić. Nie wierzę, że teraz będzie już tylko pięknie i wspaniale. Będą dni wstydu i dni zwątpienia. Dni gniewu i wściekłości. Dni nadziei i szczęścia. Dni burz. Bo burze mogą się zdarzyć codziennie. Ale po burzy zwykle wychodzi słońce, a na niebie rozpościera się tęcza. Czy ją zobaczę? Wierzę, że tak. Że przetrwam i z uśmiechem spojrzę na świat. A obok mnie będzie moja kochana dziewczynka.

Czytaj także:
„Byłam pijana i zdradziłam męża na jego imprezie firmowej. Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem teraz…”
„Uratowałam 6-letnie dziecko, a jego matka obarczyła mnie winą i zwyzywała od dzieciobójczyń. Była kompletnie pijana!”
„Pijana matka upokorzyła żonę podczas naszego ślubu. Okazało się, że moi rodzice zaprosili ją w tajemnicy przed nami”

Redakcja poleca

REKLAMA