„Gdy urodził się nasz syn, z mojego ukochanego wyszło prawdziwe oblicze. Dostawałam policzek nawet za zbyt słony obiad”

Kobieta, która ma męża tyrana fot. Adobe Stock, fizkes
„Po takich scenach mogłam tylko płakać tak jak synek. Coraz bardziej zamykałam się w sobie, coraz częściej po prostu milczałam, udając, że nie słucham jego obraźliwych uwag. Jedyną radością był mój kochany Tomaszek”.
/ 16.10.2022 19:15
Kobieta, która ma męża tyrana fot. Adobe Stock, fizkes

Albert chrapał w najlepsze na kanapie w salonie. Zerknęłam tylko i cichutko przemknęłam do kuchni. Niech śpi jak najdłużej, będzie spokój. Bo jak nie spał, to spokoju mogło nie być. Podejrzenie graniczące z pewnością. Zrobiłam sobie kawę, usiadłam przy stole. Szósta rano, a ja już czułam się jak z krzyża zdjęta.

Co dziwnego, skoro wczoraj urządził kolejną awanturę… A przecież te parę lat wcześniej był inny, chciałam z nim spędzić życie.

No to mam – życie jak w Madrycie…

Spotkaliśmy się kiedyś przypadkiem na imprezie, zaiskrzyło od razu. On – przystojny, czarujący, mogła mieć go każda dziewczyna w okolicy. Ja? Szara myszka. Wybrał jednak mnie i do mnie podszedł.

– Dzień dobry. Dobrze się bawisz? – zagaił, wręczając mi piwo.

– Średnio – uśmiechnęłam się. – Prawie nikogo tu nie znam.

– Już kogoś znasz. Mnie. Mam na imię Albert – wyciągnął rękę. – Niedawno przeprowadziliśmy się tutaj z rodzicami. A ty?

– Ja tu mieszkam od zawsze. Ale lada chwila matura i pewnie wyjadę na studia.

– To tak jak ja. Przewietrzymy się?

Wyszliśmy na zewnątrz. Albert, jak na dobrze wychowanego dżentelmena przystało, odprowadził mnie do domu, po czym pocałował w rękę. Następnego dnia wpadliśmy na siebie w sklepie. Kolejnego – na ulicy. Jeszcze kolejnego  czekał na mnie przed furtką. Zaczęłam podejrzewać, że specjalnie za mną chodzi, ale to było takie miłe. Po jakimś czasie przedstawiłam go rodzicom. Przyszedł na obiad, mamie wręczył bukiet kwiatów, ojcu jakiś trunek.

– Porządny z niego facet, co, córcia? – zagaił tata, gdy już zapadł wieczór.

– Tak sądzę – zaczerwieniłam się.

– To mam nadzieję, że wam się ułoży. Bo takich to teraz ze świecą szukać.

Wakacje się skończyły, jeździliśmy na uczelnie jak pilni studenci. Tyle że na czwartym roku okazało się, że jestem w ciąży. Zaskoczyło mnie to, jego też, wszak mieliśmy inne plany – najpierw dyplom, potem praca, a dopiero potem małżeństwo i rodzina. Los zadecydował inaczej.

I tak, dzień za dniem, minął kolejny rok

W taki oto sposób zostaliśmy na siebie w pewien sposób skazani. Rodzice – i moi, i jego – też nie byli zachwyceni, zwłaszcza że uparliśmy się, że na razie nie bierzemy ślubu. To znaczy ja się uparłam, bo i Albert, i „teściowie”, mocno na to nalegali. Czyżbym już wtedy coś przeczuwała? Nie wiem. Grunt, że się z tym pogodzili.

Ciąża nie była dla mnie łatwa. Źle się czułam, na wszystko brakowało mi siły. Musiałam wziąć urlop dziekański na uczelni i czekać na rozwiązanie. Albert wciąż jednak studiował, więc całymi dniami byłam praktycznie sama u moich rodziców, u których zamieszkaliśmy. Snułam się po domu, próbowałam pomagać mojej mamie, ale byłam tak słaba, że w zasadzie cały czas spędzałam w łóżku.

Po przepisowych kilku miesiącach na świecie pojawił się nasz synek, Tomek. Oj, to nie było dziecko łatwe w obsłudze. Już od pierwszych dni towarzyszyły nam ciągłe płacze i krzyki. Robiłam, co mogłam. Tuliłam, nosiłam, spałam z nim w objęciach, kochałam go przecież bezgranicznie. Albert chyba jednak miał inne podejście.

– Czego on znowu ryczy? – darł się, gdy mały płakał.

– To dziecko – tłumaczyłam. – Może boli go brzuszek, może jest głodny, nie wiem.

– To go nakarm, do cholery albo co, ja nie mogę spać, a jutro mam egzamin!

Więc znowu – karmiłam, tuliłam, nosiłam, śpiewałam. Rano byłam półprzytomna, no ale przecież ważniejszy był egzamin Alberta niż dobro dziecka. Moja mama pomagała mi, jak tylko mogła. Zajmowała się maluchem, żebym pospała chociaż godzinę, robiła obiady. Widziałam, że nie jest tą sytuacją zachwycona, bo przecież słyszała nasze kłótnie, ale nic nie mówiła.

Moja mama nagle zachorowała

Albert skończył studia i zaczął pracę w mieście, ja stałam się kurą domową wychowującą naszą pociechę. Widziałam jednak, że z dnia na dzień coś się zmienia. Już nie był czułym i kochającym partnerem. W domu bywał tylko wtedy, kiedy musiał. Stał się opryskliwy, niemiły. Coraz częściej miewał pretensje.

– Znowu pomidorowa? Ile można? – wkurzał się.

– Myślałam, że lubisz – wzdychałam.

– Lubiłem, ale tysięczny raz nie zniosę. Mogłabyś się wysilić. Coś egzotycznego?

– Mały nie może jeść takich rzeczy, wiesz przecież… Brzuszek go boli…

– Mały, mały… W kółko to samo. A ja? Zapomniałaś już, że też tu jestem? I też mam swoje potrzeby. I ucisz go wreszcie, bo muszę popracować!

– Ząbki mu wychodzą, dlatego płacze – próbowałam bronić Tomaszka.

– To go w łazience zamknij albo mu prochy daj! Tego wycia nie da się wytrzymać!

Po takich scenach mogłam tylko płakać tak jak synek. Coraz bardziej zamykałam się w sobie, coraz częściej po prostu milczałam, udając, że nie słucham jego obraźliwych uwag. Jedyną radością był mój kochany Tomaszek.

Potem zaczęły się jeszcze większe kłopoty. Moja mama nagle zachorowała. Okazało się, że ma raka trzustki – lekarze nie mogli nic zrobić, to była kwestia miesięcy. Po pół roku na cmentarzu znalazł się mój ojciec – zmarł na udar, ot tak, z dnia na dzień. Zostałam sama. To znaczy niezupełnie, bo z Albertem i synkiem, lecz ten pierwszy zrobił się jeszcze gorszy. Uwagi i wyzwiska już mu nie wystarczały.

Policzek dostałam za zupę

Pierwszy raz pamiętać będę zawsze. Stałam w kuchni, przygotowując nieśmiertelną pomidorową, głównie dla siebie i dla Tomaszka. Albert wpadł do domu jak tornado, ewidentnie na coś zły. Nie zdążyłam nawet zapytać, o co chodzi, bo po prostu podszedł do mnie i mnie uderzył. A kiedy zobaczył na stole talerze z zupą, eksplodował. Jeden z nich wylądował na ścianie, a ja dostałam kolejny siarczysty policzek.

– Znowu to cholerstwo?! – wydarł się. –  Rzygać mi się od tego chce!

– Nie krzycz przy dziecku, proszę – próbowałam się bronić, trzymając się za puchnącą twarz.

– Mam gdzieś to dziecko! – odepchnął synka brutalnie. – Ciebie też! Chyba zgłupiałem, żeby się z tobą związać! – wciąż wrzeszczał.

– Albert, tak nie może być… – próbowałam go uspokoić. – Zobacz, co się dzieje. On się boi, ja się boję…

– To się bój dalej! Ja mam was dość! – wybiegł z domu.

Uspokajałam Tomka chyba z godzinę, w końcu przestał płakać i zasnął. Ja nie mogłam. Najpierw chodziłam po mieszkaniu, potem się położyłam. Myślałam o tym, kim stał się ten człowiek, dlaczego tak się zachowuje. Najgorsze było poczucie, że jestem sama. Nie miałam już rodziców, którzy mnie wspierali, żadnych przyjaciółek, którym mogłabym się zwierzyć.

Nie wrócił przez tydzień, ja wciąż biłam się z myślami. Aż wreszcie, kiedy Tomek kolejny raz obudził się z płaczem, trzęsąc się ze strachu, podjęłam decyzję. Poszukałam w internecie fundacji dla kobiet, które zmagały się z podobnymi problemami. W jednej z nich zapewniono mnie, że mam prawo do pomocy. Poprosiłam sąsiadkę, żeby zajęła się małym na kilka godzin i pojechałam do miasta. Przyjęła mnie pani Helena. Była tak miła, że wszystkie tamy puściły, płakałam jak bóbr.

– Już dobrze, będzie dobrze – tuliła mnie jak dziecko. – Nie jesteś jedyna. Jeśli się zdecydujesz, możesz zamieszkać w ośrodku. Dostaniesz miejsce dla siebie i dla dziecka, potem podejmiesz pracę, zaczniesz żyć tutaj albo w innym mieście.

– A co jeśli będzie mnie szukał?

– Pewnie będzie, ale będziesz miała prawników. Nie jesteście małżeństwem, możesz wystąpić do sądu o ograniczenie praw rodzicielskich. Z tego, co mówiłaś, dom należy do ciebie, prawda? Możesz go sprzedać i masz pieniądze na start. Kupisz sobie coś choćby na drugim krańcu Polski, a jeśli sąd uzna, że facet cię nęka, zakaże mu się do ciebie zbliżać.

Wróciłam do domu lekko podniesiona na duchu

– Już nie będziesz się bał, skarbie, obiecuję – szepnęłam, kiedy zasypiał.

Następnego dnia spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałam do ośrodka, który polecała mi pani Helena. Spędziliśmy tam dwa miesiące. W tym czasie załatwiłam sprawę sprzedaży domu. Na szczęście szybko znalazł się kupiec. Nareszcie miałam pieniądze i perspektywy.
Wniosłam też sprawę do sądu. Albert oczywiście pieklił się jak dziki – raz prosił, raz groził, ale mimo to tym razem postanowiłam, że się nie ugnę.

Trudno mi było opuszczać swoje rodzinne rejony, lecz wiedziałam, że muszę to zrobić. Kupiłam maleńkie mieszkanko w niedużym mieście oddalonym o dwieście kilometrów. Teraz czekam, aż wyrok sądu się uprawomocni.

Wciąż jeszcze się boję i wieczorami wyglądam z okna, czy aby nie stoi na ulicy. Jestem jednak pewna, że postąpiłam słusznie. Z jednej strony dla siebie, ale przede wszystkim dla niego. Dla mojego ukochanego synka. Widzę zresztą, że stał się spokojniejszy. Już nie budzi się z krzykiem. To dla ciebie, kochanie, już nie musisz się bać, damy radę – myślę za każdym razem, kiedy go tulę. I mocno w to wierzę. 

Czytaj także:
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”
„Wstydziłam się związku z mężczyzną w wieku mojego syna. Nie chciałam, żeby sąsiedzi plotkowali, że jestem jego sponsorką”
„Kocham swoją żonę. Nigdy nawet na myśl mi nie przyszedł żaden skok w bok. Przez 1 błąd mogę stracić wszystko"

Redakcja poleca

REKLAMA