Byłam córeczką mamusi i królewną tatusia, żyłam jak pączek w maśle i… jak pączek w maśle wyglądałam. Na szczęście nigdy nie miałam z tego powodu kompleksów. Rodzice kochali mnie miłością bezwarunkową. Tata okazywał mi swoją miłość, obdarowując pięknymi zabawkami, mama – gotując specjalnie dla mnie wymyślne smakołyki.
– Jedz, jedz, kochanie – mówiła, podsuwając mi co smaczniejsze kąski. – Inne dzieci nie mają takich rarytasów.
Bezwarunkowo kochał mnie także Daniel. Był moim rówieśnikiem, synem bliskich znajomych rodziców i pierwszym mężczyzną w moim życiu. Zaczął wodzić za mną oczami jeszcze na początku liceum, nie musiałam się nawet specjalnie starać. Może nie było w tym szaleństwa czy wielkiej namiętności, ale wtedy wydawało mi się, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Nigdy nie byłam na diecie, bo po co? I tak jako pierwsza dziewczyna w klasie wyszłam za mąż.
On umysł ścisły, ja niepoprawna romantyczka. Kiedy w połowie wakacji po maturze poprosił mnie o rękę, bez wahania powiedziałam „tak”. Może podświadomie czułam, że jeśli nie teraz, to kolejna okazja prędko się nie nawinie?
Wzięliśmy ślub na drugim roku studiów – ja romanistyki, Daniel informatyki. Wokół wszystkie te chude laski biegały po klubach, by wyrwać jakiegoś faceta, a ja spokojnie zakuwałam do kolejnych egzaminów. Miałam już męża i „pierwszy raz” za sobą. Patrząc na mnie – okrągłą, bladą, o nijakiej urodzie – nikt by pewnie tego nie przewidział. Daniela zazdrościły mi wszystkie koleżanki, bo choć nie był wyjątkowo przystojny, to bardzo miły, wręcz ujmujący w sposobie bycia. Taki misio. Byliśmy do siebie bardzo podobni, nie musiałam się go krępować, bo lubił moje krągłości.
– Kocham cię całą! – powtarzał, całując moje fałdki.
Która kobieta nie chciałaby usłyszeć takich słów?
Skończyłam studia, poszłam do pracy w szkole, choć nie musiałam. Dzięki rodzicom niczego nam nie brakowało. Żadnych problemów. Do pełni szczęścia potrzebowaliśmy jeszcze dziecka!
Zostałam sama z dzieckiem i mamą
Od ślubu minęło pięć lat, a tu nic. Im bardziej się staraliśmy, tym to staranie stawało się mniej przyjemne. Zrobiliśmy wszystkie możliwe badania. Oboje byliśmy zdrowi. Lekarz sugerował, żebym zrzuciła parę kilo, ale zanim się za to zabrałam, okazało się, że jestem w ciąży. Daniel i mój ojciec pękali z dumy. Dbali o mnie, jakbym nosiła w sobie książątko!
Ciążę znosiłam dobrze, lecz jeśli kiedykolwiek żałowałam, że mam za dużo kilogramów, to właśnie wtedy. Niestety, zanim ktokolwiek się zorientował, że jestem w ciąży, już jechałam na porodówkę. A minął dopiero siódmy miesiąc! Męczyłam się kilkanaście godzin, zanim Piotruś pojawił się na świecie. Był bardzo malutki.
– Nikt nie stwierdził u pani zatrucia ciążowego? – krzyczał na mnie lekarz.
– Lepiej by było, żeby to dziecko umarło – wyszeptała pielęgniarka do lekarza, ale i tak ją słyszałam.
Jednak Piotruś bardzo chciał żyć. W inkubatorze dzielnie walczył o swój pierwszy oddech bez respiratora, pierwszy łyk pokarmu podany przez smoczek zamiast rurki wprowadzonej do żołądka. Trzeba też było wyleczyć go z żółtaczki, infekcji…
Minęło kilka trudnych miesięcy, zanim wzięłam go do domu. Co robić z takim dzieckiem? Nikt nie dał mi instrukcji obsługi, jedynie plik skierowań – do neurologa, ortopedy, okulisty… Setki badań, fałszywe diagnozy, godziny żmudnych ćwiczeń i niewielki postęp w rozwoju. U syna stwierdzono dziecięce porażenie mózgowe, często zdarzały się też ataki padaczki, z których każdy potrafił wymazać efekty rehabilitacji.
Po kilku miesiącach biegania od lekarza do lekarza, ćwiczeń, załamań i kolejnych zrywów do walki, miałam rozmiar 36. Na Daniela nie mogłam w ogóle liczyć… Z dnia na dzień oddalał się ode mnie i dziecka coraz bardziej, zaczął pić, znikać z domu na dłużej. W którymś momencie postawiłam mężowi ultimatum:
– Nie mogę opiekować się tobą i małym. Musisz wybrać. Pomożesz mi albo odejdź – powiedziałam stanowczo, choć serce ściskało mi się ze strachu i bólu.
– Nie mam sił. Nie daję rady. Przepraszam – odpowiedział.
Wyprowadził się tydzień później.
Wkrótce na zawał zmarł mój ojciec. Zostałam sama z dzieckiem i mamą. Bez pracy, przyjaciół i nadziei, że kiedykolwiek będzie lepiej.
Zaczęłam dawać lekcje francuskiego i robić tłumaczenia. Mały w tym czasie leżał w łóżeczku, może słuchał. Po kilku latach potrafił siedzieć. Postępy były minimalne, ale ataki padaczki stały się rzadsze i mniej intensywne. Piotruś rozwijał się w swoim tempie, a ja nauczyłam się cierpliwie czekać na każdy jego kolejny sukces. Mogłam już z nim nawiązać kontakt, zostawić pod opieką mamy na kilka godzin. Wyjść do miasta tylko po to, żeby przejść się słoneczną stroną ulicy. Przyjrzeć się witrynom sklepowym. Usiąść na ławce w parku. Przymknąć oczy…
Postanowiłam zrobić coś dla siebie
Trzy lata temu nastąpił przełom. Nie w rehabilitacji syna, ale we mnie. Patrzyłam na swoich radosnych uczniów i zazdrościłam im tej beztroski. I wtedy postanowiłam uzbierać pieniądze na wymarzone wakacje na południu Francji. Zostawić wszystko za sobą, uciec daleko, choć na kilka dni.
Ciułałam każdy grosz, brałam więcej tłumaczeń, dawałam więcej lekcji. Potem załatwiłam tani hotel, samolot i we wrześniu ruszyłam w podróż życia – na Lazurowe Wybrzeże! To wcale nie było takie łatwe – bałam się o wszystko – o syna, o mamę, siebie. Czułam się jak grzesznik, który robi coś złego. Byłam jak dzikus wypuszczony na wolność. Dzikus, za to z laptopem, z Internetem i komórką zawsze pod ręką, by w każdej chwili móc sprawdzić, czy w domu, u mamy i Piotrka, wszystko OK.
W piękny słoneczny dzień wysiadłam na lotnisku w Nicei, wzięłam głęboki oddech i postanowiłam przypomnieć sobie, co to jest „joie de vivre” (radość życia). Na szczęście o nią na południu Francji nietrudno! Wystarczy przejść się Promenade des Anglais i wtopić w barwny tłum. Te zapachy, te kolory! Wystarczy usiąść w kafejce, zamówić lampkę wina i nic nie musieć… Już zapomniałam, że tak może wyglądać życie.
– Pani pozwoli, że się przysiądę? Tak piękna kobieta nie powinna być sama wieczorem – usłyszałam i, nie bez zdziwienia, stwierdziłam, że te słowa są skierowane do mnie.
– Dlaczego nie, proszę. Oczywiście – powiedziałam.
Mój nowy znajomy nazywał się Jean-Paul, miał czterdzieści kilka lat i miłą powierzchowność. Zaczęliśmy rozmawiać. O niczym poważnym. Śmiałam się głośno jak w czasach młodości. „Pierwszy raz mnie ktoś podrywa!" – uświadomiłam sobie.
Po dwóch kieliszkach pysznego czerwonego wina byłam już lekko wstawiona.
– Mówisz fantastycznie po francusku. Wierz mi, bo jestem profesorem literatury – chwalił mnie Jean-Paul, a ja byłam coraz bardziej rozanielona i zalotna.
Odprowadził mnie do hotelu i wyrecytował ze swadą:
– „Może nigdy więcej! Bo nie wiesz, dokąd idę, nie wiem, gdzieś przepadła, ty, którą mógłbym kochać, ty, coś to odgadła!”… Moja Marie!
– Och, to Baudelaire! – odgadłam i byłam już ugotowana.
Gdyby chciał wejść na górę, nie powiedziałabym nie. Ale on nie chciał. Pocałował mnie tylko na pożegnanie. Wbiegłam po schodach do pokoju, serce waliło mi jak szalone. „To niemożliwe, nie chcę, żeby to się tak skończyło” – pomyślałam i zrobiło mi się żal.
Odpaliłam komputer i wpisałam w Google jego nazwisko. Był! Wszystko się zgadzało. Spojrzałam w lustro. Ciągle myślałam o sobie jak o tamtej Maryśce grubasce, tymczasem moja blada cera dodawała mi subtelności i świeżości, a piegi na policzkach odejmowały lat. „Boże, przecież nikt mnie nigdy nie uwodził, jestem jak wygłodniały pies” – uświadomiłam sobie.
Zasypiałam, czując dojmujący smutek i tęsknotę, ale i odrobinę nadziei.
Jean-Paul czekał na mnie rano w hotelowej kawiarence.
– Bonjour! W świetle dnia jesteś jeszcze piękniejsza, Marie! Masz twarz dziecka, jakiś smutek w sobie i tajemnicę – powiedział.
Delikatnie pocałował mnie w rękę, a pode mną ugięły się nogi.
Opowiedziałam mu swoją historię
Zjedliśmy lekkie śniadanie, a potem Jean-Paul porwał mnie na wycieczkę do Saint-Tropez. Byłam oszołomiona! Nie wiem, czym bardziej – jazdą samochodem po skalnych urwiskach czy moim towarzyszem. Był cudownym przewodnikiem i rozmówcą. Słuchałam jak zaczarowana. Zeszliśmy ze szlaku dla turystów w urokliwe boczne uliczki. Z zachwytem patrzyłam, jak żyją tam ludzie – w spokojnym rytmie.
Gdy w pewnym momencie Jean-Paul chwycił mnie za rękę, poczułam miły dreszcz. Opowiedziałam mu swoją historię…
Następnego dnia wypożyczyliśmy rowery, by przejechać promenadę nad zatoką. Wiatr we włosach, słońce, i choć to wrzesień, a może właśnie dlatego, tłumy turystów mówiących we wszystkich językach świata. Aby wyminąć jedną z wycieczek, zbyt mocno szarpnęłam kierownicą i upadłam. Nic się nie stało, może lekko nadwyrężyłam stopę, ale zamieszanie było ogromne. Jean-Paul upierał się, żeby zobaczył mnie lekarz.
Ostatecznie zgodził się na powrót do hotelu i wieczór bez tańców, które planowaliśmy. Weszliśmy na górę, zamówiliśmy kolację do pokoju. Zaczęliśmy rozmawiać, ale już inaczej niż na naszych spacerach. Raczej jak dwoje ludzi po przejściach, którzy nie z każdym dzielą się swoją historią…
Jean-Paul miał za sobą trudne małżeństwo, które skończyło się banalnie – zdradą. Żona kilkakrotnie zostawiała go, po czym wracała, zazwyczaj wtedy, gdy on zdołał stanąć już na nogi. Sprawdzała, na ile może sobie pozwolić.
– Gdy byłem wystarczająco poobijany, zażądałem rozwodu – wspominał.
Potem ja opowiedziałam mu swoją historię. Gdy skończyłam mówić, Jean-Paul wyszedł.
– Tylko na moment – powiedział, stając w progu, ale ja byłam pewna, że uciekł.
Zaopiekował się mną i moim dzieckiem…
Wtuliłam się w poduszkę i zaczęłam płakać. To były chyba te wszystkie łzy, na które nie miałam czasu przez lata opieki nad synem. Zwykły żal nad samą sobą, nad tym, że życie ułożyło mi się tak, a nie inaczej. Zanosiłam się jak dziecko, gdy nagle poczułam dotyk dłoni na ramieniu. Odwróciłam się. To był on. Usiadł na łóżku, obok położył różę i po prostu wziął mnie w ramiona. Delikatnie tulił, całował.
„Kurczę! Jestem cała zasmarkana!” – pomyślałam i wybiegłam do łazienki. Gdy doprowadziłam się do ładu, wróciłam, a on… cały czas tam był. Nie wiedziałam, co o tym myśleć, ale pal sześć! Nie byłam z facetem od kilku lat, a tam siedział piękny Francuz i najwyraźniej chciał się ze mną kochać. Przecież pragnęłam tego samego. Był czuły, delikatny, dokładnie taki, jakiego potrzebowałam.
Uwielbiam francuski, bo niezależnie od tego, co mówisz w tym języku, brzmi niczym miłosne wyznanie. A co dopiero, gdy twój prywatny Francuz naprawdę wyznaje ci miłość o poranku i to na Lazurowym Wybrzeżu!
Mój Jean-Paul oszalał dla mnie (podobno), z nikim mu nie było tak dobrze jak ze mną (podobno) i chciał być ze mną mimo wszystko (podobno). A ja? Ja byłam ostrożna w słowach i braniu wszystkiego na poważnie. Chciałam być szczęśliwa tu i teraz. Co będzie potem, wiedziałam doskonale. Chciałam więc wycisnąć jak cytrynę tych kilka dni, aby potem mieć co wspominać. Nie planować, aby się nie rozczarować.
Miałam więc spacery po zachodzie słońca, poranną kawę w wielkim łóżku, poezję szeptaną do ucha, wino, rozmowy o literaturze, masaże, zmysłowe pocałunki tu, tu i jeszcze tu…
Od ponad roku mieszkamy we Francji we troje. Sama nie wierzę, gdy piszę to zdanie i muszę się uszczypnąć… Jak do tego doszło?
Gdy wróciłam do Polski, w komputerze już czekał na mnie list od Jean-Paula. Potem były rozmowy przez telefon, na czacie, kwiaty od posłańca. Nasze kontakty były bardzo intensywne, dodawały mi energii w codziennych obowiązkach. W końcu Jean-Paul przyjechał do Polski na urlop. Zobaczył Warszawę, Kraków, a przede wszystkim, jak wygląda opieka nad Piotrkiem. Nie przestraszył się, wręcz przeciwnie – ponowił miłosne wyznania. Po powrocie zaproponował, abym przyjechała do niego, do Nicei na stałe. To przekraczało moją wyobraźnię, ale z każdą rozmową dojrzewałam do decyzji.
Ujęło mnie, że Jean-Paul zorganizował opiekę nad synem, tak bym mogła mieć w miarę normalne życie: znalazł ośrodek pobytu dziennego, opiekunów wolontariuszy, rehabilitanta, lekarza. Ale przede wszystkim namówił mnie, bym starała się o pracę w szkole.
– Jeśli się uda, będziesz samodzielna, będziesz mieć swoje pieniądze, a to pozwoli ci uwierzyć w siebie – zachęcał.
Dostałam tę pracę! To był znak. Nie było już odwrotu… od szczęścia.
Czytaj także:
„Ludzie mi współczują, bo choroba dziecka to nieszczęście. Nie narzekam, chociaż zostałam poddana najcięższej próbie”
„Narzeczony ulotnił się, gdy usłyszał diagnozę syna. Spakował walizki i stwierdził, że >>nie pisał się na chorego dzieciaka<<”
„Syn urodził się chory, nie spełnił oczekiwań męża. Żeby ratować małżeństwo oddałam małego pod opiekę obcym ludziom”