„Gdy straciłem dokumenty, wydawało mi się że dopełniłem formalności. Niestety, ktoś wziął na mnie pożyczki”

mężczyzna, który musi spłacać cudze pożyczki fot. Adobe Stock, T.Den_Team
Do tej pory żyłem bez żadnego kredytu. Znajomi zazdrościli mi tego, zwłaszcza ci, którzy zadłużyli się na co najmniej 25 lat, kupując mieszkania. Ja wolałem żyć skromniej, ale bez pożyczek. A teraz miałem dług... Łącznie na 30 000 złotych!
/ 24.06.2021 12:04
mężczyzna, który musi spłacać cudze pożyczki fot. Adobe Stock, T.Den_Team

Pierwsze wezwanie do zapłaty zaległej raty kredytowej potraktowałem jako pomyłkę. Gdy jednak za kilka tygodni przyszło następne, przestraszyłem się. Okazało się, że to dopiero początek moich wielkich kłopotów. Niemal całe dotychczasowe, prawie pięćdziesięcioletnie życie, udało mi się przejść bez kredytów. Prawie, bo kiedyś wziąłem na raty sprzęt hi-fi. Jestem audiofilem, uwielbiam słuchać muzyki w idealnej jakości, musiał być więc najwyższej klasy, a więc i sporo kosztował. Raty spłaciłem jednak po roku i więcej nic na kredyt nie brałem.

Znajomi zazdrościli mi tego, zwłaszcza ci, którzy zadłużyli się na co najmniej ćwierć wieku, kupując mieszkanie. Ja wolałem żyć skromniej, ale bez pożyczek.

Nie wiem – skradziono mi je albo najzwyczajniej w świecie zgubiłem

Portfel z kartami i dokumentami zawsze noszę w kieszeni kurtki, spodni, czy w aktówce. Nie da się wykluczyć, że mógł mi po prostu wypaść… W każdym razie, gdy pewnego dnia wróciłem do domu, okazało się, że nie mam ani dokumentów, ani kart płatniczych. Od razu poszedłem do pizzerii, w której jadłem obiad, ale tam zapewnili mnie, że niczego nie znaleźli. Błyskawicznie przez telefon zastrzegłem karty w banku, a następnego dnia z samego rana zgłosiłem zaginięcie dowodu osobistego i prawa jazdy w urzędzie miasta. Tu także poszło szybko, myślałem, że formalności będzie więcej. Sympatyczna urzędniczka poradziła mi, żebym zgłosił sprawę na policję.

– Tym bardziej że nie jest pan pewien, czy zgubił dokumenty i karty, czy ktoś je ukradł. Nic to nie będzie kosztowało, a zawsze będzie podkładka – poradziła.

Miała rację, zawsze to kolejny dowód, że nic nie zmyślam. Urzędniczka pomyliła się tylko w jeden kwestii, że „nie będzie mnie to nic kosztowało”. Oczywiście nie chodziło o pieniądze, ale o czas. Na komisariacie spędziłem chyba ze dwie godziny. Mnóstwo formalności, opowiadania, co się działo wczoraj wieczorem, podpisywania kolejnych dokumentów.

Gdybym wiedział, że tyle to potrwa, chyba poprzestałbym na zgłoszeniu w urzędzie. Ale kiedy ruszyła machina, trzeba było dokończyć sprawę. Szybko o niej zapomniałem, bank przysłał mi nowe karty, niedługo dostałem także dowód osobisty i prawo jazdy. Wszystko wróciło do normy. Do czasu.

Zdębiałem. Od razu zadzwoniłem na podany w piśmie numer

„Wzywamy Pana do zapłaty zaległych rat kredytowych. Informujemy, że zgodnie z umową nie spłacenie trzech kolejnych rat skutkować może wnioskiem o egzekucję komorniczą” – pismo tej treści dostałem kilka miesięcy później.

Zignorowałem je zupełnie, od razu wylądowało w koszu. Byłem przekonany, że to jakaś pomyłka, tyle się słyszy w mediach o naciągaczach wyłudzających opłaty za energię czy gaz albo przysyłających tego typu wezwania do zapłaty. Do głowy mi nie przyszło, że to może być prawda. Nie wziąłem przecież żadnego kredytu!

Zaniepokoiłem się dopiero, gdy mniej więcej miesiąc później przyszło kolejne pismo. Nie było jednak z tej samej firmy co poprzednio. Teraz pisała do mnie mało znana firma pożyczkowa, jakiś parabank. Sprawdziłem w internecie: faktycznie taka istnieje. Wzywała mnie do zapłaty dwóch zaległych rat kredytowych, informując przy tym o naliczaniu blisko dwudziestoprocentowych odsetek karnych! Na samym dole był dopisek: „Dotyczy raty w wysokości 4000 zł”.

Zdębiałem. Od razu sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na podany w piśmie numer. Miła pani zweryfikowała moje dane, grzecznie potwierdziła to, co przeczytałem w piśmie, ale dodała jeszcze:

– Nie spłacił pan żadnej z dotychczasowych pięciu rat tego kredytu.
– Pięciu rat?! – nie mogłem uwierzyć.
– Tak – usłyszałem odpowiedź, a za chwilę szczegóły wziętej rzekomo przez ze mnie pożyczki.

Konsultantka na infolinii mówiła o umowie, a mnie coraz szerzej otwierały się oczy. Wszystko się zgadzało: mój PESEL, adres zamieszkania, seria i numer dowodu osobistego. W końcu do mnie dotarło, że to przecież dane starego dowodu.

– Kiedy złożono wniosek o pożyczkę? – spytałem konsultantkę.

Usłyszałem konkretną datę. Nagle wszystko stało się jasne. To było następnego dnia po tym, jak straciłem dokumenty!

– Ukradziono mi dowód, prawo jazdy, karty płatnicze. Wszystko. To nie ja wziąłem ten kredyt, ktoś się pode mnie podszył – próbowałem tłumaczyć przez telefon.

– Rozumiem, proszę to wszystko wyjaśnić w piśmie i wysłać je do nas. Musi pan jednak wiedzieć, że to nie wstrzymuje konieczności spłaty pańskiego zadłużenia. Z naszych danych wynika, że wszystko zostało złożone poprawnie. Kredyt jest na pana, terminy wciąż obowiązują – powiedziała spokojnym głosem kobieta.

Nie wiedziałem, co z tym zrobić ani gdzie iść po pomoc

Od razu siadłem do komputera i opisałem historię ze zgubionymi dokumentami aż do momentu, gdy otrzymałem wezwanie od zapłaty zaległych rat i zadzwoniłem na infolinię. Wydawało mi się, że liczy się każda godzina, wysłałem więc pismo na podany adres mailowy, a na wszelki wypadek także listem poleconym. Wychodząc z poczty stwierdziłem, że może warto i tym razem zgłosić to na policję. I znów na komisariacie spędziłem sporo czasu. Papierologia, dokładne opowieści o tym, co się stało – funkcjonariusz uważnie słuchał i skrupulatnie notował.

– Przyjąłem pańskie zgłoszenie, ale musi pan wiedzieć, że to są bardzo trudne sprawy. Ci oszuści są niezwykle przebiegli, nie zostawiają po sobie śladów. Takich spraw mamy sporo. Na pocieszenie powiem panu, że dobrze, że to tylko jedna pożyczka. Mieliśmy przypadki osób, które oszukano w ten sposób na wiele kredytów – stwierdził policjant.

Wracałem do domu jak zbity pies. Wcześniej zadzwoniłem do pracy, prosząc o dzień wolnego, bo na pewno nie byłbym w stanie się na niczym skupić. Dręczyło mnie pytanie: jak ja, zawsze taki ostrożny, mogłem dać się tak oszukać?! Przecież po stracie dokumentów zrobiłem wszystko, co powinienem zrobić. Cały czas myślałem też o tym, co powiedział policjant – że szczęściem w nieszczęściu jest tylko jedna wzięta przez oszusta pożyczka. A to poprzednie pismo, które od razu wyrzuciłem do kosza myśląc, że to pomyłka? Przecież tam była mowa o trzech ratach, a tu jest o pięciu! Czyżby nie był to jednak tylko jeden kredyt?!

Niestety, nie myliłem się. Kilka dni później dostałem „ostateczne wezwanie do zapłaty” od innej firmy, mieszczącej się na drugim końcu Polski. I znów telefon na infolinię. Scenariusz był ten sam: na podstawie moich dokumentów złożono wniosek o pożyczkę, tym razem w wysokości pięciu tysięcy złotych.

– Każdy może złożyć taki wniosek? Wystarczy mieć czyjeś dane? Nie weryfikują państwo tego? – zadawałem pytanie za pytaniem.

Tym razem męski głos odpowiadał mi niczym robot, że wszystko jest opisane w regulaminie firmy, który jest dostępny na stronie internetowej. Nie mogłem tego słuchać, nie dałem już mu możliwości odpowiedzi na kolejne moje desperackie pytanie i wściekły się rozłączyłem. Ratunku zacząłem szukać w internecie. Przecież ludzie opisują różne swoje historie, może ktoś ma jakiś pomysł na wyjście z tej sytuacji.

Niestety, gotowej recepty na nie znalazłem. Natknąłem się natomiast na sposoby działania takich oszustów. Kradną dokumenty, a potem na ich podstawie zakładają bankowe konta. Czasami potrzebny jest do tego zwykły przelew drobnej kwoty, by się uwiarygodnić. Robią go z innego fikcyjnego konta i już stają się rzetelnym klientem dla niektórych firm pożyczkowych. Moje kłopoty nabierały rozpędu.

Okazało się, że na podstawie straconych przez mnie dokumentów oszuści wzięli w sumie 3 kredyty

Łącznie na 30 tysięcy złotych! Cały czas rosły też odsetki. Mało tego, po niespełna roku od pierwszego wezwania do zapłaty, zaprosił mnie do siebie mój szef.

– Panie Robercie, księgowość przekazała mi właśnie, że na pańską pensję wszedł komornik. Nie mamy wyjścia, musimy oddać mu część pańskich zarobków, o którą się upomina. Byliśmy bardzo zaskoczeni. Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Może jakoś pomóc? – spytał.

Byłem bliski płaczu, ale próbowałem trzymać fason. Opowiedziałem szefowi w skrócie moją historię.

– Niesamowite – stwierdził, gdy skończyłem. – Coś trzeba z tym zrobić – dodał za chwilę, ale uznałem to za kurtuazyjne stwierdzenie.

Coś, co miało mnie podnieść na duchu. Kilka dni później szef znów zaprosił mnie na rozmowę.

– Konsultowałem się z naszym działem prawnym, przyznają, że sprawa jest bardzo trudna, ale trzeba walczyć. Jeden z naszych pracowników jest specjalistą od prawa konsumenckiego. Poleciłem mu, żeby zajął się pańską sprawą. Proszę się z nim kontaktować – poinformował.

Byłem bardzo zaskoczony, ale i szczęśliwy, bo w końcu poczułem, że ktoś chce mi pomóc

Jestem już po pierwszych spotkaniach z prawnikiem. Od razu zastrzegł, że zrobi wszystko, by wstrzymać egzekucję komorniczą, ale muszę liczyć się z tym, że część pensji mogę mieć zabieraną.

– Jeśli wygramy sprawę, będziemy starali się odzyskać pieniądze. Ale czeka nas długa batalia – podkreślił prawnik. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak walczyć…

Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć

Redakcja poleca

REKLAMA